Żądza krwi, Thomas Enger: fragment

Thomas Enger

Żądza krwi

 
Niedziela

1

Szklanka, którą Ole Christian Sund odstawia na stolik przy łóżku, wywołuje głuchy odgłos.
– No dobrze – mówi Sund, uśmiechając się do pacjenta, który patrzy przed siebie wilgotnym skamieniałym spojrzeniem. Sund ociera wodę ściekającą mu z kącików ust, jedyny opór stawia nierówny zarost na czubku podbródka. Skóra jest tak blada, że niemal przezroczysta. – Potrzebuje pan czegoś jeszcze? – krzyczy mu do ucha Sund. Naga twarz mężczyzny pozostaje niezmieniona. Sund z czułością patrzy na pacjenta, który przebywa u nich już od półtora roku. Śmierć najwyraźniej jeszcze nie chce po niego przyjść, chociaż niewiele już z niego zostało, same kości i pozbawiona życia skóra, trochę włosów, które stopniowo wypadają, i to szklane spojrzenie rzadko zmieniające kierunek. Powieki też jakby już nie działały.
On wygląda jak tatuś, myśli Sund. Tata ostatnie lata życia też tak przeleżał. Jedynie z rzadka zdawał się łapać kontakt ze światem rzeczywistym, a nie tylko z tym, który jego oczy znalazły na suficie albo w jakimś innym miejscu w pokoju. Od śmierci ojca minęło sześć lat, a mimo to wydaje się, jakby to było wczoraj. Sund wychodzi po cichu. Na korytarzu natyka się na innego pacjenta, trenującego powolne chodzenie z krewnym, może z wnukiem. Uśmiecha się do nich, z kieszeni kurtki wyjmuje komórkę, widzi, że jest trochę po piątej. I natychmiast czuje ukłucie rozpaczy jak mocne uderzenie w brzuch.
Już niedługo Martine przyjdzie po Ulrika. Wkrótce kolejny tydzień zacznie się i minie bez jego udziału w życiu syna. W najlepszym razie może czegoś się o nim dowie, jeśli Martine będzie się chciało odpowiadać na jego SMS-y. Wie, że jest marudny, ale ponieważ nie może widywać Ulrika codziennie i słyszeć o wszystkim na bieżąco z jego ust, chce się przynajmniej dowiedzieć, jak chłopiec się czuje, czego się nauczył, z kim się bawił albo kogo przyprowadził
do domu. Wszystko to go omija, ponieważ on i Martine przestali się kochać. A raczej ponieważ to ona przestała kochać jego.
Chociaż być może sam ponownie odnalazł miłość, nie potrafi znieść myśli, że jakiś nowy mężczyzna zajął jego miejsce, nie tylko w łóżku Martine, lecz również w życiu Ulrika. Nie umie się pogodzić z tym, że Ulrik być może pokocha jeszcze jednego tatę, on natomiast pozostanie tylko tym tatą, który zamiast przyjemnie spędzać z nim czas, ciągnie synka ze sobą do pracy. Ale nie stać go na to, żeby nie brać dyżurów, inaczej na pewno by tak zrobił. Na szczęście na oddziale numer cztery udało mu się znaleźć naładowany elektryczny wózek inwalidzki, którym Ulrik mógł się bawić. Synek musiał tylko obiecać, że będzie uważać na pacjentów. I oczywiście uważa, przecież zawsze jest taki uważny. Uwielbia przemieszczać się z warkotem po całym domu opieki. Kiedy Sund ostatnio go widział, chłopiec nadal jeździł wózkiem. Ale gdzie mógł się teraz podziać?
Buty rytmicznie uderzają o podłogę, kiedy Sund przeszukuje korytarze i pokoje. W sali telewizyjnej są jedynie Guttorm i dwóch innych pacjentów pochłoniętych zaciętą dyskusją na temat wyboru kanału telewizyjnego. Sund idzie dalej, ale nigdzie nie dostrzega szczęśliwego rozentuzjazmowanego dziewięciolatka sunącego na wózku inwalidzkim. Sprawdza korytarz po jednej stronie rozciągniętego w kształt litery H piętra budynku, potem ten po stronie przeciwnej. Wreszcie pod drzwiami do jednego z pokojów w korytarzu, w którym śmierć czai się tuż za progiem, zauważa chłopca, który wcale nie jest już taki mały. Sund uśmiecha się w duchu jak zawsze, kiedy obserwuje synka, gdy ten nie zdaje sobie z tego sprawy. Czuje się taki dumny. Ale tym razem chłopiec wygląda jakoś dziwnie. Siedzi na nieruchomym wózku, złożone dłonie ma wciśnięte między uda, nogi skrzyżowane. I kołysze się, raz w przód, raz w tył, wpatrzony w podłogę, w której odbija się jedynie chłodne światło jarzeniówek na suficie.
– Cześć, Ulrik – mówi Sund, zatrzymując się. – Co się dzieje? Jak się czujesz?
Ale Ulrik nie odpowiada, tylko dalej się kołysze, w przód i w tył. Sund kuca i gładzi synka po włosach. Na moment ogarnia go strach, że może któryś z pacjentów go skrzywdził, ale tę myśl natychmiast odrzuca. W staruszków czasami coś wstępuje i trochę się unoszą, ale nigdy żaden z nich nie wyładowałby swojej złości na dziewięciolatku. Przecież wszyscy go tu kochają.
– Synku, co się stało? – dopytuje się Sund.
Wciąż żadnej odpowiedzi.
Sund podnosi głowę, patrzy na tabliczkę z nazwiskiem przy uchylonych drzwiach pokoju.
– Byłeś znów u Erny? – pyta.
Chłopiec nie przestaje się kołysać.
Musiał coś zobaczyć, myśli Sund. Albo usłyszeć.
W kolanach mu trzaska, kiedy się podnosi. Mija wózek i otwiera szerzej drzwi do malutkiego ciasnego pokoju. Erna Pedersen siedzi sztywno wyprostowana jak zwykle. Ale Sund nie dlatego gwałtownie się zatrzymuje, a potem cofa o krok. Twarz pacjentki, zwykle białą i obojętną, teraz barwią ciemne matowe smugi, które spłynęły z oczu bruzdami starości. Sund ledwie dostrzega, co ukrywają brudne okulary, i zaraz uderza go zapach śmierci.

2

Henning Juul kuli się na chłodnych wieczorem deskach trybun stadionu Dalenenga. Nad jego głową chmury ubrały niebo w szarość i nasuwają się grubą warstwą na miasto. Wiatr, który wcześniej w ciągu dnia podrywał kurz i śmieci z ulic Oslo, nieco ucichł, ale wciąż ma w sobie cień złości.
Henning przesiaduje tu tak często, jak może. Nie ma znaczenia, czy jest mokro, czy gorąco. Z jakiegoś powodu łatwiej mu się tu myśli, chociaż z bólem patrzy na mniejsze i większe dzieci, chłopców i dziewczynki, które robią dokładnie to samo, co z pewnością robiłby Jonas, gdyby żył.
Ośmio-, a może dziewięciolatek dostaje podanie pod same nogi. Piłka odbija się od jego buta. Krótko ostrzyżony blondynek przechwytuje piłkę i biegnie do bramki.
– Do diabła, Adil! Czy ta piłka parzy? – Trener w czarnym dresie krzyczy tak głośno, że aż czerwienieje na twarzy.
– Musisz przyjąć podanie!
Blondynek, który strzelił bramkę, przebiega obok Adila, rzucając mu triumfalne spojrzenie.
– Świetnie, Jostein! Znakomita ofensywa! – Trener klaszcze w ręce i wznawia grę.
Henning obserwuje ruchy Adila. Widać w nich rezygnację, jakąś niechęć. Jakby chłopiec właściwie wcale nie chciał tu być.
Henning widział go tutaj już wcześniej. Z reguły jest sam, po treningu nikt po niego nie przychodzi. Czasami trzyma się blisko jednego z pozostałych chłopców z drużyny, ale dzisiaj jego kolegi nie ma. Pewnie w niedzielny wieczór ma inne zajęcia.
Tak samo jak ty, upomina się w duchu Henning. Ale po prostu musiał na trochę wyjść, pomyśleć o czymś innym. Bez względu jednak, jak bardzo stara się przewietrzyć myśli, zawsze w końcu pojawiają się te same pytania. Co były egzekutor długów Tore Pulli wiedział o pożarze, który doprowadził do śmierci Jonasa? I czy właśnie z tego powodu sam Pulli miał umrzeć?
W wewnętrznej kieszeni zaczyna powarkiwać komórka. Henning wyjmuje ją, sprawdza i aż jęczy. Nazwisko, które pojawiło się na wyświetlaczu, mówi mu, że coś się wydarzyło, i dalsza część wieczoru najprawdopodobniej będzie zepsuta.
Mimo wszystko odbiera.
– Cześć, Henningu, to ja. Słyszałeś już, co się stało?
Henning odsuwa telefon kilka centymetrów od ucha. Redaktor Kare Hjeltland mówi tak głośno, że właściwie chyba w ogóle mógłby się obyć bez telefonu. Jest najbardziej nakręconym dziennikarzem, jakiego Henning zna, jakby stale był na czymś wysokooktanowym, a jego nieco komicznej osobie nie pomaga fakt, że cierpi na dość ostrą postać zespołu Tourette’a. Akurat tego wieczoru wydaje się, że zwykle padające nieoczekiwanie przekleństwa tymczasowo gdzieś się poukrywały, ale Henning jest pewien, że szef działu wiadomości niemal przy każdym słowie gwałtownie rzuca głową.
– W domu opieki, blisko tej ulicy, przy której mieszkasz, ukatrupili jakąś staruszkę – ciągnie Kare, nie dopuszczając Henninga do głosu. – Masz szansę, żeby tam zajrzeć?
Trochę mi dzisiaj brakuje ludzi.
Tobie zawsze brakuje ludzi, myśli Henning i jednocześnie spogląda na zegarek. Właściwie zamierzał wrócić do domu i spróbować chociaż raz przespać trochę więcej niż dwie godziny z rzędu. Ale ma świadomość, że w redakcji nie znajdzie się o tej porze zbyt wielu osób, które mogłyby zrelacjonować zabójstwo. Iver Gundersen wciąż jest na zwolnieniu po pobiciu na Josefines gate parę tygodni temu, a w niedzielny wieczór na dyżurze w gazecie prawdopodobnie są tylko dwie osoby: redaktor prowadzący, który ma się orientować we wszystkim, co się dzieje na świecie, mając do dyspozycji jedynie dziesięć palców, i któryś z dziennikarzy sportowych, podsumowujący kolejną rundę rozgrywek ligowych.
Henning bierze głębszy oddech i patrzy w górę na gromadzące się chmury. Kolejne zabójstwo. Ze wszystkim, co za sobą pociąga. Więcej czasu w pracy, mniej na szukanie tego, kto podpalił jego mieszkanie.
Mimo to odpowiada z westchnieniem:
– No dobrze.
(...)