Twardy zawodnik, Marek Stelar: fragment

Marek Stelar

Twardy zawodnik

Śmierć doktora nauk medycznych Artura Strobisza wyglądała na zgon z przyczyn naturalnych albo zwykły wypadek. W zasadzie na nieszczęśliwe połączenie obu tych okoliczności. W pierwszej chwili żona Strobisza pomyślała, że dostał w końcu tego zawału, który mu wróżyła, a upadając, uderzył się w głowę o leżący na poboczu kawałek betonu. Tylko przytomności umysłu lekarza pogotowia można było zawdzięczać fakt, że wkrótce na miejscu znalazła się policja. Lekarzowi podejrzane wydało się, że bryła betonu, o którą miałby się uderzyć denat, upadając, leży dobry metr od niego. Nie był detektywem, lecz z doświadczenia zawodowego wiedział, że po silnym uderzeniu w to miejsce na skroni, rzadko który nieszczęśnik był w stanie zrobić cokolwiek poza utratą przytomności lub czymś znacznie gorszym. Na pewno przed zgonem nie przeczołgał się jeszcze metr czy dwa i nie odwrócił na plecy. Poza tym żona twierdziła, że wychodząc z domu, mąż miał przy sobie telefon, którego teraz nie mogła nigdzie znaleźć. Dlatego medyk zadzwonił na policję, a ta z kolei dała znać, gdzie trzeba i tak na miejscu znalazł się prokurator.
Godzinę później oględziny zwłok i miejsca ich znalezienia trwały już w najlepsze. Prokurator Mateusz Michalczyk, pełniący tego dnia dyżur w prokuraturze rejonowej, był w swoim żywiole. Robił notatki i szkice, wskazywał technikom kryminalistycznym kolejne czynności do wykonania. Żony, a w zasadzie wdowy, już nie było. Ją i psa odprowadziła do domu policjantka, która teraz czekała u Strobiszów na przybycie prokuratora. Michalczyk z notatnikiem w ręku rozglądał się dookoła, zastanawiając się, jak w ustronnym miejscu w lesie nagle powstało tyle śladów. I to nie tych kryminalistycznych, które mogłyby mu pomóc ustalić przebieg zdarzeń, tylko tych zwykłych, które zostawiła żona denata, pies, lekarz i ratownik, dwójka policjantów z patrolu i cholera wie, kto jeszcze. Prowadziły w różnych kierunkach, nakładały się na siebie i zacierały wzajemnie, czyniąc z tego miejsca koszmar dla techników i dla niego również. Grunt był lekko wilgotny i przez to plastyczny, dzięki czemu utrwaliło się ich mnóstwo, a wśród nich z pewnością były te, na których zależało mu najbardziej — ślady sprawcy. Pozostało tylko odnaleźć je wśród dziesiątków innych.
— Zgon nastąpił bardzo szybko, prawie na pewno z powodu obrażeń mózgu, ale to może być następstwo jakiegoś zdarzenia kardiologicznego bądź neurologicznego. — Lekarz podszedł do Michalczyka. — Teoretycznie, denat mógł wcześniej doznać zawału serca lub udaru i upaść i to się wyjaśni w trakcie sekcji. Wie pan, w zasadzie przy uderzeniu w głowę, nawet w najbardziej wrażliwe rejony czaszki, śmierć nie następuje natychmiast. Krwiak może się pojawić w innym rejonie mózgu, uciskając go i powodując niewydolność krążeniowo-oddechową, a następnie ustanie funkcji życiowych. Człowiek, tracąc przytomność, może upaść twarzą w grunt i zachłysnąć się wodą albo glebą i udusić…
— Ten tutaj leży na wznak. — Michalczyk wskazał ciało. — Tak został znaleziony. Czyli nie udusił się ziemią… Chyba że ktoś go odwrócił, zanim ciało znalazła żona.
— Ustalenie tego, to już pana broszka. W każdym razie można przyjąć, że przyczyną zgonu był uraz głowy i jego bezpośrednie następstwa. Uderzenie o kamień musiało być bardzo mocne… A może właśnie nie o kamień, tylko kamieniem… — Lekarz spojrzał na Michalczyka znacząco. — Odległość ciała od kawałka gruzu, na którym zauważyłem ślady krwi, wydała mi się mocno podejrzana… Tak jak i brak telefonu, o którym wspomniała mi jego żona. No i co w lesie robi kawałek betonu?
— To samo, co styropian, stare opony, pudełka po papierosach i butelki po piwie — westchnął Michalczyk. — Wie pan, panie doktorze, może rzeczywiście upadł i uderzył się o kamień, a telefon zabrał przypadkowy pozbawiony serca przechodzień. Ale skoro okoliczności choć w nieznacznym stopniu świadczą o możliwości popełnienia morderstwa, wolę być podejrzliwy. Jestem taki z zasady. Nawet jeśli było tak, jak powiedziałem, że ktoś po prostu znalazł zwłoki i zabrał denatowi telefon, to też popełnił przestępstwo…
— Ależ pan jest zajadły — zdziwił się lekarz.
— A to źle? — Brwi Michalczyka uniosły się lekko.
— Nie, nie o to mi chodzi. — Uśmiech lekarza zaprawiony był lekką goryczą. — To miał być swego rodzaju wyraz podziwu. Nieraz wzywałem policję po stwierdzeniu zgonu, mając niemal stuprocentową pewność, że coś było nie tak, że ktoś pomógł nieboszczykowi zostać nieboszczykiem. Myśli pan, że nie zdarzało się, że potem dostałem ochrzan za marnowanie czasu prokuratora? Jakby, psiakrew, wiedział lepiej…
— Cóż, w tym przypadku może być pan spokojny. Zobaczymy, co wykaże sekcja — kto w co, czy co w kogo uderzyło… Dobra, na razie dziękuję. Aha, pokaże mi pan jeszcze swoje buty? Podeszwy?
Nieco zdziwiony medyk podniósł nogę, pokazując podeszwę buta z charakterystycznym protektorem. Michalczyk zawołał technika z aparatem i poprosił o zrobienie jej zdjęcia, darując mu gipsowy odlew. Jeszcze raz podziękował lekarzowi, który poszedł do karetki. Po chwili ambulans, kołysząc się na wybojach leśnego duktu, powoli odjechał w stronę zabudowań. Michalczyk patrzył, jak technik rozrabia w miseczce kolejną porcję gipsu. Miał przed sobą jeszcze sporo pracy.
— Poproszę również ichnogram. — Prokurator wskazał mu wyraźnie widoczny ciąg śladów stóp, odbitych w wilgotnym gruncie na poboczu drogi.
Prowadziły do kawałka poszycia wolnego od pniaków, młodych drzew i krzaków, porośniętego jedynie trawą, wygniecioną przez koła samochodów. Wygodne miejsce na mijankę albo na zatrzymanie się, by wyskoczyć pod drzewko. Gruby protektor świadczył, że nie było to lekkie obuwie w rodzaju tego, jakie z wyjątkiem policjantów, nosili obecni na miejscu ludzie. Odciski butów kończyły się przy krótkim fragmencie śladu opon. Był świeży, wyraźnie odciśnięty na poprzednich. Michalczyk popatrzył, jak inny technik wlewa gips do małej leżącej na śladzie ramki, i jeszcze raz ogarnął spojrzeniem polanę razem z niknącą za zakrętem ściany lasu drogą. Po chwili prokurator ruszył w przeciwnym kierunku. Po kilkudziesięciu metrach spaceru leśnym duktem, wyszedł na wybrukowaną przedwojenną kostką ulicę Jaworową, która prowadziła do domu Strobiszów.
Okolica, w której stał, była bez wątpienia jedną z najpiękniejszych i najbardziej atrakcyjnych w Szczecinie. Osiedle starych willi ukrytych w otoczonych lasami ogrodach wyrosło opodal Jeziora Głębokiego. Panujące tam cisza i spokój są ukojeniem dla starych mieszkańców i przynętą dla nowych — dobrze sytuowanych i wymagających. Dom Strobiszów został wybudowany na miejscu starego, którego beznadziejny stan techniczny wykluczał remont. Elegancka rezydencja w raczej nowoczesnym stylu, bez typowo polskich detali w rodzaju boni, kolumienek czy innych akcentów dworkowych, swoją architekturą kontrastowała z okolicznymi poniemieckimi domami o stromych dachach, dorównując im jedynie gabarytami. Przed garażem z szeroką segmentową bramą stał wiśniowy, pięknie utrzymany, kilkunastoletni jaguar. Nad nim cicho szumiały strzeliste sosny.
Michalczyk wszedł do domu. W środku panowała cisza. Kiedy znalazł się w otwartym salonie, zobaczył siedzącą przy stole kobietę, której towarzyszyła policjantka — młoda dziewczyna z końskim ogonem wystającym spod czapki z daszkiem. Na blacie stał ogromny kubek z herbatą. Policjantka spojrzała na Michalczyka, gdy przekraczał próg salonu. Prokurator skinął jej głową i podszedł do stołu. Funkcjonariuszka wstała, cicho odsuwając krzesło, jakby w obawie przed wydaniem głośniejszego dźwięku, który mógłby zakłócić panującą ciszę i skupienie. Strobiszowa siedziała z łokciami opartymi o blat i z twarzą ukrytą w dłoniach. Michalczyk czekał. Policjantka delikatnie położyła dłoń na ramieniu kobiety i powiedziała szeptem.
— Do widzenia, pani Małgorzato. Muszę już iść…
Strobiszowa zwróciła twarz w jej stronę, pogłaskała delikatnie palce dziewczyny i spojrzeniem oczu pełnych łez, podziękowała jej. Potem jakby w ogóle nie zauważając Michalczyka, znów ukryła twarz w dłoniach. Funkcjonariuszka uśmiechnęła się smutno i wyszła z domu.
Michalczyk podszedł do Strobiszowej.
— Już jestem… — powiedział, nachylając się nad nią lekko.
Patrzył jak cierpi. Czekał. Przeżywała swój ból po stracie męża, nawet nie wiedząc, jakie jeszcze czekają ją konsekwencje. Wszelakie. Cywilnoprawne, rodzinne… Pusty dom, zamykanie wspólnych spraw… Po chwili Strobiszowa wyprostowała się i wytarła łzy. Popatrzyła na niego i odsunęła stojące obok niej krzesło.
— Niech pan usiądzie — powiedziała cicho.
Michalczyk ustawił krzesło bokiem do stołu, żeby móc rozmawiać z nią twarzą w twarz.
— Ktoś go jednak zabił? — zapytała, kiedy prokurator usiadł.
— Nie mamy jeszcze pewności, czy do śmierci męża przyczyniła się osoba, bądź osoby trzecie — powiedział ostrożnie. — Musi pani zrozumieć, że nie jestem w stanie rozstrzygnąć tego w tej chwili. Niemniej jednak jest to, niestety, bardzo prawdopodobne. Dlatego chcę pani zadać kilka pytań już teraz. Będzie pani w stanie na nie odpowiedzieć? — Spojrzał na Strobiszową. Ta pokiwała spuszczoną głową, wycierając łzy chusteczką.
Przez drzwi na taras do domu wszedł pies. Piękny golden retriever obwąchał nogawkę spodni Michalczyka, a potem usiadł przy nodze swojej pani, wciskając nos pod jej łokieć w natarczywym oczekiwaniu na pieszczotę. Strobiszowa pogłaskała psa po łbie, pochlipując jeszcze cicho. Potem westchnęła.
— Proszę pytać — powiedziała, unosząc i pokazując mu zapuchniętą od płaczu twarz.
Michalczyk spojrzał na psa, na chwilę uciekając od niej wzrokiem.
— Czy mąż miał wrogów?
Strobiszowa zastanowiła się przez chwilę.
— Nie sądzę — odparła — a przynajmniej nie mówił, że ma.
— Nikt się ostatnio nie kręcił koło państwa domu? Nie było pogróżek, brzydkich liścików w skrzynce, esemesów, przebitych opon?
— Nie. — Spojrzała na niego zdziwiona. — Mąż był nad wyraz spokojnym człowiekiem. Niekonfliktowym.
— Orientuje się pani w charakterze jego pracy?
— Nie. — Pokręciła głową. — W ogóle.
— Nic a nic? — Michalczykowi nie chciało się w to wierzyć.
Wzruszyła ramionami.
— Ma kilka klinik… To wszystko, co wiem. Artur nie wtajemniczał mnie w to. Po co? — zapytała sama siebie i zamilkła na chwilę, wpatrując się w okno. — Kiedy wracał do domu po ciężkim dniu, mogliśmy rozmawiać o wielu sprawach, ale na pewno nie o pracy. Miał jej dość. Po to wracał do domu. Żeby odpocząć. Z nami.
— Z wami? — zapytał Michalczyk. — Ma pani na myśli siebie i psa, czy kogoś jeszcze?
— Psa też. — Lekki uśmiech rozjaśnił na chwilę jej twarz. — Ale mówię również o naszym synu…
— Czy w życiu męża nie zaszły ostatnio jakieś zmiany? Nie wydarzyło się coś nietypowego?
— Ostatnio, nie — odpowiedziała zdecydowanie. — Krążyły różne historie, oskarżano męża o wiele rzeczy, ale to już przeszłość.
— Jakich rzeczy?
— Och. — Machnęła lekceważąco ręką. — Wie pan: mobbing i takie tam. Kiedyś miał problem z jakąś dziewczyną, która twierdziła, że zaszła z nim w ciążę… Ludzie na takich stanowiskach jak Artur, mają i będą mieć podobne kłopoty. A wie pan, dlaczego? Bo powoduje je ludzka zawiść. Po prostu. Tak twierdził Artur, i tu się z nim całkowicie zgadzałam.
— Wyjeżdżaliście państwo gdzieś ostatnio?
— Artur jeździ co jakiś czas do Warszawy i po całym województwie. Nie zabiera mnie ze sobą, bo to męczące. To tylko interesy.
— A prywatnie? Razem?
Skrzywiła się trochę.
— Widzi pan sam, w jakiej ładnej okolicy mieszkamy. Las, cisza, świeże powietrze. Artur najlepiej odpoczywał właśnie tu. Raz na kilka lat lecieliśmy na Wyspy Kanaryjskie, ale przeważnie jego urlopy spędzamy w domu. Pomijając fakt, że prawie nie miewa urlopów. Własny biznes to brak czasu i spora odpowiedzialność. Za siebie i ludzi. Artur często to powtarzał.
Michalczyk obserwował ją przez chwilę.
Artur to, Artur tamto… Być może wnioski, jakie wyciągnął po krótkiej chwili rozmowy z nią, były nieco pochopne, ale wyglądało na to, że ma przed sobą przykład osoby żyjącej nie dla siebie, tylko dla męża. Nie wysławiała się jak prosta kobieta; kura domowa bez zainteresowań i znajomości, których krąg wykraczałby poza najbliższe sąsiedztwo. Nie była mało inteligentna, być może takie życie po prostu jej pasowało i lubiła je takim, jakie było. A może to przyzwyczajenie, jakiś rodzaj pokuty, a może to właśnie ona miała jakieś drugie życie, o którym nie wiedział nikt inny? Kto wie? Nie chciał wypytywać jej o to teraz. Przyjdzie jeszcze na to czas, kiedy trochę ochłonie.
Pies obejrzał się, usłyszawszy coś w ogrodzie, i wybiegł na zewnątrz, szurając pazurami po deskach podłogi.
— Gdzie jest teraz syn? — zapytał Michalczyk.
— We wtorek po południu pojechał z kolegami nad morze na długi weekend. Jeszcze do niego nie zadzwoniłam… — W oczach Strobiszowej znów pojawiły się łzy. Prokurator czekał z kolejnym pytaniem, aż wytrze je chusteczką.
— Syn jest dorosły?
— Prawie. Jest w drugiej klasie liceum.
Michalczyk pomyślał, że kiedy on był w tym wieku, nie było długich weekendów, a samodzielny wyjazd z kolegami, w przypadku posiadania zasadniczych rodziców, był dość problematyczny. Pomijając brak kasy, który był jeszcze większym problemem…
— Puściliście go państwo bez opieki? — zapytał.
Strobiszowa spojrzała gdzieś w bok.
— Ja nie miałam nic przeciwko — mruknęła. — Rafał jest prawie dorosły i odpowiedzialny. Chociaż mąż uważa inaczej. Uważał… Przepraszam… — Jej oczy znów wypełniły się łzami.
— To znaczy? — zapytał Michalczyk po chwili.
Milczała, trochę skrępowana, a on domyślał się już, co będzie dalej.
— Syn nie miał z mężem dobrych relacji — wyznała, pociągając lekko nosem. — Myślę, że to przejawy młodzieńczego buntu okresu dojrzewania. W większości na tle finansowym. Widzi pan, jesteśmy bardzo dobrze sytuowani, ale Artur nie dawał Rafałowi pieniędzy. Nie tyle, ile by chciał; tylko kieszonkowe. Twierdził, że żeby poznać wartość pieniądza, powinien sam je zarobić. — Spojrzała na Michalczyka. — Jak taki młody chłopak może zarabiać pieniądze? — zapytała, szukając w oczach prokuratora potwierdzenia. — Artur proponował mu jakąś robotę w firmie, popołudniami czy w soboty, ale uważam, że to bez sensu. Rafał ma szkołę, kolegów, dziewczynę, jeździ konno, powoli przygotowuje się do matury… Skąd miałby mieć czas na pracę? To naturalne, że powinien dostawać pieniądze od rodziców, i to w takiej ilości, jaka zaspokoi jego potrzeby. W tej kwestii mieliśmy z Arturem odmienne poglądy.
— A skąd syn wziął pieniądze na wyjazd?
— Ja mu je dałam — szepnęła Strobiszowa, spuszczając wzrok. — Artur się dowiedział, w zasadzie domyślił. I dlatego się pokłócili. Mnie też się trochę oberwało. Powiedział, że go rozpuszczam.
— Dość zasadnicze podejście do własnego syna.
— Rafał… — Przerwała na chwilę i wreszcie spojrzała Michalczykowi w twarz. — Rafał jest dzieckiem adoptowanym. Naszego synka straciliśmy dwadzieścia lat temu. — Jej twarz była jak wykuta z kamienia. — Nie chcę o tym mówić — dodała.
— Rozumiem — bąknął Michalczyk. — Przykro mi.
— Rafał jest naszym… — podkreśliła to słowo z naciskiem — …synem, mimo że jest adoptowany. Ja nigdy nie dałam mu odczuć, że jest inaczej. Nigdy, rozumie pan?
Michalczyk milczał przez chwilę. Wobec żarliwości tego zapewnienia, niewątpliwie szczerego, ale dotyczącego tylko jej, następne pytanie nasuwało się samo. Prawdopodobna odpowiedź na nie, również.
— A mąż? — zapytał.
— Nie wiem — szepnęła po chwili zastanowienia. — Teraz już niczego nie jestem pewna… Artur był bardzo ciepły w stosunku do mnie i często mi to okazywał. Kwiaty, wyjścia na rodzinne obiady, biżuteria. Nigdy nie podniósł na mnie głosu, nawet jeśli się pokłóciliśmy, po prostu znikał u siebie, a potem nie odzywał się przez jakiś czas. Jego relacje z Rafałem były trochę inne. Nie wiem, czy to było spowodowane tym, że jest mężczyzną czy tym, że nie jest jego prawdziwym synem. I czy konflikt między nimi był wynikiem braku okazywania uczuć czy odwrotnie; nie okazywali sobie ich z powodu kłótni. Dawniej to wszystko nie miało dla Artura znaczenia, a dziś…? Sama nie wiem… Może po prostu Rafał nie spełniał jego oczekiwań? Artur nie chciał o tym ze mną rozmawiać, a ja…? Chyba bałam się zapytać. Tylko raz powiedział mi, że gdyby był jego biologicznym synem, ochotę do pracy miałby we krwi jak on. — Spuściła głowę. — A przecież młodzież musi się wyszaleć. Przyjdzie jeszcze czas na pracę.
— Kłócili się często?
— Ostatnio, tak — przyznała.
— Mocno?
Opuściła głowę i opuszkami palców dotknęła ucha stojącego przed nią kubka.
— Krzyki i trzaskanie drzwiami.
— Były rękoczyny?
Spojrzała na niego zdumiona.
— Artur i rękoczyny? Żartuje pan?
— A syn?
Spojrzała na kubek.
— Rafał mocno przeżywa takie sprawy. Okres dojrzewania to emocjonalne rozchwianie, więc młodemu człowiekowi ciężko się kontrolować…
— Czy kiedykolwiek uderzył ojca? — zapytał Michalczyk, patrząc, jak jej palce niemal pieszczotliwie gładzą bok kubka z zimną już herbatą.
— Nigdy nie uderzył męża. On… Parę lat temu się ciął — powiedziała cicho, pokazując przedramiona. — Niegroźnie, ale spędził trochę czasu na obserwacji w szpitalu w Zdrojach. Na oddziale psychiatrycznym. To mu się zdarzyło dwa razy, ale już minęło. — Strobiszowa spojrzała na niego, a w jej oczach było cierpienie.
Michalczyk milczał przez chwilę. Każdy niesie swój własny krzyż.
— Czy chce pani, żeby jej zapewnić opiekę psychologa? — zapytał.
Pokręciła głową.
— Nie trzeba. Zaraz zadzwonię do syna, żeby przyjechał… No, i mam Nobla. — Wskazała drzwi na taras.
— Na pewno?
— Tak. Na pewno. Dlaczego ktoś to zrobił? — zapytała jeszcze, kiedy wstawał od stołu.
Michalczyk stał przez chwilę bez ruchu, trzymając rękę na oparciu. Co mógł jej powiedzieć?
— Na takie pytanie nigdy nie ma jednoznacznej odpowiedzi — rzekł w końcu powoli, zasuwając krzesło. — Nawet jeśli ujmiemy sprawcę, jego motywy nigdy nie są dla nas tak do końca jasne. Zapewne nawet dla niego… Przykro mi.
Pożegnał się i zostawił Strobiszową samą. Kiedy, przechodząc do przedsionka, odwrócił się, zobaczył jeszcze, jak z ogrodu wraca Nobel. Podszedł do swojej pani, usiadł koło jej krzesła, a ona położyła psu rękę na karku i zaczęła machinalnie mierzwić sierść palcami.
Michalczyk cicho zamknął za sobą drzwi.