Duncan Falconer, Zakładnik - PREMIERA!

Wydawnictwo Dolnośląskie

 oraz

Portal Kryminalny
/patron medialny/

polecają -
już w sprzedaży
(14.I.):



Duncan Falconer

Zakładnik

przeł. Bartłomiej Madejski

oprawa broszurowa
format – 135x205
liczba stron – 352
ISBN 9788324585922
Cena detaliczna 29,90 zł
Seria: Kryminał współczesny


Thriller w stylu kina akcji. Mocną stroną prozy Falconera jest nie tylko sensacyjna fabuła czy szczegóły z działań służb specjalnych tropiących członków IRA, ale również wyraziste postaci. Powieść jest dynamiczna, trzyma w napięciu. Dodatkową atrakcją jest wątek miłosny.


Duncan Falconer

Były funkcjonariusz elitarnej brytyjskiej jednostki specjalnej Special Boat Service oraz 14. Kompanii Zwiadowczej północno-irlandzkiego ściśle tajnego oddziału specjalnego SAS. Po ponad dziesięciu latach służby operacyjnej odszedł z SBS i zaczął pracować w branży ochrony osobistej. Autor należącego do literatury faktu bestsellera First Into Action, dokumentującego rzeczywiste akcje bojowe SBS. W 2006 Wydawnictwo Dolnośląskie opublikowało jego powieść Uprowadzenie.



Zakładnik

 

(fragment)


Paul Healy siedział ze słuchawkami zsuniętymi na szyję naprzeciw naprędce skleconego sprzętu elektronicznego zamontowanego z tyłu forda transita. Z dwóch małych głośników dobiegał bełkotliwy dźwięk zaszyfrowanej transmisji. Łysiejący Healy miał pięćdziesiąt kilka lat i wyglądał na starego, zmęczonego człowieka, który właśnie dotarł do celu długiej i wyczerpującej podróży, odkrywszy w połowie drogi jej bezsens. Tommy obserwował go z fotela kierowcy, paląc papierosa. Podłoga furgonetki pod jego stopami zasypana była niedopałkami. Tommy był odpowiedzialny za dwie rzeczy: miał prowadzić furgonetkę i chronić Healy’ego za wszelką cenę. Patrzył na niego z pogardą. Nie miał zamiaru ryzykować życia dla kogoś takiego.

Tommy nie ufał Healy’emu tylko dlatego, że był z zewnątrz. Każdy z jego znajomych był wojowniczym republikaninem i członkiem Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Mimo że Healy był katolikiem, był tylko wynajętym specjalistą i z tego powodu nie zasługiwał na zaufanie. Gdyby popierał sprawę, nie wziąłby pieniędzy. Można by zmusić go do wykonania zadania, lecz organizacja wiedziała z doświadczenia, że o wiele lepiej jest ukraść pieniądze na wynagrodzenie dla specjalisty, niż uprowadzić go i zmusić do pracy groźbą utraty życia. Żeby wykonać to zadanie, Healy, uważany za najlepszego fachowca w swojej dziedzinie w całej Irlandii, musiał być w najlepszej formie.

Tommy nie mylił się, uważając, że sprawa nic Healy’ego nie obchodzi, choć nie pałał on również miłością do Brytyjczyków, choćby za to, co mu zrobili. Przez całe życie miał tylko jedną pasję – rozwiązywanie zagadek. Im były trudniejsze, tym większe stanowiły wyzwanie i tym większą czuł satysfakcję, kiedy je rozwiązał. Powinien był urodzić się pięćdziesiąt lat wcześniej. Dałby wszystko, żeby móc łamać szyfry w czasie drugiej wojny światowej. Wiedział wszystko o Ultrze i złamaniu niemieckich, japońskich i włoskich kodów. Wtedy potrzebna była znajomość matematyki i psychologii; teraz trzeba było znać się na komputerach i elektronice, lecz i w tej dziedzinie Healy wiedział wszystko. Gdyby nie spieprzył sprawy lata temu, mógłby teraz pracować w MI6 albo nawet w CIA. Jednak teraz powinien o tym zapomnieć raz na zawsze. To śmieszne, że mógł spełnić marzenie swojego dzieciństwa, pracując dla drugiej strony, dla bandziorów i debili takich jak oni. Dla terrorystów. Przez te wszystkie lata pracował dla kilku organizacji: Libijczyków, Palestyńczyków i Irańczyków. Nie widział między nimi żadnej różnicy. Niektórzy byli tylko bardziej stuknięci niż inni. Nie były to zadania, z których mógłby być dumny, ale zarabiał na życie, robiąc to, co lubi, a to nie było bez znaczenia.

Tommy wsłuchiwał się w niezrozumiałe dźwięki dobiegające z głośników i patrzył, jak skupiony Healy zapisuje coś w notatniku. – Dlaczego tego słuchasz, skoro nie rozumiesz ani słowa? – spytał. – Może i nie rozumiem, ale i tak jest tu dużo informacji – odparł Healy cierpliwym tonem, jakby rozmawiał z dzieckiem. – Czyli co? – spytał Tommy, odpalając jednego papierosa od drugiego. W normalnych okolicznościach Healy nie wdawałby się w rozmowę z kimś, kto ma jednocyfrowy wskaźnik inteligencji, tak jak ten tutaj, lecz o swojej pracy mógł rozmawiać z każdym, kto był gotów go wysłuchać. – Na przykład ton – powiedział. – Słychać, czy sprawa jest pilna, czy nie. Czasem można wyczuć, czy jest to zwykła rozmowa, czy też coś ważnego jak operacja. Można też mniej więcej wyczuć, ile osób ze sobą rozmawia. Odpowiednia osoba wyciągnie z tego dużo pożytecznych wniosków. Tommy popatrzył na niego bez przekonania. – To jakieś pierdoły. – I właśnie dlatego ty kręcisz tą dużą kierownicą, a ja tymi małymi pokrętłami – odparł Healy z pogodnym uśmiechem. Już dawno przyzwyczaił się do towarzystwa tępaków. Zawsze był z nim kierowca czy ochroniarz i nie miało sensu oczekiwać od kogoś z tych kręgów choć śladu inteligencji.  Healy, arogancki, pewny siebie geniusz, objawił się w latach siedemdziesiątych. Twierdził, że potrafi złamać każdy szyfr, jeżeli będzie miał odpowiednio dużo czasu i odpowiedni sprzęt. Zaofiarował swoje usługi IRA. W owych dniach nie było jeszcze elektronicznie kodowanych transmisji. IRA postanowiła dać mu szansę. Dostał pieniądze, czas i miejsce, gdzie mógł udowodnić swoją wartość: Belfast. Dotrzymał słowa i w ciągu roku złamał szyfry używane przez elitarne, tajne jednostki brytyjskiej armii stacjonujące w Irlandii Północnej. Stworzył spisy pojazdów i numerów rejestracyjnych, zebrał fotografie agentów i zakodowane nazwy wszystkich ważnych miejsc w prowincji. W jego podświadomości jednak cały czas czaiła się myśl, że w końcu wpadnie. Jak mu wyjaśnił więzienny psycholog, od początku tego chciał, bo pożądał uznania swego geniuszu. Po aresztowaniu wyśpiewał wszystko Brytyjczykom i zaproponował, że pokaże im, jak zabezpieczyć się przed łamaniem szyfrów. Czyż po wojnie Amerykanie nie wykorzystali niemieckich geniuszy? Był naiwny, sądząc, że mu wybaczą, nie mówiąc już o propozycji współpracy. Nigdy nie otrząsnął się z szoku, jaki wywołał publiczny proces i dziesięcioletni wyrok. Zwolniono go po sześciu latach. Był naznaczony i nie miał szans na pracę w wywiadzie. Jedynym pocieszeniem był fakt, że nowy i bezpieczny system kodowanej transmisji, któremu się teraz przysłuchiwał, został wprowadzony, ponieważ wtedy udało mu się złamać ich szyfry.

Z głośników dobiegł bełkot. Healy skoncentrował się, marszcząc brwi. Uśmiechnął się po chwili i pokiwał głową z zadowoleniem, zapisując coś na papierze. Tommy pochylił się, żeby zobaczyć, co napisał. – Mary? Kto to jest Mary? – To głos – odparł Healy. – Jeżeli odpowiednio dużo słuchasz, to zaczynasz rozpoznawać głosy. To była Mary. Jestem pewien. Jest w oddziale już prawie od roku. – Skąd wiesz, że nazywa się Mary? – spytał zdezorientowany Tommy. – Nie wiem. Tak ją nazwałem. – Healy lekko pokręcił gałkami. – Sądząc po mocy sygnału, zbliża się. Spojrzał na zegarek. – Czegoś tu brakuje – odezwał się do siebie. – Czego? – spytał Tommy. – Powinien już być w powietrzu. Długo to trwa. To chyba dobrze. – Co długo? – spytał Tommy, trochę zły, że Healy nie zwraca na niego uwagi. Healy spojrzał na niego, jakby przypomniał sobie o jego obecności. – Helikopter – wyjaśnił.  Stratton zatrzymał się z piskiem opon koło zgrupowania długich i wąskich jednopiętrowych budynków na krawędzi lotniska, zwracając na siebie uwagę kilku mechaników i ludzi z obsługi, którzy zrobili sobie przerwę na papierosa. Wysiadł, trzymając torbę i karabin, przeszedł obok żołnierzy, patrzących na niego z ciekawością, i podszedł do helikoptera typu gazelle, stojącego na trawie pięćdziesiąt stóp dalej. Nie było śladu pilota ani ludzi z obsługi naziemnej.

Stratton otworzył drzwi lśniącej czteroosobowej maszyny, położył torbę na podłodze przed fotelem pasażera i spojrzał w kierunku budynku. Ze środka wyszedł bez pośpiechu pilot, ubrany w zielony jednoczęściowy skafander i hełm, naciągając rękawiczki. Stratton zdjął kurtkę, wyjął z torby kaburę i założył na siebie. Pilot nie zwrócił na niego uwagi, podchodząc do maszyny. Otworzył drzwi z drugiej strony i wsiadł jak ktoś, kto przygotowuje się do niedzielnej przejażdżki. Stratton od razu poczuł do niego niechęć. – Wiesz co to jest kuttuc? – spytał. Pilot był młodym, pewnym siebie porucznikiem. Na twarzy miał protekcjonalny uśmiech, przeznaczony dla osób z niższych sfer. Strattona zaliczył do tej kategorii już w chwili, gdy go zobaczył. – Tak – odparł irytującym tonem, który sugerował, że odpowiedź jest oczywista. – Jeden z waszych chłopców został porwany – rzekł, jakby naoglądał się zbyt wiele filmów wojennych. Agent patrzył, jak wsiada; pilot kopał sobie grób, nie mając o tym pojęcia. Stratton sprawdził pistolet i włożył go do kabury. – Maszyna powinna czekać z włączonym silnikiem w chwili, kiedy tu przyjechałem. – Przyszedłem, kiedy dostałem rozkaz – odpowiedział pilot znudzonym tonem. – Jesteś pilotem dyżurnym, zgadza się? – spytał Stratton. – Jak widać – rzekł pilot, pstrykając włącznikami i naciskając przyciski zgodnie z procedurą. – To znaczy, że czekasz w kombinezonie, z hełmem pod pachą, i kiedy słyszysz alarm, biegniesz, jakby zaczęła się bitwa o Anglię. Pilot dalej sprawdzał przyrządy, nie zwracając na niego uwagi. Stratton sięgnął i chwycił go mocnym uściskiem za ramię. – Rozumiesz? Pilot zamarł i spojrzał na niego, przestraszony fizycznym kontaktem. – A teraz startuj tym gównem – rzekł Stratton, puszczając jego ramię, żeby założyć kurtkę. Pilot nie przerwał sprawdzania instrumentów, lecz patrzył na niego od czasu do czasu, wytrącony z równowagi jego postawą. Był pewien, że nie jest oficerem i bez względu na to, jak nagląca była sytuacja, nie miał prawa odzywać się do niego w ten sposób, nie mówiąc już o łapaniu go za ramię. Postanowił nie robić teraz z tego problemu, ponieważ najwyraźniej sytuacja była pilna, ale po powrocie zawiadomi o tym dowództwo. Miał w nosie to, że ten zbir jest z sił specjalnych. Długie włosy i brudne ubranie nie dawały mu prawa do bezczelności.

Pilot uruchomił silnik. Stratton wsiadł i zamknął drzwi. Zapiął szelki, nałożył słuchawki i podłączył żyroskopowy stabilizator karabinu do źródła prądu na tablicy przyrządów. Podłączył pełny magazynek, oparł lufę na tablicy i z hałasem załadował broń, wprowadzając nabój do komory. Pilot spojrzał na niego i karabin i pomyślał, że regulamin nakazuje ładować broń na zewnątrz, w specjalnym miejscu otoczonym workami z piaskiem. Nie mógł zrozumieć, dlaczego tacy jak on zachowują się, jakby mieli prawo ignorować wszelkie przepisy, kiedy tylko mają na to ochotę.  [...]

Helikopter uniósł się z lądowiska, pochylił nos i przyspieszył, wznosząc się delikatnie, w miarę jak nabierał prędkości. Stratton poprawił słuchawki i przysunął mikrofon do ust. – Prosto nad Neagh, południowy-wschód. Jasne? – powiedział. Pilot kiwnął głową. Jasne, powiedział do siebie. A gdzie „panie poruczniku”? – Kiedy wydam ci polecenie, potwierdź, że zrozumiałeś. Kiedy milczysz, nie wiem, czy usłyszałeś i zrozumiałeś. Pilot westchnął.  – Zrozumiałem – powtórzył, próbując zasygnalizować Strattonowi, że to nie jest taksówka. Stratton wcisnął przycisk na kablu słuchawek. – Whisky jeden, start. W centrum operacyjnym Graham wcisnął przycisk nadajnika na biurku. – Whisky jeden, start – potwierdził. – Jeden trzy kilo minął niebieski sześć, kierunek zielony trzy. – Niebieski sześć, kierunek zielony trzy, zrozumiałem – rzucił Stratton. – Zlokalizowano jakiś sygnał? Jestem za daleko, żeby coś złapać. – Nie. Nic nie mamy w okolicy – powiedział Graham. – Będziesz pierwszy. – Zrozumiałem – odpowiedział Stratton. Wyjął atlas i przyglądał się mapie. Lecąc na wysokości trzystu stóp, helikopter wleciał nad zimną, szarą wodę Lough Neagh. Stratton z irytacją spojrzał na wodę, a potem na pilota. – Jak długo latasz, stary? – spytał. – Dla ciebie jestem porucznik Blane, a nie stary. Zrozumiałeś? – pilot nagle zezłościł się. – Pytałem, jak długo latasz. – Wystarczająco długo. – To pochyl nos maszyny, opadnij na dziesięć stóp nad wodę i wyciśnij z tego gówna, co się da. Nad samą wodą wyciągniesz z niej co najmniej dwadzieścia węzłów więcej. – Nie mów mi jak mam lecieć! – W szkole uczyli cię o efekcie poduszki powietrznej? – Tak. – Właśnie wiozą mojego człowieka na pogrzeb i jesteśmy jego jedyną nadzieją. – Niski lot nad tą wodą jest niebezpieczny. Tu są zdradliwe wiatry. Stratton odwrócił się od niego i odezwał się przez radio. – Whisky jeden, mój pilot to cienias. Zawołaj Mike’a. Po chwili ciszy odezwał się Graham: – Poczekaj. Po chwili dobiegł ich staranny akcent Mike’a. – Tu dowódca oddziału Camelot. Czy pan mnie słyszy, poruczniku… nazywa się pan Blane, tak? – Tak jest – odezwał się pilot, który nagle zrobił się czujny. – Będę mówił krótko. Pomiędzy mną a Bogiem na drodze służbowej, która pana dotyczy, jest tylko kilka osób. Jeżeli nie zrobi pan dokładnie tego, o co prosi człowiek, który koło pana siedzi, nawet gdyby miał to być lot pod wodą, to obiecuję, że użyję moich niemałych możliwości, żeby postawić pana przed sądem wojskowym za niewykonanie mojego rozkazu jako dowodzącego tą akcją. Czy pan zrozumiał? – Tak jest – odpowiedział pilot, czerwieniejąc na twarzy. – Bez odbioru – zakończył Mike. Stratton spojrzał na pilota, żeby się przekonać, czy rzeczywiście zrozumiał. – No? – spytał.

Pilot nie był pewien, czy to dzieje się naprawdę. Był w Irlandii Północnej dopiero od dwóch miesięcy i do tej pory kazano mu tylko wozić wysokich rangą oficerów do różnych jednostek oraz czasami prowadzić obserwację dla jednostki takiej jak Strattona. On i jego koledzy wiedzieli, że ekipa z „farmy” to twardzi goście z wywiadu, ale uważał, że się ich przecenia i że się sadzą. Był jednak świadomy, że mają wpływy i że go zniszczą, jeżeli piśnie choć jedno słowo sprzeciwu. Chwycił mocniej drążek, opuścił nos helikoptera i przyspieszył w kierunku falującej wody. Graham odłożył mikrofon, gdy Mike wyszedł z pomieszczenia komórki wywiadu, czytając akta. – Trochę przesadziłem z tym Bogiem – odezwał się, nie odrywając wzroku od papierów. – Aż tyle nie mogę… Niech Stratton leci do Aughnacloy. Dwaj rezerwowi operacyjni uśmiechnęli się szyderczo do Grahama, który mrugnął do nich i wziął mikrofon. – Whisky jeden – rzucił – kierunek czarny siedem. – Czarny siedem – odezwał się Stratton. W głośnikach rozległ się jego głos, zagłuszony hukiem łopat wirnika.  [...]

Brennan siedział z tyłu samochodu, celując z pistoletu w Spinksa i patrząc na drogę. Wjeżdżali do Dungannon, jadąc z normalną prędkością. – Spokojnie – powiedział – nie zwracajmy na siebie uwagi. Seana rozzłościła ta niepotrzebna uwaga. Brennan wciąż wydawał mu drobne polecenia, co traktował jako przejaw zdenerwowania. Nie spodziewał się tego po kimś, kto miał reputację doświadczonego twardziela. Sean skręcił z drogi prowadzącej pod górę do centrum miasta w kierunku osiedla mieszkaniowego.

– To tu – powiedział Brennan. – Zatrzymaj się za tą furgonetką. Sean zwolnił i zaparkował na spokojnej ulicy. Brennan pochylił się nad Spinksem, wcisnął mu lufę w brzuch i odezwał się groźnym tonem, cedząc słowa: – Zmienimy teraz samochody. Jeżeli spróbujesz uciec, zastrzelę cię, tajniaku. Robienie hałasu nic ci nie da, bo to nasza ulica, ale i tak przypierdolę ci za to, że nie wykonujesz poleceń. Rozumiesz? Spinks kiwnął głową. – Kazali mi dostarczyć cię żywego, ale nie powiedzieli, że masz być w jednym kawałku, kapujesz? Spinks nie miał wątpliwości. – Podciągnij spodnie – powiedział Brennan. Leżąc na plecach, Spinks podciągnął je i zapiął. Nie zapiął rozporka, bo zamek był zepsuty. – Nie martw się o buty i skarpetki. W hotelu dostaniesz cieplutkie kapcie – rzekł Brennan z szerokim uśmiechem. – Teraz powoli. Kierowca wysiądzie i otworzy drzwi, a ja wyjdę za tobą. Spinks podciągnął koszulę, żeby zakryć brzuch i pierś. Brennan kiwnął głową do Seana. Ten otworzył drzwi, wysiadł i rozglądnął się dookoła. Mur za jego plecami pokryty był malunkami republikańskich flag i hasłami. Na ulicy było niewiele osób. Ktoś wracał ze sklepu, starsza kobieta wyszła na spacer z psem, kilka innych kobiet rozmawiało, stojąc w ogródkach, na końcu ulicy dzieci grały w piłkę. Sean otworzył tylne drzwi. – Powoli – Brennan przypomniał Spinksowi.

Wstając, Spinks poczuł ból w całym ciele, w miejscach poobijanych w czasie jazdy i tam, gdzie uszkodził go Brennan. Oparł się na rękach, prostując ciało, żeby podciągnąć nogi i wysunąć je przez drzwi. Prawa ręka zsunęła się z kanapy do wnętrza bagażnika i natknęła się na metalowy przedmiot wciśnięty pod siedzenie. Granat ogłuszający. Spinks znieruchomiał na sekundę. Wiedział, że to jego jedyna szansa, biorąc pod uwagę, dokąd miał go zabrać ten bandzior. Miał jeszcze jedną możliwość, lecz nie mógł z niej skorzystać, dopóki ten drań go obserwował. Granat mógłby pozwolić mu zagrać ostatnią kartą, którą miał. W czasie szkolenia kładziono nacisk na to, żeby nie dać się porwać. Kiedy agent był już w rękach wroga, przyjmowano, że zabawa dobiegła końca. „Nie daj się porwać” – powtarzano cały czas. – Rusz się – odezwał się Brennan zniecierpliwionym tonem, dźgając go lufą. Na widok pistoletu Spinks stracił nadzieję i zrozumiał, że próba ucieczki byłaby samobójstwem. Puścił granat i przesunął nogi koło oparcia przedniego fotela, lecz nagle poczuł się jak topielec puszczający koło ratunkowe. Zrozumiał, że musi zaryzykować. Nie miał absolutnie nic do stracenia. Wsunął stopy w drzwi i opadł na plecy. Chwycił granat i wsunął palec w zawleczkę, lecz Brennan chwycił go za gardło. – Kurwa, rusz dupę! – warknął. Spinks poczuł na twarzy jego ślinę. Groźba przypomniała Spinksowi, że musi spróbować. Wiedział, że są w Dungannon. Rozpoznał miasto natychmiast. Im bliżej granicy, tym potężniejszy robił się ten potwór. – Ruszaj się.

Brennan puścił Spinksa. Ten, siadając, wyciągnął zawleczkę z granatu. Usłyszał wyraźne metaliczne szczęknięcie, dobrze mu znany dźwięk. Miał nadzieję, że Brennan i Sean go nie usłyszeli. To sprężyna poruszyła iglicę, a ta uderzyła w zapalnik, uruchamiając proces, którego nie można było już zatrzymać.

Nagle nastąpił wybuch: huk i błysk jak sztuczne ognie, kilkanaście eksplozji jedna po drugiej, nieczyniących krzywdy, lecz wywołujących przerażenie. Dodatkowym efektem były oślepiające cząstki płonącego magnezu. Kakofonia dźwięków i dym wypełniły samochód, a mały ładunek wybuchł kilka cali od twarzy Brennana. Przerażony mężczyzna rzucił się do tyłu i upuścił pistolet, zasłaniając twarz. Broń wymyślona w celu stworzenia zamieszania doskonale spełniła swoje zadanie.

Spinks pochylił się nisko i wysunął z samochodu. Bose stopy dotknęły ziemi. Skoczył do przodu i uderzył Seana ramieniem, przewracając go na chodnik. Zebrał wszystkie siły i ruszył biegiem, zmuszając się do maksymalnego wysiłku. Walił o bruk bosymi stopami, nie zważając na ból. Już po kilku pierwszych krokach porozcinał miękką skórę na podeszwach stóp. Biegł, lecz wydawało mu się, jakby poruszał się w smole. Wybuchy, które słyszał za sobą, wkrótce ustaną. Za pięć, może sześć sekund.

Skręcił z chodnika, przemknął między furgonetką i samochodem i wybiegł na jezdnię. Ludzie zwrócili głowy w kierunku, skąd dochodziły eksplozje. Patrzyli na Spinksa, na powiewające poły jego kurtki i rozpiętej koszuli, na jego bose stopy. Spinks biegł najszybciej jak potrafił, machając ramionami z każdym krokiem oddalając się o cenny jard. Jednakże dosięgło go kolejne nieszczęście – pękł guzik podtrzymujący spodnie. Chwycił je obiema rękami i biegł dalej, lecz wybiło go to z rytmu. Krok spodni zsunął się w kierunku kolan i zwolnił jego bieg. Podciągnął je o kilka cali i przyspieszył.

Wtedy poczuł, jak coś ostrego pod jądrami wbija mu się w krocze. Wiedział, co to jest, i przestraszył się, że to zgubi. Wciąż biegnąc, włożył rękę w majtki i znalazł to. W tym samym momencie coś wyleciało z jego ciała, z klatki piersiowej tuż pod lewym obojczykiem. Poczuł gorąco i pieczenie. Zobaczył przed sobą strumień krwi. Poczuł mocne uderzenie w plecy, za miejscem, gdzie paliła go pierś. Było to brutalne walnięcie, jakby uderzył go kamień lub młot. Jego umysł zarejestrował głośny huk dobiegający z tyłu.

Siła uderzenia spowodowała, że się pochylił. Próbował utrzymać się na nogach, bezskutecznie wydłużając krok. Głowa opadła poniżej poziomu bioder i widział już tylko powierzchnię jezdni. Puścił spodnie i wyciągnął przed siebie lewą rękę. Prawa wciąż tkwiła w majtkach. Ręka nie utrzymała ciężaru padającego ciała. Uderzył twarzą w asfalt i przeciągnął nią po chropowatej powierzchni, zdzierając skórę z czoła, nosa, kalecząc wargi i podbródek. Uderzył brzuchem o jezdnię, odbił się i obrócił na bok, a potem na plecy. Przesunął się jeszcze kilka stóp i znieruchomiał oszołomiony, dysząc ciężko. Zmusił swoje kończyny do ruchu, poruszając nimi w powietrzu, jakby wciąż biegł, lecz nie panował już nad nimi. Naglę chwyciły go czyjeś ręce i obróciły na brzuch. Jedna ręka złapała go za włosy, druga za kołnierz, dławiąc go. Jeszcze jedna ręka chwyciła go za ramię. Ciągnęli go w tej pozycji. Stopy tarły o asfalt, ścierając skórę do kości.

W ten sposób dotarł do furgonetki. Szybko uniesiono go i włożono do środka przez otwarte drzwi, a potem umieszczono w czymś w rodzaju skrzyni czy też wielkiego pudła. Dojrzał nad sobą zamazane twarze, lecz tylko na chwilę, bo wieko opadło z hukiem, zatrzymując się o kilka cali od jego głowy. Usłyszał dwa uderzenia drzwi zamykanych jedne po drugich i odgłos włączanego silnika. Spinks znowu leżał w ciemnej, zamkniętej przestrzeni. Ramię zaczęło go piec, jakby smagane płomieniem. Jęknął, a potem zawołał o pomoc. Słyszał tylko silnik i szum obracających się pod nim kół. Stało się. Najgorsze, co mogło się wydarzyć. Właśnie jemu. Coś, co trudno sobie nawet wyobrazić. Nawet teraz, kiedy tu leżał, trudno mu było w to uwierzyć. Rozmawiali o tym w przerwach w czasie szkolenia, w nocy, leżąc w łóżkach, i czasem w bazie przy barze po paru piwach. To było jak przerażająca bajka, koszmar, który mógł przydarzyć się tylko komuś innemu.

Spinks zaczął płakać. Życie przeleciało mu przed oczami powoli, tak że miał czas, aby przyjrzeć się szczegółom. Jego życie nie miało większego sensu nawet dawniej, w czasie nudnej, bezcelowej młodości, lecz chciał żyć. Wiedział, że jeszcze trochę pożyje, lecz każda sekunda, która mu została, będzie koszmarem. Trudno było sobie wyobrazić to, co robili z porwanymi. Skoro potrafili zamęczyć na śmierć własnych ludzi, co zrobią z nim, brytyjskim szpiegiem, znienawidzonym tajniakiem?

Łzy spłynęły mu po twarzy do uszu. Oddychał spazmatycznie, pogrążony w strachu. Podrapał wieko trumny i złamał paznokcie. Nie przejął się tym. Płacząc, drapał i kopał, lecz bez skutku. Trumna była zbyt mocna. Poddał się koszmarowi na chwilę, lecz nawet to było zbyt wyczerpujące. Leżał więc cicho, wsłuchując się we własny oddech zagłuszany przez odgłos pracującego silnika. Przesunął rękę i dotknął palącego miejsca pod obojczykiem. Było mokre. Włożył dłoń pod koszulę i odnalazł mały, drobny otwór w klatce piersiowej. Przed oczy powrócił obraz ucieczki i upadku. Teraz widział wszystko wyraźniej niż wtedy, kiedy to się działo. Był w Dungannon. Wciąż byli na północy. Wtedy przypomniał sobie o swojej ostatniej karcie.


Pomimo intensywnego bólu w piersi Spinks obrócił się w ograniczonej przestrzeni tak, że mógł włożyć rękę do majtek, między sflaczałe uda. Sięgnął pod jądra i natrafił na twardą plastikową krawędź. Brennan obszukał go, lecz powstrzymał się przed wkładaniem ręki w najbardziej intymne miejsca. Wciąż był tam, gdzie go umieścił, z przodu majtek. Brennan znalazłby go, gdyby je zdjął. Spinks chwycił czubkami palców miniaturowy nadajnik i wyjął go ostrożnie.


***