Koniec gry, Adam Cioczek: fragment

Adam Cioczek

Koniec gry

Dym papierosowy osiadał na każdym meblu i wdzierał się w płuca z precyzją zdalnie sterowanego pocisku. Szachownica, stół, butelka wódki i dwóch kumpli wpatrzonych w figury, jakby od kolejnego ruchu zależało całe ich życie. Edward Chojar zaciągnął się papierosem, kiedy Andrzej Torski zbijał wieżę. Między oboma mężczyznami było jakieś podobieństwo, jakby ilość wspólnych przeżyć, odbytych rozmów, wypowiedzianych słów zbliżyła ich także fizycznie. Dawno już przekroczyli tę granicę, za którą dwóch ludzi może milczeć bez najmniejszego skrępowania, obaw i cienia wstydu. Wyprostowane sylwetki, pociągłe twarze, sprężyste, szybkie ruchy i spojrzenie. Tak trudne do odgadnięcia. Skoncentrowane, pewne i spokojne; wciąż takie samo jak przed laty. Chojar był jakieś pół głowy wyższy i szczuplejszy od przyjaciela, którego sylwetka, pomimo prawie sześćdziesięciu lat na karku, dawała przykład wielu w połowie młodszym od niego: płaski brzuch, rozbudowane ramiona i bicepsy odznaczające się pod obcisłym T-shirtem. Obaj z lekkim śladem siwizny na włosach, rzucającym się w oczy dopiero po dłuższej chwili.

Chojar dobrze pamiętał, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Miał czternaście, może piętnaście lat. W ciepły sierpniowy dzień nakładał przynętę na własnej roboty wędkę, kiedy kilkanaście metrów dalej usiadł chłopiec i także zarzucił przed siebie. Ubrany w poszarpane krótkie spodnie, najprawdopodobniej wycięte niedbale z dłuższej zimowej wersji, z wsuniętymi na stopy dziurawymi butami, co chwilę drapał się do krwi po zgryzionej przez komary łydce. Cicho, z jakąś niespotykaną w tym wieku cierpliwością każdy z osobna czekał na choćby najmniejsze poruszenie spławika, by zaciąć i wprawić w ruch kołowrotek. Jeśli nie było brania, potrafili z pełną koncentracją przez kilka godzin wypatrywać właściwej chwili, śledząc nieruchomą taflę wody, a gdy dzień dobiegał końca, po prostu zwijali wszystko i szli w swoją stronę.

Te pozbawione słów nadrzeczne spotkania powtarzały się prawie codziennie, aż za którymś razem Jędrek, jak gdyby nigdy nic, przysiadł się do małego Chojara i zaczęli rozmawiać o rybach, rekordowych połowach, rodzajach przynęt oraz całej reszcie drobnych, wielkich spraw. Nic wtedy nie zapowiadało, w jakim kierunku potoczy się ich znajomość, i że te dwa losy coś przetnie na amen. Ten pełen słońca sielankowy wręcz obraz z dzieciństwa w żadnej mierze nie wróżył drogi, jaka była przed nimi. Dwóch brzdąców kopiących piłkę i ganiających się z kolegami z osiedla. Nic bardziej przeciętnego na pierwszy rzut oka. Niebo w najróżniejszych kolorach, chwile mijające leniwie, całe noce przegadane ze wzrokiem utkwionym w gwiazdy, w oparach tytoniowego dymu. Tylko że za którymś razem, po rozegranym w upalny dzień meczu, zaschło im w gardle, a dźwięk najdrobniejszej monety nie rozniósł się po kieszeniach. Wybrali mały sklepik na osiedlu, na które rzadko kiedy zaglądali. Nikt ich tam nie znał i oni nie znali nikogo. Pchnęli drzwi i choć nogi drżały, weszli do środka. Jędrek ostrzem noża zakazał ekspedientce najmniejszego ruchu, podczas gdy Edward zgarniał już do plecaka zawartość półek. Chwilę potem zimny, słodki napój w różowym chemicznym kolorze smakował lepiej niż cokolwiek przedtem. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale wiedzieli obaj, że tamten czas nie był zwyczajny. Co prawda pierwszy raz Chojar pociągnął za spust, gdy Torskiego nie było w pobliżu, lecz zawsze potem jakaś niewidzialna ręka prowadziła ich blisko siebie.

Tylko raz później wpadli nad rzekę. Wszystko wydawało się podobne i znajome, lecz oni sami nie patrzyli już tym samym wzrokiem. Słońce paliło skórę, drzewo dające przyjemny cień stało wciąż na swoim miejscu, a ludzie przechadzali się wokół, szukając schronienia przed skwarem. Wystarczyło zarzucić i czekać, ale coś się zacięło. Brakowało cierpliwości, by obserwować każde drgnienie spławika. Rzeka stała się cholernie nudna, jak gra, kiedy nie potrzebujesz nawet zerkać na planszę, żeby zwyciężyć. To właśnie wtedy Chojar z coraz większą uwagą zaczął przyglądać się mijającym go przechodniom. Jakby z obserwacji ludzkich nawyków próbował wyprowadzić wzór, którego musiał strzec się i unikać jak ognia. Te same twarze, tym samym znużonym krokiem zmierzające do pracy, by wrócić do domów i przy akompaniamencie telewizora dobić jakoś do kolejnego dnia. Zrobić wszystko, by nie wpaść w tę sprytnie zastawioną pułapkę – ten cel przysłonił wszystkie inne i tak naprawdę nigdy się nie zmienił. Stale i zawsze był już jakiś brak, a tylko wyjątkowo sprawny, nastawiony na najwyższe obroty umysł potrafił wprawić wszystko w ruch, nadać sens, popłynąć tam, gdzie krew krąży szybciej, a większość z nas zazwyczaj nie dociera.

Z czasem wymagało to wielkiego wysiłku, ale satysfakcja wynagradzała cały trud. Warunek jednak był jeden: wyzwania musiały być coraz bardziej wymagające, a każdy plan skonstruowany w tak przemyślany sposób, by ci wszyscy oficerowie drepczący po piętach nie potrafili rozgryźć szyfru i dojść po nitce do kłębka. Mówiąc najprościej, za spryt płacono najlepiej. Nietrudno było pojąć, że Chojar i Torski mają do tego smykałkę. Drobne kradzieże zamieniały się w udane skoki, a przekroczona granica została tak daleko w tyle, że nawet jej nie widzieli. Wszystko stało się rozgrywką. Ich życie zmieniło się w grę, której stawką była adrenalina. Można znieść wiele, prócz zwyczajnie mijających dni. I nikt nie wymyślił gorszego stryczka niż nuda.

Przez lata dołączali do nich najróżniejsi kumple, którzy prędzej czy później popełniali jakiś szkolny błąd (najczęściej powodowany chciwością, hałasem, jaki wytwarzali wokół swoich „dokonań”) i lądowali za kratkami lub po prostu przepadali gdzieś po drodze. W końcu zostali

tylko we dwóch, ale to, co ich połączyło, nie mogło się równać z niczym innym. Każdy ruch planowany z precyzją oraz umiejętność wtapiania się w tłum, niezwracania na siebie uwagi pozwoliły im przetrwać przez te wszystkie lata i poza jedną drobną wpadką uniknąć kryminału.

Edward podniósł wzrok i spojrzał na wskazówki zegara, gdy tykanie wypełniło dom, tak stary, że nawet fundamenty zdawały się trzeszczeć pod stopami. Wiedzieli, iż zbliża się coś, czego nie sposób uniknąć, a wszystkie ich poprzednie numery były tylko tłem dla tego, co miało się zdarzyć.

– Pamiętasz kanały? W tamtym banku nawet o nich pojęcia nie mieli – zaczął sentymentalnie Torski, rozlewając wódkę do kieliszków.

– Osiemdziesiąty siódmy rok – bez emocji odpowiedział Chojar i wypił jednym haustem.

– Weszliśmy do środka, jak szczury. Sprytnie i po cichu.

– I tak samo zniknęliśmy, tyle że z pokaźną torbą na plecach.

– Taa. – Andrzej Torski wybuchnął śmiechem, lecz po chwili spoważniał. – Gdzie to się, kurwa, podziało?

– Jak o kasę pytasz, to ci w kasynie odpowiedzą – zaśmiał się Chojar.

– O tamten czas pytam. Gdzie to jest? – Charakterystyczną cechą Torskiego była przesadna skłonność do melancholii, narastająca wraz z wiekiem i wypitym alkoholem.

– W przód trzeba patrzeć, Jędruś. Inaczej pasy i wariatkowo.

– Pod warunkiem, że coś tam jeszcze na ciebie czeka na tym przodzie.

– Ja mam swój plan. Za ciebie nie pomyślę. Tym razem to samotna partia, stary.

Tykanie zegara znów rozległo się w całym pokoju.

– Tylko po cholerę? Co chcesz udowodnić? – Pytanie Torskiego zgrało się w czasie ze zbiciem figury przez Chojara.

– Mogę tu zostać, masz rację. Tylko co masz w ofercie, stary? Kolejną butelkę, kawę, herbatę? Show w telewizji? Poranną gazetą i spacer po parku? A może rekolekcje w Tyńcu? Czym chcesz mnie zaskoczyć?

– Ryzykujesz wszystkim, co masz.

– Czyli niczym. – Chojar rozlał kolejną kolejkę wódki.

– Nie myślałeś o tym, że czas z tym skończyć? Spróbować żyć jak inni?

– Przestań pierdolić – krótko uciął Chojar.

– A co jak się pomyliliśmy?

– O czym ty, kurwa, mówisz?

– Żyliśmy, jakby nie było granicy. A co jeśli była? A jak ciągle jest?

– Bzdura. Granice masz we łbie. Nigdzie więcej.

– Z drugiej strony… gdzieś się musi kończyć gra i gdzieś się musi zaczynać życie, nie?

– Znowu pieprzysz.

– Może masz rację. Nie wiem.

– Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego ci wszyscy durnie zbierają się wokół rulety? Z braku lepszych pomysłów, Jędruś. Wkurwia cię twoje własne życie, to udajesz, że jednak jest coś, co ci da zapomnieć. Udają, że można się jakoś oderwać. Tylko że tacy właśnie mnie najmniej obchodzą. Dla mnie rozgrywka jest czymś więcej. Jest wyzwaniem, rozumiesz? Nie pozwala zgnuśnieć i zostać kolejnym dziadkiem, który bez torby lekarstw nie doczłapie do ławki w parku. To musi być wyzwanie… – Chojar zamyślił się, ściskając w ręku szachową figurę. Jego wzrok wydawał się uciekać w jakiś inny wymiar, szukając możliwych rozwiązań najbliższej partii. Dopiero po chwili wypowiedział kolejne słowa: – Jak jednym ruchem zbić trzy figury na raz?

– Rozmawialiśmy o tym.

– Jak za jednym zamachem zgarnąć całą pulę?!

– Wiesz, że to niemożliwe.

– Co to znaczy „niemożliwe”?! Od kiedy ty takich słów używasz?!

Pewność w głosie Chojara była tak silna, że Torski zrozumiał, co powinien zrobić. Wstał, zgasił papierosa i ruszył w kierunku drzwi. Położył rękę na klamce i zastygł bez ruchu. Poczuł szczypanie w oczach. „Po prostu zbyt dużo dymu” – pomyślał i tuż przed otwarciem drzwi zwrócił się raz jeszcze do najlepszego kumpla.

– Zadzwoń, jak będzie po wszystkim. Tyle chyba możesz zrobić, nie?

Edward został sam w pokoju i spojrzał na zegar na ścianie. Jeszcze parę chwil. Potrzeba je tylko czymś wypełnić. Czymś, co ma prawdziwe znaczenie. Czy jest coś, czego będzie żałował tam, dokąd trafi? Nie czekał długo na odpowiedź, która pojawiła się znikąd. Musi podjąć jeszcze jedną próbę. Ostatnią. Zgarnął paczkę papierosów leżącą na stole i wyszedł.

Wysiadł z samochodu przy ulicy Orkana i poczuł dreszcz zimna na skórze. Ciepły czerwcowy dzień nie zapowiadał przejmującego chłodu, który nadszedł wraz z nocą. Przyjrzał się dobrze blokowi, który miał przed oczami. Nowoczesne osiedle dla młodych rodzin. Enklawa współczesnego życia, a za każdym oknem człowiek i jego sprawy. Zawiesił wzrok na jednym z tych światów, do którego nie miał prawa wstępu. Kobieta, najbliższa mu i najdalsza pod słońcem. Paradoks… Jeszcze niedawno dziewczynka. Ile razy już tu przyjeżdżał? Ile razy czuł się jak dziecko, które nie ma pomysłu na właściwe zagranie? Bywało, że nie potrafił nawet wysiąść z samochodu. Siedział tylko, jak skończony frajer, który nie potrafi nacisnąć klamki. Z tylu opresji na stole szachowym wychodził zwycięsko, a w tej sytuacji zawsze był na straconej pozycji. Zugzwang – co byś nie zrobił i tak przegrasz. Ale próbuj, choćbyś przestał wierzyć.

Wziął się w garść, przyśpieszył kroku i zadzwonił pod numer czterdzieści osiem.

– Halo? – miły damski głos zabrzmiał w domofonie.

– To ja – wydusił z siebie Chojar, nie unikając drżenia rąk.

– Nie mam czasu.

– Porozmawiajmy.

– Nie zmieniłam zdania. I wiesz, że go nie zmienię.

– Pięć minut. Niczego więcej nie chcę. – Wypowiedział te słowa bez żadnej wiary w zwycięstwo.

– Zapomnij. Do widzenia. – Trzaśnięcie słuchawką rozwiało ostatnie nadzieje.

– Do widzenia – odpowiedział mechanicznie.

Nagle poczuł, jak przeszywa go jeszcze większe zimno. Jakby czas przyśpieszył za sprawą czarodziejskiej różdżki i grudzień zajął miejsce letniego miesiąca. Miał wrażenie, że za chwilę otrzepie z ubrania pierwsze płatki śniegu i zeskrobie gruby szron z szyby samochodu. Starał się tak wiele razy, a ona wciąż była uparta jak osioł. Przecież poznał jej matkę, jak miał siano w głowie. Jakim cudem miał być wtedy dobrym ojcem? Chciał tylko wypić z nią herbatę i popatrzeć, jak przeobraziła się w kobietę. W jaki sposób patrzy na świat? Jak wiąże sznurówki dzieciom? Czy ma w oczach coś z niego? Mogliby nawet milczeć, byleby tylko pozwoliła mu być obok siebie. I popatrzeć. Po prostu popatrzeć.

– Żałosny, głupi skurwiel – wycedził pod nosem.

I nagle zdał sobie sprawę, że się rozkleja, traci grunt pod nogami, a przecież jego główny cel był zupełnie gdzie indziej. Być może w taki sposób zachodzi nas od tyłu słabość, zacierając ręce i chichocząc gdzieś za plecami. Tracimy ostrość widzenia, zapominając o tym, co najważniejsze, gubiąc się w tanim sentymentalizmie. Wiedział jedno: przynajmniej podjął kolejną próbę zbliżenia się do swojej córki. Nie udało się, ale nikt mu nie powie, że zrezygnował bez walki.

Jakieś drzwi właśnie zatrzasnęły się z hukiem. Nie ma czasu. Pora jechać.