Mam na imię Freedom, Jax Miller: fragment

Jax Miller

Mam na imię Freedom

 

DLA BABCHI I SZEFA MIASTA.
A TAKŻE DLA PAT RAI, ROBINA W MOIM GOTHAM.

PROLOG
Nazywam się Freedom Oliver i zabiłam swoją córkę. To naprawdę surrealistyczne i sama nie wiem, co bardziej wydaje się snem, jej śmierć czy jej istnienie. Jestem winna jednego i drugiego.
Jeszcze niedawno pole miękko falowało w ciepłym wietrze i mieniło się złotem w żarze, który lał się z nieba. Skrajem pola Whistlera galopowały konie pełnej krwi angielskiej, z których Goshen było dumne. Gdyby wytężyć słuch, udałoby się złowić śmiech dzieci farmerów dobiegający ze zboża, z łanów pełnych niewinnych tajemnic młodych, którzy chcą gdzieś uciec, ale nie mają dokąd pójść. Jak moja Rebekah, moja córka. Boże, ależ musiała być piękna.
Dwa tygodnie to bardzo dużo w podróży takiej jak moja. Ta wyprawa mogłaby się zakończyć cudownie. Mogłaby.
Przypominam sobie i wstrzymuję oddech. Gdzieś na tym polu są rozsypane kawałki mojej córki.
Goshen, nazwane tak na cześć ziemi Goszen z Księgi Rodzaju, gdzieś między słynnymi szlakami bourbona w Kentucky, przebiegającymi przez „biblijne” stany na południu Ameryki. Zamiast tętentu kopyt koni pełnej krwi angielskiej, którego echo brzmi jeszcze na tym pustym pastwisku, słyszę głuchy łomot w mojej klatce piersiowej. Błoto trzeszczy mi pod stopami, gdy idę przez zmarznięte pole, ziemia pęka z każdym przelotnym wspomnieniem. Niebo ma charakterystyczny srebrny odcień, który pojawia się tuż przed śnieżycą; teraz to kolor mojej popieprzonej duszy.
Przypominam sobie, że za mną stoi szeryf, który celuje z remingtona w moje plecy i świerzbi go palec na spuście. Przypominam sobie, że sama kurczowo ściskam w dłoni pistolet.
Możecie mnie nazwać, jak wam się podoba: morderczynią, zabójczynią policjanta, uciekinierką, pijaczką. Myślicie, że to cokolwiek dla mnie teraz znaczy? W tym momencie? Mróz szczypie mnie w płuca tak mocno, że chce mi się wymiotować. Ale nie wymiotuję. Ciągle nie mogę złapać tchu, skrajem brudnej białej bluzy ścieram krew z twarzy. Nawet nie wiem, czyja to krew. W moich żyłach wciąż krąży tyle adrenaliny, że nawet nie czułabym bólu.
– To koniec, Freedom! – krzyczy szeryf ze znajomym południowym akcentem.
Po zimnych policzkach płyną mi ciepłe strużki łez, od płaczu drętwieje twarz, mrowią wargi. W gardle czuję wielką gulę, przez którą ledwie mogę oddychać.
Co ja złego zrobiłam? Jak się tu znalazłam? Co uczyniłam w życiu, że Bóg uznał mnie za śmiecia niezasługującego na nic dobrego?
Sama nie wiem. Zawsze miałam tylko pytania, żadnych odpowiedzi.



CZĘŚĆ I



1
FREEDOM I PROŚKI
DWA TYGODNIE WCZEŚNIEJ
Mam na imię Freedom i spędzam zwykły wieczór w barze. Pojawiła się dzisiaj nowa dziewczyna, blondynka, może szesnastoletnia. Jej oczy mają jeszcze żywy kolor; za krótko pracuje w tym interesie. Ale to kwestia czasu. Powinna więcej jeść, przydałoby się jej nabrać trochę ciała. Wiem, że jest nowa, bo ma białe zęby i ładny uśmiech. Za miesiąc czy dwa na dziąsłach pojawi się czarny osad i dziewczyna zacznie przypominać szkielet obciągnięty skórą. Tak to jest w tej robocie. Uroki młodości giną zniszczone przez chore żądze mężczyzn i niewolnicze uzależnienie od narkotyków. Takie jest życie.
Jakiś gość z gangu motocyklowego ciągnie ją za złote loki w stronę parkingu. Za duży tłok, nikt nie zwraca na to uwagi. Facet wtapia się w morze innych skórzanych kamizelek i tłustych włosów związanych w końskie ogony, które wypełniają salę po brzegi. Ale ja zwracam na to uwagę. Widzę ją. I ona mnie widzi. Patrzy z niemym błaganiem w oczach, błyszczy w nich niewinność, która może ocaleć, jeżeli coś zrobię. Muszę coś zrobić.
– Pilnuj baru! – wołam, nie zwracając się do nikogo konkretnego. Zdziwiona własną zwinnością, przeskakuję przez kontuar i z krzykiem wpadam w hordę, roztrącam ją łokciami i kopniakami. Znajduję ich po zapachu perfum dziewczyny. Zębami zdejmuję kapsel z sosu tabasco i wypluwam. Motocyklista kieruje się do drzwi i nie widzi, jak podchodzę z tyłu. Jest ode mnie wyższy o dobre półtorej głowy. Ostry sos kapie w moją stuloną dłoń.
* * *
Ciągle mam w domu ubranie, w którym zostałam zgwałcona. Co mogę powiedzieć? Jestem cierpiętnicą. Mam na imię Freedom, chociaż rzadko czuję się wolna. Takie były warunki prośków, na które musiałam się zgodzić – jeżeli spełnię ich żądania, dostanę imię Freedom. Z nazwiskiem się nie udało. Podobno McFly za bardzo kojarzy się z Burger Kingiem. Z latami osiemdziesiątymi. Pieprzone prośki.
No więc jestem Freedom Oliver.
Mieszkam w Painter w stanie Oregon, małym miasteczku często skrapianym przez deszcz, przysypanym warstwą pyłu i krystalicznej metamfetaminy, gdzie prowadzę rockandrollowy Whammy Bar. Moja stała klientela to grubasy z gangów motocyklowych Zachodniego Wybrzeża w rodzaju Hells Angels, Free Souls i Gypsy Jokers, którzy obmacują mnie i szczypią w krzepkie, wytatuowane ciało.
– Nie chowałabyś tego tyłka tylko dla siebie.
– Pojedziemy na przejażdżkę motorem, chcesz?
– Może uwolnić cię z tych spodni, co?
Maskuję obrzydzenie uśmiechem, który przekonuje tłum gości, i odrobinę wypinam biust do przodu; dzięki temu dostaję napiwki, chociaż wzdrygam się ze wstrętem. Kiedy mnie pytają, skąd mam ten akcent, mówię, że z Secaucus w New Jersey. W rzeczywistości pochodzi z Mastic Beach, podejrzanej okolicy na Long Island w stanie Nowy Jork. Zresztą dla tych prostaków to żadna różnica.
Wczesnym rankiem po pracy i zamknięciu baru wyciągam parasol. Mrużę oczy, patrząc przez październikowy deszcz i obłok dymu z pall malla. Przysięgam na Boga, że odkąd się urodziłam, codziennie pada. Po lewej, tuż obok Whammy Bar, stoi hotel Painter. W deszczu buczy neon, w którym wytłuczono kilka istotnych liter, więc napis brzmi „HOT PIE”. Nazwa pasuje , zwłaszcza że to zapyziały motelik z pokojami na godziny, oferujący nędzne schronienie każdemu, kto ma ochotę na tanie ciupcianie. Panie tłoczą się pod daszkiem przed recepcją, chowając się przed deszczem, i głośno mnie żegnają. Macham do nich. Złotowłosej nie widzę. To dobrze. Chyba wieczór trochę się uspokoił.
Pieprzyć ten parasol, skoro nie chce się zamknąć. Rzucam go w błoto i wsiadam do pordzewiałego, zdezelowanego kombi. Wyjmuję kółko z nosa i rozgniatam peta w przepełnionej popielniczce.
– Chryste Panie! – krzyczę, przestraszona pukaniem w okno. Szyba zaparowała, więc odkręcam ją i widzę dwóch w garniturach. – Wredne prośki. – Patrzą na mnie, jakbym miała świra, ale jestem prawie pewna, że właśnie tego się spodziewają. Ludzie na ogół nie rozumieją tego, co mówię. – Nie za późno na was?
– Przez ciebie ciągle musimy tu wracać – mówi jeden.
– To był wypadek. – Wzruszam ramionami i wysiadam z samochodu.
– Próbę oślepienia faceta sosem tabasco nazywasz wypadkiem?
– Błąd semantyczny, Gumm – mówię, bawiąc się kluczykami. – Facet zaczął być niemiły dla jednej z dziewczyn, więc dałam mu w gębę. Nie trafiłam w policzek, tylko w oczy. Akurat chwilę wcześniej rozlał mi się na rękę sos tabasco. Poza tym nie zamierza składać żadnej skargi, więc przykro mi, chłopcy, że fatygowaliście się aż z Portland.
– Stąpasz po cienkim lodzie – mówi Howe.
– Tabasco nikogo nie oślepi. – Strząsam z włosów krople deszczu. – Tylko kurewsko piecze i nie pozwala zasnąć.
– Ale gość wkurzył się do tego stopnia, że zadzwonił po gliny. Gdyby nie my, siedziałabyś już w pudle – zauważa Gumm.
– Poza tym do twarzy mu w opasce na oku. – Wprowadzam ich do nieczynnego baru, włączam prąd i stawiam trzy budweisery. Przypatrują się butelkom. – Spokojnie, nikomu nie powiem – zapewniam.
Na bar-wyspę ustawioną na drewnianej podłodze pośrodku dużej sali i na stół bilardowy pada przyćmione światło, prawie jak podczas przesłuchania. W powietrzu unosi się woń zastałego dymu, wżarta w bruzdy drewna jak piosenka wytłoczona na winylowej płycie. Rozlega­ się muzyka Lynyrd Skynyrd. Szeryfowie federalni Gumm i Howe zdejmują stołki z baru i siadają.
– Sama wiesz, jak to jest – rzuca agent Gumm o szpakowatych włosach, podkręconych wąsach i obwisłych policzkach. Widzę, że nie ma ochoty tu być. Ja też nie chcę, żeby tu był. Z nakazu sądu. Pieprzyć system. Trzeba to szybko załatwić. Wypełnimy formularze. Posłucham kazania. Potraktuj to jako ostrzeżenie. W porządku, oczywiście, jak zawsze. Obok Gumma siedzi agent Howe, który przegląda dokumenty z szarych kopert.
– Jak traktują cię w pracy, Freedom?
– Wymyśliłabym jakąś inteligentną odpowiedź, ale jestem za bardzo zmęczona na takie bzdety. – Wycieram skórzaną kurtkę barową ściereczką. – Może po prostu udzielicie mi nagany i każdy pójdzie w swoją stronę, co?
– Pytałem cię tylko o pracę – mówi Howe, przystojny facet tuż po czterdziestce, o kruczoczarnych włosach i zielonych oczach. Chętnie bym go przeleciała. Gdyby nie był takim dupkiem. Chociaż wątpię, czy to mogłoby mnie powstrzymać.
– Dość tych bzdur. Nie przyjechaliście z Portland, żeby mnie ochrzanić za głupią awanturę w barze.
Obracają piwo w dłoniach. Gumm rękawem ociera z drewna krople wilgoci pozostawione przez butelkę. Patrzą po sobie, unosząc brwi, upewniają się nawzajem: Powiesz jej czy ja mam to zrobić?
– Wydusicie w końcu z siebie? – Przewracam oczami i wskakuję na bar. Wsuwam sobie pod tyłek dokumenty szeryfów i siadam przed nimi po turecku z kolanami na wysokości ich oczu.
– Freedom, dwa dni temu Matthew wyszedł z więzienia. Złożył apelację i wygrał. – Gumm udaje, że się krztusi przy tych słowach.
Prawda, że fantastycznie? Kładę łokcie na kolanach i brodę opieram na dłoniach. Jaką minę powinnam przybrać? Wybieram obojętność, jak gdybym nie miała pojęcia, kim jest ten Matthew, o którym mówią. Ale wiem. Dlatego właśnie jestem chronionym świadkiem. Objętym Programem Ochrony Świadków. PROŚ. Prośków. Ale na szczęście zarzuty wobec mnie zostały oddalone prawomocnym wyrokiem, czyli nie mogę być sądzona drugi raz za to samo przestępstwo. Dzięki, Boże, za te drobne łaski, które mi zsyłasz.
– No i? – Nie chcę, żeby wiedzieli, że łomocze mi serce i zaczynam się pocić.
Gumm pochyla się bliżej.
– Na czas nieokreślony zwiększamy ochronę. Jeden z naszych ludzi będzie cię odwiedzał co tydzień. Staraj się nie rzucać w oczy.
– Mogę bardziej nie rzucać się w oczy w barze dla gangów motocyklowych na takim odludziu?
– To i tak niewielka kara za zabicie policjanta, Freedom. – Znowu te paskudne spojrzenia i uśmieszki, które znam aż za dobrze. – Daj spokój, przecież możesz się już przyznać, nie masz nic do stracenia. Nie wytoczą ci nowego procesu. I tak wiemy, że to zrobiłaś.
– Spróbujcie mi to udowodnić, powodzenia. Miło z waszej strony, gnojki, że mnie uprzedziliście. – Pociągam duży łyk i brodą pokazuję na drzwi. – Uważajcie, jak będziecie jechać w tym deszczu do miasta. Nie chcę, żebyście zginęli w jakimś strasznym wypadku. – Kończę piwo. – To by było straszne.
Przynajmniej zrozumieli aluzję. Czasem zupełnie nie kumają. Czasem za długo zawracają mi głowę. Czasem robią to celowo, żeby mnie wkurzyć.
– Przy okazji. – Howe podnosi się ze stołka i zapina kurtkę. – Muszę o to zapytać. Rozumiesz, procedury... – Cedzi przez zęby, jakby ktoś nasypał mu soli do majtek.
Oszczędzę mu trudu, żeby szybciej się wynieśli. Zeskakuję z baru, a ich dokumenty przyklejają mi się do mokrych butów. Zbieram przemoczone kartki i podaję szeryfom.
– Nie martwcie się, biorę leki. – Wierutne kłamstwo. Chyba wiedzą, że nie mówię prawdy, ale mają to gdzieś. – Nie musicie pytać.

Myślę o Matthew zwolnionym z więzienia po osiemnastu latach; jego osiemnaście lat spędzone w pudle to moich osiemnaście lat wolności.
Sama w obskurnym mieszkaniu zrzucam mokre ciuchy i osuszam nagie ciało w zalatujące stęchlizną tweedowe obicie kanapy. Jestem sama i płaczę. Jestem sama i patrzę na stare zdjęcie mojego nieżyjącego męża Marka, zdjęcie, które przetrwało wypadek ze zlewem i pudełkiem zapałek dwadzieścia lat temu. Jestem sama i otwieram butelkę whiskey. Sama wypowiadam w ciemności dwa imiona.
– Ethan.
– Layla.
Sama. Pieprzone prośki.


2
MASON I VIOLET

Jestem chłopcem. Ramiona tej kobiety chronią mnie przed ogromem oceanu, którego błękit rozciąga się, jak okiem sięgnąć, aż do szarej linii, na której widać kropki statków. Wtulam twarz w jej szyję; jej śmiech wstrząsa moim drobnym ciałem. Ale nie wiem, kim ona jest. Patrzę w niebo przez jej rude włosy; między mokrymi lokami urzekająco przebijają słoneczne plamy. Jej ciało, najcieplejsze na świecie, otula mnie jak koc i broni przed chłodem fal. Jej skóra pachnie kokosem i limonką. Moje uszy wypełnia krzyk mew i wiem, że kocham tę kobietę, tylko nie mam pojęcia, kto to jest. „Kim jesteś?” – pytam. W tych snach nigdy mi nie odpowiada, w jej ustach lśnią tylko równiutkie rządki białych zębów. Nie potrafię się obudzić i nie wiem, czy w ogóle tego chcę. Kiedy się odwraca, fale rozbijają się o jej plecy, moja szyja wibruje od jej radosnych okrzyków. Mocniej obejmuję ją nogami w pasie. A w chwilach między jednym a drugim hukiem fal przesuwam palec po tatuażach na jej ramionach, zdejmuję z końców włosów ziarenka piasku i mówię jej, że ją kocham.
– Gdzie twoja siostra? – pyta.
* * *
Mason Paul budzi się, drżąc od chłodu własnego potu. Choć odkąd się kochali, upłynęło już wiele godzin, powietrze wciąż jest gęste, a na wargach ciągle czuje jej smak. Nie wie, dlaczego ten sen stale powraca do niego koszmarem. Mason kciukiem i palcem wskazującym delikatnie ujmuje nadgarstek Violet, zdejmując jej rękę ze swojego brzucha. Wyjmuje paczkę papierosów schowaną w szufladzie pod skarpetkami i bezszelestnie wymyka się na zewnątrz.
Ciągle jest ciepło jak na październikową noc w Louisville w Kentucky. Mason stoi nago w otwartych drzwiach balkonowych i zastanawia się, czy unosi barki o centymetr wyżej dzięki satysfakcji, którą dała mu Violet, czy z trwogi, którą wywołał w nim sen. Słyszy za sobą pochrapywanie Violet rozciągniętej w jedwabnej fioletowej pościeli – w kolorze swojego imienia. Mason zaciąga się marlboro, patrząc na gwiazdy, których pomarańczowy blask dopasowuje się do nadchodzącego dnia Wszystkich Świętych. Robi manhattan z bourbona i odrobiny karmelowego likieru. Drink pachnie jak cukierki kukurydzianki, pachnie jak Halloween. Przez te sny można by pomyśleć, że mam nierówno pod sufitem. Odchrząkuje flegmę, pozostałość lekkiego kaca.
Wiatr kołysze lekko oplątwą, rosnącą za domem w stylu kolonialnym, budynkiem koloru kości słoniowej z czarnymi zdobieniami, gdzie ponad sto lat temu zamieszkiwali prawdopodobnie plantatorzy i ich niewolnicy. Mason unosi do ust zawieszony na szyi srebrny krzyżyk i ogrzewa go oddechem, ale to tylko nawyk. W ostatnich latach uznał, że mniejszym rozczarowaniem będzie traktować Boga jako zwykły, luźno rzucony rzeczownik niż coś głębszego. Ale przypomina mu to jego młodszą siostrę, Rebekah, jedyną osobę w rodzinie, która nie zerwała z nim kontaktów. Ogromnie za nią tęskni. A bourbon wcale nie osłabia tęsknoty.
Dom powstał dzięki starym południowym pieniądzom z pól tytoniowych otaczających posiadłość, dzięki zamożnym bankierom, którzy zainwestowali w lukratywne interesy, gdy gospodarka amerykańska przeżywała szczytowy okres rozkwitu. A dziś mieszka w nim Mason, obiecujący dwudziestoczteroletni prawnik, który ma szansę zostać w przyszłości najbardziej wziętym obrońcą w całym stanie, odkąd udało mu się dostać posadę w jednej z najbardziej dochodowych kancelarii adwokackich w Kentucky, i to zaledwie parę tygodni po tym, jak celująco zdał egzamin na aplikację. Imponujące osiągnięcie w tak młodym wieku, choć bez przesady. W tym momencie był prawnikiem w firmie, a po kancelarii chodziły słuchy, że zostanie następnym starszym prawnikiem, co byłoby najszybszym awansem na takie stanowisko. Dzięki temu, że spędził na stażu wiele, wiele godzin i był inteligentny jak diabli. Słyszy, jak Violet porusza się przez sen, więc wyrzuca papierosa w trawę i udaje, że nie zwraca na nią uwagi.
Po chwili Violet otacza długimi ramionami jego nagi tors.
– Paliłeś, prawda?
Mason wyczuwa w tym pytaniu uśmiech. Zawsze wiedziałem, że wyląduję w łóżku ze swoją koleżanką z pracy. Oczywiście musiała być specjalistką prawa korporacyjnego uwikłaną w kampanię przeciwko wielkim koncernom tytoniowym.
Z oddali dobiega śpiew cykad, na pobliskich bagnach i wśród wierzb płaczących rechoczą żaby. Mason lekko się uśmiecha.
– Kto, ja?
Manhattan w kieliszku lśni w blasku księżyca. Mason przykrywa jej dłoń swoją, wciąż patrząc na ogród za domem.
Violet przytula go, oblewając ciepłym oddechem jego plecy.
– Czuję, jak ci wali serce. – Całuje go między łopatkami.
– Znowu ten sen… – Pociąga łyk z kieliszka.
– Będzie dobrze. – Ale martwi się, że jej słowa trafiają w próżnię.
Mason wysuwa się z jej objęć, idzie do sypialni i siada na pufie, przy którym na podłodze leżą papiery, jego laptop i butelka maker’s mark. Wchodzi na swoje fałszywe konto na Facebooku. Louisa Horn. Przez kręte zwoje mózgu przebiegają mu myśli o Rebekah, jego siostrze. Nie odzywała się przez wiele dni. To do niej niepodobne. Mam nadzieję, że w końcu znalazła w sobie tyle rozsądku, żeby stamtąd wyjechać. Mason próbuje skupić się na papierach, które otaczają go jak cyklon. Przerzuca dokumenty, wydychając na każdą stronę opary bourbona. Czuje się podle, że nie może się kochać ze swoją dziewczyną, kiedy myśli zaprząta mu milczenie Rebekah i sprawa o gwałt, która wreszcie ma się jutro zakończyć. Takie rzeczy zawsze przeszkadzają. Jak może ci stanąć, skoro głowę masz zajętą siostrą i rozprawami sądowymi?
– Ciągle pracujesz nad sprawą Beckera?
– Sprawdzam tylko, czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik. – Podnosi wzrok i się uśmiecha. – Inaczej możesz zapomnieć o Turks i Caicos.
– To w ogóle nie wchodzi w grę. – Violet przeciąga się i ziewa.
Przygląda się zdjęciom ze szpitala Saint Mary zrobionych podczas badania ofiary gwałtu. Widok bolesnych sińców koloru bakłażana pod jej oczami i między udami porusza w nim coś, co domaga się jeszcze jednego łyka. Violet zza jego pleców patrzy na to samo.
– Ile razy będziesz musiał to jeszcze oglądać? – pyta.
– Uwierz mi, to dla mnie tak samo nieprzyjemne jak dla ciebie. – Przesuwa palcami po krawędziach papieru. Czasem żałuje, że nie potrafi się znieczulić, odrzucić współczucie dla ofiary, jak to robi większość jego kolegów. – Muszę, dopóki nie zostanę starszym prawnikiem w kancelarii, kochana. A za parę lat może nawet partnerem.
– Zaprzedasz duszę diabłu?
– Raczej wynajmę. – Wyjmuje z koperty fotografię i podaje Violet. Mówi cicho, z ustami przytkniętymi do kieliszka. Wtedy to był jedyny wakat w dobrej kancelarii. Tam był potrzebny. Ale chce niebawem zająć się praktyką w innym obszarze, może przestępstwami urzędniczymi albo nieruchomościami. Coś w tym rodzaju.
Violet ogląda zdjęcie.
– Skąd to w ogóle masz?
– Z anonimowego źródła. – Bierze od niej zdjęcie. – Dzięki temu wygram sprawę. Dzięki temu zostanę partnerem w kancelarii.
– Przedstaw ofiarę jako dziwkę… – urywa.
– Wiem. – Mason głęboko nabiera powietrza i pociera czoło.
– Doskonale. Zostaniesz cholerną gwiazdą. – Violet całuje go w czubek głowy i wychodzi na korytarz.
Mason patrzy na nią, podziwia kołyszące się nagie pośladki, scenę jak z marzenia wirtuoza. Gdy Violet znika na schodach, popija ten widok następnym łykiem drinka. Wraca spojrzeniem do zdjęć, zwłaszcza tego, które pochwaliła Violet: przedstawia roześmianą ofiarę siedzącą toples na kolanach klienta tamtego wieczoru, gdy doszło do gwałtu. Bourbon Maker’s Mark daje mu pewność siebie i trochę więcej nadziei: jeżeli wygra tę sprawę, będzie mógł się zająć każdą dziedziną prawa, jaką zechce, i nigdy więcej nie będzie musiał bronić żadnego bandyty.