Za darmo w Krakowie, Gaja Grzegorzewska

Za darmo w Krakowie

Krakusy, jak wiadomo, nie lubią rozstawać się z pieniędzmi, więc jak coś dostają za darmo, to się bardzo cieszą. Niestety, najczęściej tą darmową opcją nie jest zaproszenie na wystawny bankiet z otwartym barem, lecz ciężki łomot z otwartym złamaniem. I też nie zawsze za darmo, bo zdarza się, że za cenę portfela, telefonu i kurtki.


Oczywiście, takie akcje nie są jedynie krakowską specyfiką (bo, jak wiadomo, krakowską specyfiką jest wyrzynanie się za pomocą maczet). W gębę można przecież dostać prawie wszędzie. Podobno jednak u nas zdecydowanie częściej niż gdzie indziej. A gdzie konkretnie? Na przykład tam, gdzie właśnie stoisz. Ale są oczywiście miejsca, gdzie przypadków pobicia jest zdecydowanie więcej. W Krakowie popularną areną walk jest na przykład ulica Szewska. W piątki i soboty około godziny drugiej lub trzeciej w nocy można zostać świadkiem (lub uczestnikiem) przynajmniej jednej awantury. A tak się pechowo składa, że najkrótsza trasa z Bomby do McDonalda prowadzi właśnie tym buraczanym szlakiem. Człowiek jednak tak się przyzwyczaił przez lata do tego folkloru, że nie zwraca już uwagi na walki uliczne w różnych konfiguracjach: zaryczane dziewuchy szarpiące się ze swoimi gachami, chłopów lejących innych chłopów, agresywne lampucery targające się za kudły i zdrapujące sobie tipsami tapetę z facjat, awanturujących się meneli, ochroniarzy bijących turystów. Czasami, lawirując zgrabnie jak baletnica pomiędzy kałużami krwi, rzekami szczyn, górami śmieci, wyspami rzygowin i trupami kebabów, myślę sobie, że to jest jakiś równoległy świat, który mnie nie dotyczy. Niestety, co jakiś czas z tego innego wymiaru do mojego przenika nieproszony gość, by dać w ryj dobremu chłopaczynie lub dobrej dziewczynie. I wcale nie musi się to dziać ciemną nocą na ulicy Szewskiej albo po zmroku na Kurdwanowie.

Gdy to mordobicie jest tylko środkiem prowadzącym do przejęcia czyjegoś mienia albo u podłoża leży konkretnie ukierunkowana nienawiść lub rozbieżność poglądów, to człowiek przynajmniej wie, za co dostał. Jest w tym jakaś smutna logika. Jednak mój skromny socjologiczny sondaż, przeprowadzony wśród znajomych na Facebooku, wyraźnie wykazał, że równie łatwo jest dostać w papę za nic. To „za nic” jest oczywiście tylko figurą retoryczną. Bo zawsze jest jakiś powód, nawet jeśli tylko urojony.

Mój chłopak dostał pięścią w zęby za to, że szedł ulicą Szczepańską. Znajomy poeta za to, że szedł Sienną i być może też za okulary. Jeden chłop oberwał za długie włosy, inny za „pedalski” przyodziewek. Kolejny kumpel dostał za siedzenie na przystanku. Ten powód do obicia gęby popularny był swego czasu na Bronksie (Bronowicach). Znany jest też przypadek, gdy kolega uderzył kolegę, bo ten drugi nie chciał z nim tłuc pary siedzącej na przystanku. Jeszcze inny znajomy stracił zęby, bo akurat wychodził z domu. Koleżanka powiedziała do obejmującej się pary: „ślicznie razem wyglądacie”, więc chłop złamał jej nos. Kolejna dziewczyna oberwała za koleżankę, która się rozpychała w knajpie. Ja dostałam pięścią w twarz w dzień, na przystanku pełnym ludzi, bo głośno powiedziałam nachalnemu typowi, co sądzę o jego „zalotach”.

Poza zwykłym kopaniem i okładaniem pięściami, w Krakowie można doświadczyć też innych, bardziej nietypowych form przemocy. Na przykład gdy komuś muzyka w lokalu wyjątkowo nie pasuje, to nie wychodzi, tylko rzuca się za deki, by odgryźć didżejowi pół twarzy. Byłam świadkiem takiego incydentu i zgadzam się z poszkodowanym, że była to „przesada”. Akty kanibalizmu można usprawiedliwić w skrajnych sytuacjach, jak w przypadku tych rugbystów w Andach. Ale zjadanie didżeja żywcem, bo nie spełnia muzycznych oczekiwań, jest po prostu złe.

Zdarza się jednak, że źle zapowiadający się incydent kończy się dobrze. Koleżanka omyłkowo została wzięta przez żula za kibica Legii, chociaż dziewczyna wyjątkowo mało przypomina kibica Legii. Została zwyzywana, padło też pytanie, czy chce za to całe kibicowanie oberwać. Znajomy dziewczyny przytomnie zwrócił menelowi uwagę, że jest przecież Dzień Kobiet i w tym wyjątkowym dniu kobiet bić nie należy. „Już po północy” – skwitował typ, ale ostatecznie nie pobił.

Raz nie pobiła nas również banda naprutych gówniarzy nad Wisłą. Jeden z nich, wyjątkowo dożarty, zachęcał moich kolegów do bójki. Ci jednak kategorycznie odmówili. Byli nieugięci, gdy ich wyzywał, zaczepiał, popychał, prowokował i groził. Jeden z kolegów powiedział, że ma chore serce i nie życzy sobie bijatyki. Drugi upomniał smarkacza, że „nie powinien tak przeklinać w obecności dam. Bo dżentelmeni się tak nie zachowują!”. Zbił tym typa z pantałyku. Chłopina nie wiedział, czy dżentelmen to aby nie ktoś w rodzaju cwela i czy nie został właśnie obrażony, oraz czy mówiąc o damach, ten dziwak miał na myśli te pięć towarzyszących mu dup. Koniec końców małoletni kark nie pobił ani chorego na serce, ani językowego purysty, ani mnie, ani lesbijek, ani dupy w ciąży, ani dupy, która zadzwoniła na psiarnię, ani nawet jednej wyjątkowo pyskatej dupy (jedynej w grupie odrobinę zainteresowanej udziałem w awanturze). Na odchodnym pokazał nam jednak za karę swojego małego siusiaka. Nikogo tym jednak nie uraził, bo nie było czym. Policyjna suka przytoczyła się po pół godzinie, chociaż komisariat wodny mieści się sto metrów dalej. Urzędujący w nim funkcjonariusze specjalizują się głównie w dawaniu mandatów za picie piwa na wałach i do tego to się akurat wyjątkowo przykładają. Sprawców naturalnie nie ujęli, chociaż wskazaliśmy ich, dosłownie, palcami.

Zaskakuje mnie w tym kontekście wyjątkowo optymistyczne nastawienie funkcjonariuszy do kwestii bezpieczeństwa w mieście. Przekonują, że dwadzieścia kilka zgłoszonych w ciągu roku pobić z ulicy Szewskiej to niewiele. A ilu przypadków nie zgłoszono? Ostrożne założenie, że w każdy weekend dochodzi do chociażby dwóch incydentów, daje wynik stu czterech akcji w ciągu całego roku. A mówimy tu tylko o jednej ulicy w centrum. Jednak skoro nie ma zgłoszenia, to nie ma zdarzenia. Poza tym z moich osobistych wyliczeń wynika, że policja przydała mi się w życiu dokładnie zero razy. Byli bezradni, gdy zgłosiłam kradzież roweru, włamanie do mieszkania, dewastację domku letniskowego. Nie pomogli nawet, gdy spytałam o najkrótszą drogę. Za to zawsze w magiczny sposób wyrastają spod ziemi, gdy mogą człowiekowi narobić problemów.

Jak więc przetrwać w Krakowie? Najlepiej unikać podejrzanych miejsc, takich jak: Rynek Główny, ulice starego miasta, reszta ulic, Magiczny Kazimierz, przystanki autobusowe, knajpy. Warto zapoznać się z mapką ukazującą strefy wpływów kiboli Cracovii i Wisły. W momencie zagrożenia należy uciekać, a gdy nie ma takiej możliwości, wyciągnąć piwo i przystąpić do konsumpcji. A nuż alkohol zwabi jakiegoś stróża prawa? A jeśli komuś to, co się dzieje w Krakowie, zupełnie nie odpowiada, to zawsze może się przenieść do Poznania. Tam jest podobno najbezpieczniej, chociaż na Łazarskim Rejonie nie jest kolorowo. Może w Poznaniu maczeta kojarzy się tylko z filmem, tulipany wręczane są damom, a zjadanie twarzy ludzie znają z filmu „Hannibal”, a nie sobotniej zabawy w klubie.


Gaja Grzegorzewska