Komisarz Zagrobny i powódź, Maciej Dobosiewicz: fragment

Maciej Dobosiewicz

Komisarz Zagrobny i powódź

 

Rozdział drugi

Trupy pierwszy, drugi i trzeci

Pierwszy trup został znaleziony na Wildzie, przy ulicy Świętego Jerzego. Święty Jerzy to niedługa uliczka spadająca niemal pionowo od 28 Czerwca 1956 roku do Dolnej Wildy, na wysokości Rynku Wildeckiego. Ruch jest tam relatywnie niewielki i gdyby nie szkoła, przed którą większość dnia wysiadują wrzeszczące dzieciaki, byłaby jedną z wielu sennych krótkich uliczek, gdzie menele piją po bramach piwa i tanie wina, a normalni ludzie schodzą z drogi napakowanym łysym młodzieńcom, przechadzającym się ze swoimi bulterierami i mastifami. Uliczką senną i czekającą, aż ktoś zacznie remontować jej piękne kamienice, wybudowane na początku dwudziestego wieku — odnowi elewacje, wymieni okna, wyremontuje dachy i przywróci do życia zapuszczone, zaśmiecone gruzem podwórka. Feralna kamienica znajdowała się tuż za rogiem ulic Świętego Jerzego i 28 Czerwca 1956 roku. To w jej piwnicy wszystko się zaczęło…

Ciało znalazła studentka z Międzyrzecza, która wraz z koleżankami wynajmowała mieszkanie strychowe. Tego ranka, 20 maja 2010 roku, dzień po koszmarnej ulewie, która zamieniła Poznań w rwącą rzekę i spowodowała kilometrowe korki, dziewczyna chciała sprawdzić, w jakim stanie jest jej rower, który od jesieni stał w piwnicy.

„Pewnie będzie tego żałowała do końca życia — pomyślał Za-grobny, poprawiając się na ławce. — Jakby nie mogła wybrać się po ten rower kiedy indziej”.

W każdym razie zeszła i natknęła się na martwe ciało Stanisława Pęczaka, rocznik 1933, który leżał sobie częściowo w korytarzyku piwnicznym, a częściowo w swojej piwnicy. Była w niej jeszcze woda, ale już nie tyle, co dnia poprzedniego. Wystarczyło jednak, żeby pan Pęczak się utopił. Jednak do jego zgonu nie przyczyniła się tylko woda. Sekcja zwłok wykazała ewidentny wylew krwi do mózgu. Sprawa wyglądała więc na dość prostą. Starszy człowiek zszedł do piwnicy, by sprawdzić, czy zalała ją woda. Stres i wysiłek wywołały albo przyśpieszyły wylew, który spowodował upadek, a paraliż nie pozwolił mu się podnieść. I pan Stanisław utopił się w przysłowiowej łyżce wody — takie rozwiązanie narzucało się samo. Sprawę trochę jednak komplikowało otwarte i splądrowane mieszkanie, ale policjanci z wildeckiego komisariatu nie przejęli się tym zbytnio. Ot, człowiek umarł, to któryś z jego zapobiegliwych sąsiadów wykorzystał dogodny moment i przetrzepał mu mieszkanie. Jakoś nie zastanowiło ich, skąd ktoś mógł wiedzieć, że może nie niepokojony przez nikogo wejść do mieszkania i wynieść z niego, co tylko zechce. Jednak kiedy za trzy dni pojawiły się dwa następne trupy, także w piwnicach, a ich mieszkania potraktowano w podobny sposób, sprawa została uznana za poważną i jako taka trafiła do Zagrobnego.

W momencie, kiedy przejął śledztwo, topielców było już trzech. Pierwszy zmarł na Wildzie. Drugiego znaleziono w starej kamienicy na Śródce, a trzeciego na ulicy Garbary, czyli w pobliżu poznańskiego Starego Rynku. Wszyscy leżeli martwi w piwnicach, a w ich płucach wykryto wodę, co świadczyło o utonięciu. Na ich ciałach nie znaleziono obrażeń, które jednoznacznie wskazywałyby, że ktoś zadał im ciosy. Wszystkie rany i otarcia skóry można było wyjaśnić upadkiem, a każdy upadek nagłym pogorszeniem stanu zdrowia. Pierwsza i trzecia ofiara miały wylew, a druga zawał. Łączyły je nie tylko oko-liczności śmierci, ale też podeszły wiek… Drugi zmarły, Emilian Gryka, był zaledwie dwa lata młodszy od znalezionego na Wildzie Stanisława, który w piwnicy zakończył siedemdziesięciosiedmioletnie życie. Trzeci — Jan Kusku — były nauczyciel, rencista, który dorabiał sobie w małej filii biblioteki im. Raczyńskich na Jeżycach, urodził się co prawda później, bo w 1943 roku, ale też pasował do profilu człowieka, którego trudno już nazwać młodym. W każdym razie był równie schorowany, co pozostali denaci, i wylew krwi do mózgu na pewno nie był zbyt wielkim zaskoczeniem dla jego lekarza rodzinnego. Wszyscy trzej mieszkali sami, każdy w niezbyt zadbanej kamienicy, w dzielnicach o marnej reputacji. Ich mieszkania zostały w podobny sposób spenetrowane i splądrowane. Policjanci nie znaleźli w nich ani pieniędzy, ani sprzętu RTV, a przecież trudno sobie wyobrazić współczesnego emeryta bez telewizora. Tym bardziej takiego, który nie ma telewizora, ale za to regularnie opłaca telewizję kablową. To już osobiście ustalił Zagrobny. Wiedział, że człowiek, który przestaje płacić za telewizję kablową, to człowiek, którego nie stać na nic. Można się szarpać z władzami miasta albo właścicielem kamienicy o czynsz, z gazownią o drożejący gaz, można się nawet szarpać z energetyką, ale z kablówką się nie zadziera. To by oznaczało odcięcie od codziennej dawki seriali i od namiętnie oglądanych przez emerytów programów informacyjnych. Poranek bez serii powtórek polskiej szkoły telenoweli? Popołudnie bez premierowych osiągnięć tejże? Wieczór bez co najmniej dwóch głównych wydań wiadomości? To rzecz ponad siły i poza wyobraźnią przeciętnego emeryta, a do takich Zagrobny przyporządkował trójkę zmarłych. Założył więc, że z pewnością posiadali oni telewizory, mieli też na nich co oglądać. A mimo tego zeszli na dół do piwnicy, by tam umrzeć. Taka była cena za sprawdzenie, czy ziemniaki, weki na zimę, dodatkowe krzesła, zapasowe deski klozetowe oraz inne rzeczy, które zdeponowano w piwnicy na wszelki wypadek, nie ucierpiały podczas ulewy.

Wszystkich zmarłych łączył nie tylko fakt, gdzie zginęli. Podobne były poprzedzające dramatyczny zgon okoliczności. W dniu śmierci Stanisława Pęczaka nad Poznaniem było oberwanie chmury. Dwa dni później w mieście znowu lało, jak by ktoś chlustał z nieba całymi wiadrami, a w efekcie w piwnicach policja znalazła jeszcze dwóch topielców. Ich też zabiła woda, do spółki z chorobami krążenia, a ich mieszkania zostały splądrowane. Policjantom już wtedy zapaliły się lampki alarmowe i w poniedziałek 24 maja sprawa trafiła do Zagrobnego. Niektórzy młodsi i narwani funkcjonariusze zaczęli się nawet podniecać, że może pojawił się wreszcie jakiś poznański wampir, który seryjnie morduje emerytów i wlecze ich do piwnic. Jednak Zagrobny szybko i brutalnie ugasił takie hipotezy. Jego zdaniem sprawa była maksymalnie banalna. Komisarz zresztą każdą sprawę uważał za maksymalnie banalną, więc i tym razem nie zamierzał robić od tej zasady wyjątku. Dowiedziawszy się o serii tajemniczych śmierci, najpierw wypytał wstępnie policjantów z komisariatów odpowiadających za te rejony miasta, czyli Wildę i Stare Miasto, a dzień później wybrał się na oględziny trzech miejsc zgonów. Najpierw pojechał na Śródkę, w miejsce, gdzie znaleziono drugiego trupa. Wynikało to z optymalnej trasy, jaką sobie opracował — tramwajem numer siedemnaście z Rynku Jeżyckiego na Śródkę, potem pieszo na Wildę, ulicą Garbary, a potem Królowej Jadwigi. Zagrobny nie potrafił nie planować. Zawsze rozważał wszystkie możliwości, a potem wybierał tę najbardziej racjonalną, bez względu na wagę sprawy — czy była to podróż służbowa do centrum miasta, czy też decyzja na temat kolejności sprzątania mieszkania.

Siedemnastka przyjechała z lekkim opóźnieniem, więc Zagrobny zdążył podejść do niedalekiej bramy, w której, w cieniu McDonalda, kryło się kino Rialto, i sprawdzić aktualny repertuar. Lubił to kino. Było blisko jego domu, było tanie i grano tam filmy dalekie od popkulturowych śmieci, które tak wkurzały Zagrobnego.

Przejeżdżająca przez most na Warcie siedemnastka oferowała wspaniały widok na wypełnioną po brzegi rzekę, ale Zagrobny tylko rzucił na nią okiem — wolał poczytać gazetę. Za to pozostali pasażerowie jak jeden mąż wpatrywali się w wypełniony brunatną wodą nurt. Na moście złożone z mieszkańców dzielnicy Śródka pospolite ruszenie układało worki z piaskiem. Jeden z nich musiał upaść i jego zawartość wysypała się na chodnik, bo kilkoro umorusanych dzieciaków urządziło sobie wokół niego prowizoryczną piaskownicę. To ten właśnie fakt wywołał najgorętsze komentarze pasażerów tramwaju.

Zagrobny wysiadł na remontowanym rondzie Śródka, na którym od czasu rozpoczęcia prac budowlanych panował nieopisany chaos, i odwiedził pierwsze mieszkanie. Znajdowało się ono bardzo niedaleko zamykanego właśnie kina Malta, które musiało się wynieść ze swej siedziby, bo nieruchomość stała się własnością Kościoła. Potem przeszedł przez most na Ostrów Tumski, aby pospacerować trochę z dala od ruchliwej ulicy. Minął katedrę i, dalej idąc pieszo, odwiedził zatłoczoną ulicę Garbary, która była miejscem trzeciego zgonu. Z ulicy Strzeleckiej tramwajem numer dwa podjechał na Wildę. Liczył, że tutaj dowie się więcej. To był jedyny zmarły, który miał rodzinę. Dwaj poprzedni byli cisi, spokojni, żyli z boku głównego nurtu i mało kto miał na ich temat cokolwiek do powiedzenia. Jednak mieszkanie obejrzał dopiero po zakupach w Lidlu przy Hetmańskiej i nieodległym od niego Piotrze i Pawle. Komisarz, jako człowiek zaradny, już dawno temu nauczył się, że okazje trzeba wyławiać w każdym sklepie, nie tylko w tych z opinią tanich, i odwrotnie — dobre rzeczy niekoniecznie najlepiej kupować w luksusowych delikatesach.

Na Rynek Wildecki wrócił pieszo, celowo klucząc bocznymi uliczkami. Zaśmieconymi, brudnymi, pełnymi podejrzanych ludzi.

„Biedni ludzie mają mało pieniędzy, ale mnóstwo czasu” — pomyślał Zagrobny.

Na piąte piętro, do poddaszowego mieszkania zajmowanego przez studentkę i jej koleżanki, wspinał się z płócienną torbą (Zagrobny stał się obsesyjnie proekologiczny, gdy tylko wprowadzono opłaty za plastikowe reklamówki), w której taszczył pięć jogurtów naturalnych, dwie paczki wędzonego łososia norweskiego, przecenionego o czterdzieści pięć procent, oraz butelkę hiszpańskiego czerwonego wina, które planował podarować córce. Schody na obdrapanej klatce schodowej były dość strome, a spacer przez pół miasta trochę go jednak zmęczył, dlatego przystanął, oparł się o niski drewniany parapet i wyjrzał przez okno. Czekał tam na niego niewesoły widok. Pokrzywiony trzepak, przepełnione kontenery na śmieci, kupa piasku, w którym leżały zdezelowane dziecięce zabawki. Do tego tynki, szare od brudu i spękane ze starości, obłażące z farby okna oraz psia kupa na kratce ściekowej, majestatycznie omijana przez wychudzone do szkieletów koty. Gdyby ktoś znów chciał nakręcić historię doktora Korczaka, to tam bez problemu znalazłby idealny plener do scen z Józkami i Frankami wychowującymi się na obskurnych podwórzach i w zawilgoconych suterenach. Wystarczyłoby tylko odstawić na bok plastykowe pojemniki na śmieci. Czasy świetności tego podwórka minęły bezpowrotnie jeszcze podczas niemieckiej okupacji albo krótko po wyzwoleniu Poznania.

Poprzednio oglądane kamienice wyglądały bardzo podobnie. Najbardziej przygnębiająca dla Zagrobnego była chyba ta na Śródce. Żeby wejść do klatki, trzeba było najpierw minąć stojących w ciasnym kordonie pijaczków, którzy od każdego przechodnia domagali się pięćdziesięciu groszy na piwo. Na szczęście niepozorny Zagrobny przez lata pracy wyrobił sobie spojrzenie, które zastępowało najcięższe przekleństwa i nie wymagało wyciągania odznaki policyjnej. Jednak każdy inny człowiek zastanowiłby się dziesięć razy, rozważając głęboko, czy na pewno musi wchodzić do tej kamienicy. Śródka przypominała bezdomnego, który z każdym dniem oddalał się od człowieczeństwa i którego tylko cud mógłby przywrócić do normalnego życia. Szkoda, bo wciąż było widać, jak piękną kiedyś musiała być dzielnicą. Natomiast w klatce schodowej budynku na Garbarach koszmarnie śmierdziało psim moczem i odchodami tego samego pochodzenia. Najwyraźniej któryś z lokatorów, czy to z niedołężności, czy też natłoku innych spraw, spacery psa ograniczył do wypuszczania go z mieszkania. Dlatego stojący przy oknie trzeciej kamienicy Zagrobny cieszył się relatywnie czystą klatką schodową. A widok z okna? Cóż, jak przyjdzie śnieg, to wszystko przykryje. Może poza obdrapanymi, odsłaniającymi gdzieniegdzie gołe cegły tynkami. No chyba że wcześniej ktoś to wszystko wykupi i zabierze się za ogarnięcie całego tego bałaganu. „Do tego jednak potrzebne są pieniądze, a połowa lokatorów jest na starych czynszach, które nie starczą na gruntowne remonty” — pomyślał, podnosząc się do dalszej wspinaczki. Wspinaczki zupełnie daremnej, bo dziewczyny, która znalazła trupa, nie zastał. Tak przynajmniej utrzymywała jedna z jej współlokatorek.

Dziewczyna, która otworzyła drzwi Zagrobnemu, była wyraźnie przestraszona, ale nic dziwnego, nie co tydzień zdarza się, by sublokatorka znalazła w piwnicy utopionego sąsiada emeryta, a potem policja pielgrzymowała do twojego mieszkania, które wynajmujesz bez zameldowania. Ileż to razy w życiu Zagrobny natłumaczył się, że nie jest z urzędu meldunkowego i że go to w ogóle nie interesuje, kto jest zameldowany, a kto nie, natomiast bardzo ciekawią go odpowiedzi na parę pytań. I tym razem musiał od tego zacząć i przekonywać przez parę minut, aż rozmówczyni zdecydowała się sensownie porozmawiać. Niestety, nie wiedziała zbyt wiele. Komisarz upewnił się więc tylko, że ta niewysoka, osadzona na krótkich nogach zakończonych zbyt szerokimi biodrami dziewczyna nie kłamie i pozwolił jej wycofać się do mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Potem niespiesznie zszedł dwa piętra niżej, do mieszkania Stanisława Pęczaka. Stał chwilę przed tłustymi od nakładania kolejnych warstw farby drzwiami, przyglądając się, czy nie ma na nich śladów włamania. Nic takiego na ponuro brązowej powierzchni nie zauważył, więc nacisnął stary, z trudem trzymający się dzwonek, który ktoś zamontował na środku drzwi, tuż pod judaszem. Drzwi się uchyliły.

— Niech pan uważa na kabel od dzwonka — powiedziała prawie pięćdziesięcioletnia kobieta o twarzy szarej, zasuszonej i zmęczonej. Reszta jej ciała też wyglądała na równie zmęczoną i zasuszoną.

— Rozumiem, że mogę wejść? Nazywam się Zagrobny. Jestem z policji.

— Myślałam, że nie ma takich starych policjantów. Przecież macie wcześniejsze emerytury.

— Jakoś się uchowałem. Pakuje pani rodzinne pamiątki?

— Tylko one zostały. Wszystko, co mogło mieć jakąkolwiek wartość, zostało już dawno temu wyniesione. Jak zawsze nie umieliście upilnować.

— Istotnie. Przepraszam w imieniu kolegów z całej poznańskiej policji. Ja próbuję ustalić, co tu naprawdę miało miejsce i złapać winnego.

— Mój ojciec dostał wylewu w piwnicy, a jakiś gnojek go zna-lazł, zabrał mu klucze i ograbił mieszkanie. Wyniósł telewizor, lodówkę i pralkę, ale nikt niczego nie widział. Sąsiedzi głusi i ślepi. To się właśnie stało — powiedziała zasuszona kobieta.

Zagrobny zamknął za sobą drzwi i dał duży krok naprzód, ponad leżącymi na podłodze kartonami, jednocześnie schylając głowę, aby nią nie zaczepić o wiszący kabel. Prowadził on ze środka drzwi, od dzwonka do ściany, zwisając z niej dużą pętlą, tak aby można było otwierać i zamykać drzwi.

— Pomysłowe — pochwalił.

— Bardzo — odparła kobieta. — Jeśli tylko wchodzący ma mniej niż metr pięćdziesiąt. Cały dom jest pełen takich wynalazków. Mój ojciec wszystko musiał robić sam, bo na wszystkim znał się najlepiej. Powinni tutaj otworzyć filię muzeum techniki. Pociesza mnie tylko fakt, że ten gnojek, właściciel mieszkania, który w tydzień kazał mi spakować rzeczy, będzie musiał się z tymi wszystkimi pułapkami użerać. Półki wmurowane na stałe w ścianę, tapety, które trzeba skuwać razem z tynkiem, oraz szafka pod zlew wykonana z giętych rur, którymi płynie woda i gaz. Nawet drzwi z zawiasów nie zdejmie, bo są ze sobą zespawane.

Kobieta przerwała tyradę, lekceważącym machnięciem ręki dając wyraz temu, jaką wagę przykłada do słów, które właśnie wypowiedziała, a Zagrobny przyjrzał się jeszcze raz jej zawziętej twarzy i reszcie wychudzonego ciała. Było równie antypatyczne, okryte ubraniami, które też wyglądały jak okładka zaczytanej na śmierć książki. Niby dziur nie było, ale całość wywoływała niechęć, smutek i przygnębienie.

— Widzę, że bardzo ciężko przeżyła pani śmierć ojca. Mogę się tutaj trochę rozejrzeć?

— Proszę — warknęła kobieta. — Ja wracam do pakowania śmieci. Chcę to wszystko wynieść na śmietnik, żeby tylko obcy ludzie się w tym nie grzebali.

Zagrobny najpierw zajrzał do niewielkiego pokoju, który znajdował się na wprost drzwi wejściowych, a potem niezbyt szerokim korytarzem poszedł w głąb mieszkania. Na tej samej ścianie znajdowało się wejście do drugiego, większego pomieszczenia. Na końcu była łazienka i kuchnia, do której trzeba było skręcić w prawo. Wszystko razem tworzyłoby ładne i funkcjonalne mieszkanie, gdyby nie koszmarne zagracenie. Całość i tak wąskiego korytarza zacieśniały niezliczone szklane półeczki, które zostały zamontowane na cienkich, ale wytrzymałych żyłkach. Zagrobny musiał przyznać, że spodobał mu się ten patent — żyłka biegła od zawieszonego haczyka wzdłuż ściany do półki, aby przeciąć ją w poprzek i, zaginając się na krawędzi, wrócić do kołka. W efekcie linka tworzyła trójkąt, na którego dolnym ramieniu wisiała półka. „Sprytne — pomyślał. — Z daleka te półki wyglądają, jakby wisiały w powietrzu”.

— Niech się pan tak nie zachwyca. Wystarczy mocniej nacisnąć na krawędź półki albo postawić coś zbyt daleko od środka ciężkości, aby całość się wywaliła. Mój ojciec był na bakier z fizyką, wolał się skupiać na instruowaniu nas, jak trzeba używać jego wynalazków, aby należycie pracowały. Normalnie człowiek nie musi się zastanawiać, jak się przekręca klucz w zamku, jak otwiera drzwi, jak nalewa wodę do wanny. Ja musiałam się tego uczyć od najmłodszych lat, aby nie zginąć przygnieciona drzwiami, aby klucz nie uciął mi palca albo nie poparzył mnie wrzątek. Widzi pan ten pawlacz nad nami? W środku jest założone światło.

Teraz komisarz zrozumiał, co sprawiało tak przytłaczające wrażenie — przez cały korytarz ciągnął się jeden wielki pomalowany niegdyś białą olejną farbą pawlacz, który obniżał sufit z grubo ponad trzech metrów do wysokości ciasnego blokowego mieszkania.

— Co to jest? Muszę przyznać, że odwiedzam wiele mieszkań w kamienicach, ale czegoś takiego nie widziałem. — Zagrobny nie umiał ukryć zainteresowania. — Wygląda to jak jakiś pokój dla karzełków. Czy on, czy pani ojciec zamierzał tam mieszkać?

— Wynająć. Miał pomysł, że będzie tam wynajmować miejsce do spania Wietnamczykom, którzy sprzedają ciuchy na targowisku na Chwiałkowskiego. Nawet był ktoś oglądać, ale ostatecznie się nie zdecydował.

— Chryste! — jęknął Zagrobny.

— Nie odważę się tam zajrzeć. Niech się właściciel mieszkania martwi. To już nie mój problem. Na szczęście nie będę tu mieszkać. Całą tę cholerną Wildę powinno się wyburzyć.

— Widzę, że pomiędzy panią a pani ojcem panowała tak zwana szorstka miłość?

— Szorstka miłość? — Kobieta zaśmiała się. — Nienawidziłam dziada. Dzieciństwo mi zmarnował, popieprzony Pomysłowy Dobromir.