Brudna gra, Nikodem Pałasz: fragment

Nikodem Pałasz

Brudna gra

 

Prolog


Kolejna szalona noc w jego życiu dobiegała końca. Londyńskie słońce budziło świat do życia. Jakby w zwolnionym tempie za oknami Marriott Hotel County Hall pojawiał się poranek. Tamiza szumiała spokojnie, a może to był szum w jego głowie. Po takiej imprezie mogło szumieć. Nie pamiętał, ile wypił drinków, ile wypalił skrętów. Ale to nieważne. Zasłużył na to. I zasłużył na nią.
Spojrzał na jej nagie ciało. Leżała obok, piersi falowały w rytm oddechów. Piękny widok. Najpiękniejszy, przyznał w myślach. Zamknął oczy. Spokojnie, spokojnie. Jak to było? Najpierw kilka toastów w O2 Arena, potem impreza w Automat Club, później w domu… czyżby McCartneya? Eltona Johna? Spokojnie. W głowie zaczęły mu wirować obrazy sprzed kilku godzin. Londyn nocą był dla niego taki sam jak nocny Paryż czy Amsterdam – pijany. Pojawiły się strzępki wspomnień z imprezy: kłębiące się wokół niego kobiety, obściskujący go mężczyźni, taniec, whisky, samochody, szampan. Przypomniał sobie chwilę, w której ją zobaczył. Przeszła obok, piękna jak bogini. W życiu nie widział takiego zjawiska. Nie zauważyła go albo udała, że nie zauważa. Potem długo grała komedię, że go nie rozpoznaje. Był zachwycony, kiedy dowiedział się, że jest Polką. Tańczyli, pili, trochę palili, tańczyli, znowu pili. I tak w kółko przez całą noc. Przynajmniej dopóki nie urwał mu się film. Tak do końca się nie urwał, coś tam pamiętał. Przyszli do pokoju, całowali się, był szampan.
Przez chwilę miał wrażenie, że przestała oddychać. Poczuł przypływ paniki, przyłożył ucho do jej piersi. Oddychała, poruszyła się. Chyba powiedziała coś przez sen czy jęknęła. Nie mógł jej zrozumieć. Która to może być godzina? Opuścił nogi na podłogę. Wstał. Pokój zawirował, ale po chwili się uspokoił.
Rozejrzał się. Westminster Suite, ekskluzywny apartament – sześćset pięćdziesiąt funtów za noc – mieszczący się w starym londyńskim hotelu, jednym z najelegantszych w mieście, nie wyglądał najlepiej. Wszędzie walały się porozrzucane ubrania: smoking w nieładzie na fotelu,
buty na stole, koszula na telewizorze, sukienka na lampce nocnej. Jego wzrok przykuł stanik zwisający z oparcia fotela. Na podłodze, obok dużej ciemnej plamy, leżały dwie puste – albo prawie puste – butelki Dom Perignon 1949 Vintage po tysiąc pięćset funtów każda. Na biurku
dostrzegł opróżnioną do połowy butelkę Johnniego Walkera Blue Label i szpilki dziewczyny. Nie mam kaca, to dobrze. Jeszcze jestem pijany. To dobrze.
Podszedł do lustra. Piękna gęba. Gęba mistrza, pomślał.
– Jesteś mistrzem – powiedział po cichu. – Jesteś, kurwa, mistrzem świata. A reszta to chuj.
Wszedł do łazienki, włożył szlafrok, na chwiejących się nogach stanął nad sedesem i zaczął sikać. Spojrzał w dół. Bladożółty łuk kończył swój bieg w czeluściach ogromnego srebrnego pucharu.
– O kurwa, ale wali – wysapał. – Ktoś tam narzygał czy co…?
Nachylił się. Jego puchar w kiblu?
– Kto to, kurwa, tu wrzucił?! – krzyknął.
Nikt mu nie odpowiedział. Wyjął puchar z sedesu i wstawił pod prysznic. Odkręcił kurek. Strumienie wody zmywały wymiociny z napisu World Champion.

Janko Tomjanovic – Artur Malewicz 6:7, 7:6, 5:3

Cisza na trybunach go przeraża. Pierdolić to, myśli. Wszystko pierdolić. Nie wygram tego finału, chuj z wami. Spakuję się i spierdalam do Polski. Za godzinę będę sobie spokojnie siedział w macdosie i wpierdalał big maca. Jutro. Polecę tym porannym lotem o ósmej czterdzieści. Goodbye London! Oby jak najszybciej być w domu.
Jego rozmyślania przerywa potężny serwis aktualnego numeru jeden na świecie. Odpowiada mu z bekhendu niemal bez zastanowienia. Linia. „Deuce”, rozlega się w hali głos sędziego. I burza braw. Linia? – dziwi się w duchu. Już myślał, że będzie w szatni, a tu linia i równowaga. Kurwa, ile ta męka będzie jeszcze trwać? Trzecia piłka meczowa obroniona. Ileż można?
Następny serwis Tomjanovica trafia w siatkę. Drugi serwis i as. Palec wskazujący Artura wędruje do góry. To jest silniejsze od niego, jakaś iskra nadziei tląca się nawet w najgorszej sytuacji. „Mister Malewicz asked for a challenge”. Gwar na trybunach, Tomjanovic patrzy na
sędziego, rozkłada ręce, robi zdziwioną minę. To jego stary numer: gra na emocjach. Kibiców, sędziego, rywala. Fani Serba wiwatują. Jest o dwie piłki od swojego kolejnego triumfu w World Championships. A może nawet o jedną piłkę? – zastanawia się Artur. Już widzi te nagłówki: „Tak jak Fibak wieki temu, znów Polak był przed szans1 na zwycięstwo w finale tej ważnej imprezy. I znowu porażka. Polacy ciągle przegrywają”. Wielki ekran zawieszony pod dachem O2 Arena pulsuje białym i niebieskim światłem. Wszyscy obecni w hali podnoszą głowy i patrzą, jak komputerowa symulacja decyduje o losach meczu. O życiu i śmierci tenisowych gladiatorów. Aut. Jęk zawodu. Sędzia ogłasza wyrok: „Advantage Mister
Malewicz. Mister Malewicz one challenge remaining”.
Kolejny serwis Serba, krótka wymiana i Tomjanovic trafia w siatkę. Artur dostaje gema w prezencie. Od Tomjanovica, a może od losu. Jest młody, ale zbyt doświadczony, by nie wiedzieć, że takich prezentów się nie marnuje. Wygrywa gładko swoje podanie. Return w siatkę i trzy asy. Jak by powiedział znany komentator: „Mecz zaczyna się od początku”.

Weszła do łazienki, kiedy brał prysznic. Odsunęła drzwi kabiny.
– Mam coś dla ciebie – wymruczała i wcisnęła się obok niego. Zrobiło się ciasno. Ciepła, prawie gorąca woda spływała po ich ciałach. Budzili się do życia. W ręce trzymała Johnniego Walkera Blue Label.
– Proszę – rzuciła i zaczęła wlewać mu whisky do ust.
Zabrał jej butelkę i zrobił to samo. Wypili pół flaszki, podając ją sobie w przerwach między pocałunkami. Dawno nikt nie zrobił na nim takiego wrażenia jak ona. A może nigdy? Normalnie już dawno by ją wyprosił z pokoju hotelowego. W miarę taktownie, ale stanowczo – gdyby była zwykłą dziewczyną poznaną poprzedniego wieczoru. Gdyby była dziwką, po prostu kazałby się jej wynosić. Od czasu afery w Sztokholmie nie brał już dziwek do hoteli, w których nocował podczas turniejów.
– Impreza się nie kończy. Lecimy do Polski – rzucił.
– Kiedy?
– Teraz, zaraz. Do Warszawy. Polecimy prywatnym samolotem Piotra.
– Super. Ale poczekaj, musze skoczyć do domu po rzeczy. Jakoś się ogarnąć…
– Nie ma sprawy. Zaraz do niego zadzwonię i dowiem się, o której możemy startować. Samolot mamy do dyspozycji. Poczeka na nas. – Zaśmiał się.
– Pewnie, Art. Na mistrza każdy samolot poczeka.
– Ha, ha, jasne, że każdy…
– Załatwić jakiś towar?
– Nie, skołujemy coś na miejscu. Zresztą mnie już trawy wystarczy, zostanę na razie przy whisky i szampanie.
– Myślałam o czymś mocniejszym.
– Wszystko załatwimy w Warszawie… Spokojnie.
Wyszli spod prysznica. Włożyli miękkie hotelowe szlafroki. Artur wyjął z lodówki wytrawnego szampana Drappier Carte d’Or Brut. Zadzwonił do room service i zamówił sok ze świeżych pomarańczy. Gdy go dostarczono, nalał szampana do wysokich kieliszków i dodał soku w proporcjach jeden do jednego. Podał jej kieliszek. Usiedli na kanapie w drugim pokoju.
– To Buck’s Fizz w moim wykonaniu. Spróbuj. Sok pomarańczowy i wytrawny szampan.
Zamoczyła usta i opadła na miękkie oparcie kanapy.
– Pyszne.
Szybko wypili drinka. Zrobił nastepnego.
– Co jeszcze potrafisz? Grasz w tenisa, robisz świetne drinki. Jakieś inne ukryte talenty?
– Chyba nie. – Udał, że się zastanawia. – Może jeszcze mam smykałkę do prowadzenia samochodu.
– Większość facetów tak myśli – wypaliła. – A pewnie prowadzisz jak stary dziadek w kapeluszu.
Zaczęli się śmiać.
– Gdzie moje telefony? Nie widziałaś moich telefonów?
– Co prawda, znamy się krótko, ale nie musisz od razu posadzać mnie o kradzież twoich komórek. – Uśmiechnęła się. – Żartowałam.
– No tak…
– Gdzieś je tu kładłeś wczoraj. Chyba coś nagrywałeś, pamiętasz?
– Nie, niewiele pamiętam.
– Ale to pamiętasz. – Rozchyliła szlafrok.
– Słabo… Musisz mi odświeżyć pamięć.
– Chętnie. – Nachyliła się do niego.
Złapał ją za piersi i pocałował.
– Najpierw znajdę moje telefony. Kiedy nie wiem, gdzie są, robię się nerwowy.
Zadzwonił telefon na biurku. Art szybko wstał, aż zakręciło mu się w głowie. Podniósł słuchawkę.
– Tak?
– Żyjesz, Art?
– Żyję, zawsze żyję. Ale ty chyba nie bardzo?
– O mnie się nie martw.
– Jakie plany?
– To, co ustaliliśmy wczoraj, jest nadal aktualne. To znaczy to, co ustaliliśmy, zanim wróciliście do hotelu. Chyba że coś się zmieniło? Ślub w City Hall i wesele w Buckingham? Pippa nie będzie szczęśliwa z tego powodu. – Usłyszał w słuchawce rechot Piotra. Popatrzył ukradkiem na dziewczynę. Nie zauważyła tego spojrzenia. Przynajmniej taką miał nadzieję. Zawsze starał się być taktowny wobec kobiet, nawet tych poznawanych w barach czy klubach.
– Party goes on! – rzucił do słuchawki. – Monika chce na chwilę wpaść do domu po jakieś rzeczy. O której lecimy?
– O czwartej. Macie czas do drugiej.
– A w Warszawie?
– Już wszystko zleciłem komu trzeba… Dobra logistyka to podstawa. Zarezerwujemy dwa apartamenty w Hiltonie. Wszystko będzie gotowe na świętowania ciąg dalszy.
– Żeby tylko media się nie dowiedziały, paparazzi i inne dupki.
– Za3atwione. Jak zawsze.
– No i cool!
Rozłączyli się i od razu zobaczył swoje telefony. Oba leżały na parapecie. Samsung Galaxy S III zdobiony kryształami Swarovskiego przez Amosu Couture, wart dwa tysiące funtów, oraz tani model Samsunga – Ace Hugo Boss – za niecałe trzysta funtów. Były wyłączone. Włączył
je. Po chwili pokazały się informacje, na które czekał. Popatrzył na galaxy.
– Mam dwieście sześćdziesiąt dziewięć SMS-ów i sto czterdzieści sześć nieodebranych połączeń – powiedział.
– Potrzebuję pięciu minut. – Wziął do ręki telefon i wybrał numer.
– Jestem.
– No, do kurwy nędzy, ja pierdolę! Czy ty na łeb upadłeś?
– Słuchaj, Max.
– Fuck!
– Max.
– Are you crazy?
– OK, Max.
– Nie okej, nie ma okej. Żadnego okej. Posłuchaj, kurwa, posłuchaj mnie! Prezes Samsunga przylatuje z Korei, kurwa, do ciebie, kurwa! – krzyczał Max. – Wszystko gotowe, siedzimy w knajpie, miałeś, kurwa, być na kolacji, tak? Na godzinę miałeś wpaść, tak? Pierdolę Nike, mamy kontrakt jeszcze trzy lata, chuj z nimi. Ich szef też czekał na ciebie dwie godziny, nie doczekał się, byliśmy umówieni, nie pamiętasz? Ale chuj z Nike. Fuck them. Samsung, kurwa, poleciał se z powrotem do Seulu, kurwa! Bye, bye. Za trzy miesiące kończy się kontrakt, nic nie jest dogadane. Zwlekali aż do dziś, do tego pierdolonego finału. A ty sobie jaja robisz? Are you fucking nuts?
– Max, daj coś powiedzieć…
– Bedzie chuj z kontraktem. A czytałeś umowę? Umów nie czytasz, ale ci przypomnę. Mamy zakaz konkurencji na rok. I ni chuja! Będziesz dzwonił, kurwa, z budki telefonicznej.
– Dobra, nie tragizuj. Popełniłem błąd, wiem, za błędy trzeba płacić. I zapłacę.
– Art, ja nie mam siły. Ręce mi opadają. Byliśmy umówieni na te sześć wywiadów. Na mur-beton. Nie na dwadzieścia sześć, ale na sześć. Tylko sześć… BBC, Sky, CNN. Kurwa, tak się nie da pracować. Zachlałeś? Gdzie zachlałeś?
– Wyszło, jak wyszło, nie żałuję. Trudno. Szkoda koreańca, ale nic straconego. Nie oni, to Sony, zresztą jaki ja mam od nich bonus za zwycięstwo w Masters?
– Sto tysięcy.
– Dolarów?
– Funtów. Nawet nie wie, kurwa, w jakiej walucie mu płacą – syknął Max.
– No i dobra. Musiałem się odstresować. Czasami chcę mieć coś dla siebie, chyba to rozumiesz.
– Już nie mam siły, Art. Sorry, ale… – Max zamilkł na chwilę. – Słuchaj…
– Co jest, Max?
– Odchodzę. Sorry.
– Jak odchodzisz? Gdzie? – zapytał, nie do końca rozumiejąc, co Max próbuje mu powiedzieć. Max Lubov był najlepszym menedżerem, z jakim kiedykolwiek współpracował. Był twardy i nieustępliwy, co Art szczególnie w nim cenił. I aż do tej chwili okazywał anielską cierpliwość.
– Rezygnuję, po prostu muszę odpocząć, zastanowić się nad przyszłością. Rozstańmy się jak przyjaciele. Zrobię ci jeszcze jedną konferencję prasową. Oby jak najszybciej. No i tyle.
– Rozumiem – mruknął po dłuższej pauzie. – Rozumiem. W porządku. Pogadamy o tym jeszcze.
– Kiedy chcesz zrobić konferencje? Najlepiej jutro w Warszawie. Dasz radę?
– Poczekajmy z tymi mediami chwilę. Daj mi trzy, cztery dni. W piątek zróbmy.
– Znasz moje zdanie. Konferencja prasowa pięć dni po finale jest jak kotlet schabowy z Biedronki odgrzewany w mikrofali tydzień po terminie ważności.
– Wiem, ale tym razem się nie ugnę. Załatwiaj wszystko na piątek. Do tego czasu żadnych wywiadów. Żadnych.
– To kretynizm, ale OK. Your last wish. Zdzwonimy się w czwartek. Cześć.
– Cześć. Słuchaj, Max… – zaczął, ale nie zdążył już nic więcej powiedzieć, bo Lubov się rozłączył.
Monika nie bardzo wiedziała, jak ma się zachować. Stała w części sypialnianej przy oknie. Starała się nie słuchać. Starała się udawać przed Artem, że nie słucha. Patrzyła na Tamizę, Big Bena. Napawała się tym widokiem. Pierwszy raz w życiu spała w takim hotelu. A Marriott Hotel County Hall robił wrażenie. Zewsząd spoglądały na nią setki lat historii imperium brytyjskiego. Ten hotel przytłacza i pociąga zarazem. A może to raczej ekskluzywne życie ją pociągało. Zdawała sobie sprawę, że ta impreza potrwa jeszcze dzień, góra dwa i koniec. Fajna zabawa, raz się żyje. Ale morze wódki i noc spędzona ze znanym tenisistą, o którym zresztą wcześniej niewiele słyszała, nie zmienią jej życia jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. A może zmienią?