Czwarta śmierć świętej Doroty, Andrzej Swat: fragment

Andrzej Swat

Czwarta śmierć świętej Doroty

Rozdział III
Kościół pod wezwaniem świętej Doroty zbudowano w XIV wieku, jako wotum dziękczynne rycerza Junoszy. O rycerzu zamknięta w przeszklonej gablotce, zdeformowana czasem i wilgocią, zapisana ręcznym pismem kartka papieru nie wspominała ani słowem. Nie było tam też słowa o patronce, tylko wypisane godziny, w których odprawiane były msze. Budynek składał się z jednej prostokątnej nawy i domurowanej do niej półkolistej absydy ozdobionej witrażami, przedstawiającymi stacje drogi krzyżowej.
Marta zapukała do drzwi plebanii, ale nikt jej nie otworzył. Postanowiła schronić się w kościele, gdzie wcale nie było cieplej niż na zewnątrz. Promienie zimowego słońca, które przebijały się przez kolorowe szkiełka witraży, nie dawały ciepła, ich światło odkrywało przed nią alegoryczne obrazy zdobiące ściany i sklepienie kościoła. Skąpo ubrane lub nagie postacie za pomocą ekspresyjnych gestów opowiadały sceny Nowego Testamentu. Marta nie pamiętała już nic z lekcji religii, poza wyznaniem wiary i wieczorną modlitwą. Treść malowideł na ścianach i sklepieniu była dla niej zupełną abstrakcją. Intrygował ją wyraz twarzy występujących na freskach postaci. Wszystkie były niezwykle uduchowione i ekspresyjne, zarówno te wznoszące miecz czy włócznię, jak i te błagające o łaskę. Widok tylu nagich postaci na polichromiach sprawił, że Marcie przez chwilę wydawało się, że ona też nie ma na sobie ubrania i za chwilę zastygnie z zimna jak postacie na obrazach.
Postanowiła wrócić do samochodu i jeszcze raz zadzwonić do proboszcza. Odgłos jej obcasów odbił się od sklepienia i zwielokrotniony dotarł do wszystkich zakamarków kościoła, również do konfesjonału, gdzie poruszyła się zawinięta w czarne palto postać. Ksiądz poprawił biret, który w trakcie drzemki zsunął mu się na oczy. Odsunął kratkę, która zasłaniała go przed wzrokiem wiernych, i zakaszlał, bardziej przeraźliwie niż znacząco. Marta aż podskoczyła ze strachu. Odruchowo sięgnęła po broń, ale cofnęła rękę, widząc postać wychylającą się z konfesjonału.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus…
— Przepraszam, nie wiedziałam, że ktoś tu jest… Byłam umówiona z księdzem proboszczem.
Ksiądz podszedł do niej i podał jej rękę.
— Bonikowski, jestem tu proboszczem, czekałem na panią.
— Trochę pobłądziłam po drodze.
— Zapraszam na herbatę.
Ruszyli w stronę absydy. Tuż za bocznym ołtarzem, we wnęce, stała bogato złocona rzeźba z wapienia bawarskiego. Przedstawiała mężczyznę z władczym wyrazem twarzy, w niepełnym rynsztunku rzymskiego legionisty i krótkim, bogato zdobionym, upiętym do ramion płaszczu. Lewa dłoń mężczyzny wczepiona była we włosy kobiety z małą złotą koroną na głowie. Ręce kobiety, ubranej w długą suknię, złożone były do modlitwy, jej twarz nie wyrażała przerażenia ani bólu. Jej sylwetka uginała się pod ciężarem ręki mężczyzny, tak jakby za chwilę miała paść przed nim na kolana.
— To nasza patronka, święta Dorota — szepnął ksiądz Boni-kowski.
— A ten facet? — Dla Doroty alegoryczna wymowa tej rzeźby nie była wystarczająco jasna.
— Cesarz rzymski Maksymin Drugi; wiedział, że Dorota mimo wielkiej urody złożyła śluby dziewictwa… — Ksiądz spojrzał na Martę przenikliwie, jakby chciał sprawdzić, czy dla niej waga takiego ślubu cokolwiek znaczy. — Cesarz zapałał do niej żądzą, chciał ją posiąść i zniewolić. Dorocie udało się zbiec i ukryć na pustyni, gdzie żyła przez wiele lat, dając dowody cnoty i pobożności.
— I za to została świętą?
Bonikowski potwierdził skinieniem głowy. Świat ostro poszedł do przodu. Wszyscy, którzy próbowali to kwestionować, nie mieli racji. Prezes Alert próbował zmusić Martę do czynów nierządnych równie brutalnie, jak cesarz Maksymin. Święta Dorota zmarnowała życie na pustyni, żując daktyle i klepiąc różaniec. Tymczasem komisarz Grosz wspaniałomyślnie ofiarował Marcie pół dnia wolnego i nigdy nie okazał zainteresowania kwestią jej dziewictwa. „Fanatyzm odbiera feministkom trzeźwą ocenę skali postępu, jaki niewątpliwie dokonał się w kwestii gender”.
Ksiądz Bonikowski zaparzył herbatę w dużym porcelanowym imbryku, który stał teraz przed nimi, przykryty wydzierganą szydełkiem serwetką, aby herbata nie ostygła zbyt szybko.
— Pragnę podziękować policji za wyjątkowy takt i dyskrecję, z jaką potraktowaliście naszą sprawę… i przyznam, w głębi duszy myślałem, że mamy to już za sobą.
— Próba odebrania sobie życia podlega takiej samej procedurze jak zabójstwo.
— W końcu wszystko, z boską pomocą, zakończyło się szczęśliwie, wszyscy żyją — upierał się Bonikowski.
— Zostało jeszcze kilka kwestii do wyjaśnienia, chciałabym porozmawiać o tym osobiście z księdzem Tomczykiem.
Brwi proboszcza Bonikowskiego uniosły się prawie do wysokości połowy jego czoła. Uprzejmy, tylko trochę protekcjonalny uśmiech zastąpił grymas niezadowolenia.
— Ciągle jeszcze jest bardzo słaby, zwolniłem go ze wszystkich obowiązków, lekarze również zalecili mu spokój i unikanie emocji.
— Prowadzę postępowanie wyjaśniające, mogę wezwać księdza Tomczyka na przesłuchanie do nas. Uznałam, że w jego sytuacji będzie lepiej, jak przyjadę tu sama. Ksiądz Tomczyk może oczywiście odmówić rozmowy ze mną, ale w końcu nie da się tego uniknąć. — Marta stanowczym gestem odstawiła filiżankę, aby podkreślić, że zakończyła już negocjacje.
Proboszcz Bonikowski podszedł do okna i wskazał jej drzwi po drugiej stronie podwórza.
— Wejdzie pani na pierwsze piętro, tam go pani znajdzie.
Bonikowski obserwował, jak Marta przechodzi przez podwórko i znika za drzwiami budynku, którego parter zajmowały garaże. Na piętrze, w mansardowym pokoju, mieszkał wikary Tomczyk.
„Trzeba być zupełnie bez serca, żeby posyłać tam kobietę pachnącą perfumami, od których mężczyźnie zaczyna się kręcić w głowie, ubraną w obcisłą bluzkę, która odbiera spokój i modlitewne skupienie”. Przywoływał natrętne myśli sługi bożego, który raz już upadł i był w szponach szatana. I teraz, kiedy odzyskał łaskę wiary, znowu zjawił się wąż pokuszenia. Z dwoma jabłkami grzechu pod bluzką i duszącą aurą diabelskiego pachnidła. Już na progu otaksował ją wzrokiem. Była za wysoka, zbyt chuda i patrzyła na niego zimnym jak sople lodu wzrokiem.
— Bardzo tu u księdza ciepło, mogę zdjąć kurtkę?
— Proszę, na drzwiach jest wieszak.
Sama obecność kobiety w pokoju nie robiła na nim wrażenia, ostatecznie kwestie płci podnoszone były wyłącznie po to, aby zniszczyć Kościół. Ta kobieta niczym nie różniła się od nagich postaci na kościelnych polichromiach, które oglądał co dzień. „Ikonoklaści mieli rację, twierdząc, że w kościołach nie powinno być żadnych obrazów. Transcendencja wyklucza obcowanie i podziw dla czegoś, co można zobaczyć”. Kobieta nie budziła w nim już żadnych emocji! Tak zdecydował, raz na zawsze, ale diabeł chyba znowu wygrał. Kropla potu, która spłynęła mu po plecach, była tego jednoznacznym potwierdzeniem. Modlił się, spał na podłodze, pościł. Robił wszystko, aby być wolnym od pokus, oczyszczonym z grzechów i pogodzonym z Bogiem. Kiedy stracił w wannie przytomność, proboszcz Bonikowski udzielił mu extrema unctio — ostatniego namaszczenia. Ten ostatni w życiu człowieka sakrament przynosi umierającemu, zgodnie z jego wolą, przebaczenie i odpuszczenie grzechów, a także ulgę w cierpieniu, a bywa, że nawet uzdrowienie. Właśnie tak miało się stać w jego przypadku. Czuł się wolny od grzechu i uzdrowiony. Reakcja na obecnoś? tej policjantki oznacza?a, ?e szatan o?nim nie za-pomnia?. Ale rozmy?lania i?modlitwy bardzo wzmocni?y Tomczyka. By? got?w na wszystko i?wiedzia?, ?e wygra. Krople potu sp?ywaj?ce po plecach to tylko dow?d na to, ?e panowa? nad swoim strachem.
ć tej policjantki oznaczała, że szatan o nim nie zapomniał. Ale rozmyślania i modlitwy bardzo wzmocniły Tomczyka. Był gotów na wszystko i wiedział, że wygra. Krople potu spływające po plecach to tylko dowód na to, że panował nad swoim strachem.
— W zasadzie moglibyśmy już księdzu zwrócić tę brzytwę, to w końcu księdza własność.
Tak poradził jej zacząć rozmowę Władek Jawor: wspomnieć o brzytwie i obserwować oczy. Marta nie dostrzegła jednak w oczach wikarego nic, co pomogłoby jej ocenić stan jego umysłu.
— Tamtej nocy ktoś powiadomił policję o znalezieniu zwłok — dodała.
— Co to ma wspólnego z moją brzytwą i ze mną, jeśli mogę spytać? — Wikary uśmiechnął się, a na jego twarzy pojawiły się blade rumieńce.
— W tej dziurze od siedemdziesięciu lat nie było żadnego zabójstwa. Jest uzasadnione podejrzenie, że w odległości kilkuset metrów od siebie popełniono tu dwie zbrodnie. Był ksiądz obecny w obu tych miejscach…
— Próba samobójcza to chyba coś zupełnie innego niż morderstwo?
— Zabójstwo, „morderstwo” jest terminem literackim, nie prawniczym — skarciła go, żeby zniechęcić go do krętactwa.
— Niezależnie od terminologii nie możecie mnie bez końca prześladować: samobójstwo jest grzechem, ale nie jest karane — odparł wikary.
— Karze podlega osoba, która namawia lub nakłania do samobójstwa.
— Nikt mnie nie namawiał, to była wyłącznie moja decyzja, wydawało mi się, że utraciłem wiarę i powołanie, takie życie nie miało dla mnie żadnego sensu…
— Rozumiem, że jadąc tu wtedy, nie zauważył ksiądz żadnych zwłok przy drodze i nie zawiadamiał o tym policji.
— Nic takiego nie miało miejsca, to są wyłącznie pani insynuacje.
— Ja, proszę księdza, nie jestem wierząca, ale wydaje mi się, że pakuje się ksiądz w nowe kłopoty. — Na ścianie za jego głową zauważyła oprawione w ramki fotografie ptaków. Wśród nich parę żurawi. Robiły wrażenie zdziwionych tym, co powiedziała.
Wikary Tomczyk świdrował ją wzrokiem, nie tylko dostrzegł w niej kobietę, ale również śmiertelnego wroga, który perfekcyjnie wybrał moment, żeby go zaatakować. „Te złudne chwile fałszywego spokoju, kiedy wydaje się nam, że wszystko, co najgorsze, mamy już za sobą! Właśnie wtedy zjawia się przeznaczenie. Okrutne i bezwzględne. Boimy się i pragniemy go jednocześnie”.
— Proszę stąd wyjść, złożę na panią skargę o nękanie, powiedziałem wam wszystko i nie chcę do tego wracać. Nie ma pani prawa mnie prześladować! To już mi zostanie do końca życia…! — Jak stygmatyk podniósł rękaw wełnianego swetra, odsłaniając buraczano-czerwoną bliznę na wewnętrznej części przedramienia. — Nie trzeba mi o tym przypominać! Proszę wyjść!
— Jak ksiądz sobie życzy, wielebny… ale wrócę tu…
Marta sięgnęła po swoją kurtkę. Jej bluzka się uniosła, odsłaniając kawałek biodra. Tomczyk wbił w nie wzrok. Zauważyła to, a on się zorientował, że go na tym przyłapała.
Szatan nie wypuścił go ze swoich szponów. To wielka szkoda, że ta policjantka nie przywiozła mu jego brzytwy. Jej zimne ostrze rozwiązywało wszystkie problemy. Należy tylko zamykać drzwi na zamek i nie włączać na noc alarmu w samochodzie. Kiedy tamtej nocy wprowadzał ośnieżony samochód do garażu, nie zauważył kota, który lubił wygrzewać się na silniku. Zwierzak zakradł się pod maskę samochodu i uruchomił alarm. Wikary Tomczyk opacznie odczytał jego dźwięk jako trąby anielskie. Proboszcz przybiegł, żeby zobaczyć, co się stało, no i zobaczył. Wrzeszczał głośniej niż syreny alarmu. Gdyby Tomczyk potrafił to przewidzieć, ta policjantka nie byłaby taka bezczelna, zdążyłby się wykrwawić na śmierć. Fatum nie jest dziełem szatana. To pokuta tu, na ziemi, za życia. Bóg mu wybaczył, ale nie zwolnił go z odkupienia winy. Zwrócił mu życie, ale nie zwolnił z cierpienia.
Wikary Tomczyk naciągnął kołdrę na głowę i się rozpłakał. Po chwili zaczęło mu brakować powietrza i musiał się odkryć. Przypomniał sobie historię pewnego pisarza skandalisty, który zasłynął powieścią opisującą jego dzieciństwo w okupowanej przez Niemców Polsce. Oskarżył swoich wybawców dla sławy i korzyści. Skandalista tak wytrwale gonił własny ogon, że też w końcu wszedł do wanny, nałożył sobie na głowę plastikowy worek i uwolnił się od swoich demonów. „Brzytwa wcale nie jest niezastąpiona. O sukcesie decyduje determinacja. Jeżeli bardzo chcemy, nawet kot, którego niesłusznie posądza się o sprzyjanie szatanowi, nie jest w stanie przeszkodzić nam w ostatniej podróży. Wystarczy pamiętać o alarmie i dobrze zamknąć drzwi… No i woda w wannie powinna być gorąca, nie ciepła, gorąca”.