Szaleństwo adaptacji (cz. I), Gaja Grzegorzewska

Szaleństwo adaptacji (cz. I)

Jak zapowiadałam pod koniec mojej recenzji „Diabła w błękitnej sukience” Waltera Mosleya, obejrzałam w zeszłym tygodniu adaptację tej powieści zatytułowaną „W bagnie Los Angeles”. Zmieniony tytuł to jedna z niewielu różnic pomiędzy oryginalnym tekstem a dziełem filmowym. Film Carla Franklina to adaptacja bardzo wierna, klimatyczna i całkiem udana. Obraz został nakręcony w 1995 roku i ciężko wyobrazić sobie innego aktora do roli Easy Rawlinsa niż Denzela Washingtona. Przy całym moim szacunku dla tego utalentowanego aktora, muszę jednak stwierdzić, że od pierwszej sceny, w której pojawia się niezrównoważony przyjaciel głównego bohatera Mouse, brawurowo grający go Don Cheadle kradnie show Washingtonowi! Człowiek nie dałby temu psycholowi do popilnowania paczki chrupek, a co dopiero świadka! Easy ufa jednak kumplowi i w rezultacie nie ma świadka, bo Mouse nie miał go czym związać, więc postanowił go zabić. Napady szaleństwa w wykonaniu Cheadle’a wypadają wyjątkowo zabawnie.

Do interpretacji powieści Mosleya nie można się właściwie przyczepić i fani autora zapewne poczuli się usatysfakcjonowani. Ten film mógłby służyć za wzorzec wszystkim twórcom, którzy zabierają się za przenoszenie kultowych kryminalnych dzieł na ekran. Są przecież adaptacje, na które miłośnicy kryminału czekali w podobnym napięciu, jak fani fantasy czekali na dzieła Tolkiena w interpretacji Petera Jacksona. Oczekiwania są wygórowane i mocno zróżnicowane, bo każdy fan ma swoją wizję, przez co efektom końcowym zawsze towarzyszą spory, kłótnie i głosy oburzenia. Doświadczenie pokazuje, że eksperymenty interpretacyjne raczej nie są wskazane.

Nawet obie, udane przecież, ekranizacje pierwszej części „Millenium” Larssona wzbudziły w odbiorcach chęć do kłótni. Zwłaszcza o postać Lisbeth Salander, na której filmową wersję miłośnicy kryminału najbardziej czekali. Ani Rooney Mara, ani Noomi Rapace nie zadowoliły w pełni czytelników szwedzkiego pisarza. W przypadku dzieł posiadających tak wielkie rzesze fanów nie ma jednak szans, aby dogodzić wszystkim. Tak naprawdę więc to bez znaczenia, kto i jak zagrałby Lisbeth, bo w każdym przypadku część widzów byłaby niezadowolona, ponieważ „oni wyobrażali ją sobie inaczej!”.

Bywają jednak filmowi twórcy, którzy wręcz masochistycznie proszą się o krytykę i obrzucanie błotem. Mam tu na myśli na przykład szalone wizje Jacka Bromskiego adaptującego „Uwikłanie” Zygmunta Miłoszewskiego. Przez cały seans powtarzałam niczym mantrę: „nie wierzę” (dodając jeszcze kilka niecenzuralnych słów). Pozostaje dla mnie zagadką, dlaczego z jednego z najlepszych polskich kryminałów reżyser postanowił stworzyć nielogiczny, nieklejący się, histerycznie zagrany gniot, zmieniając wszystko, co się dało, łącznie z zakończeniem, przy którym opadłyby mi ręce do ziemi, gdyby nie opadły już na samym początku.

O szaleństwach adaptacji można mówić i pisać w nieskończoność, a że mam jeszcze kilka przykładów, którym chciałam poświęcić trochę więcej miejsca, pozwolę sobie przenieść drugą część tego felietonu na przyszły tydzień. I zamiast wymieniać teraz jedynie na wydechu udane i nieudane ekranizacje, porozwodzić się nad nimi nieco dłużej. A także nadrobić kilka zaległości!


Gaja Grzegorzewska