Zabij mnie, tato, Stefan Darda: fragment

Stefan Darda

Zabij mnie, tato

12 MARCA 2015 (CZWARTEK)
Słyszymy, jak ktoś wkłada klucz do zamka drzwi wejściowych i przez chwilę szamocze się, próbując go przekręcić. Kamil ociera łzy wierzchem prawej dłoni, wstaje nagle i kieruje się do przedpokoju.
— Otwarte jest! — mówi podniesionym, pełnym irytacji głosem.
Ktoś naciska klamkę i drzwi otwierają się z cichym skrzypnięciem.
Szykowiak stoi w lekkim rozkroku, stopy ustawił po obu stronach progu. Widzę Kamila z profilu, na jego zmęczoną twarz wypełza grymas złości. Łączy dłonie na biodrach, za plecami, i opiera się o framugę.
— Co jest z wami, Iza, nie umiecie otworzyć niezamkniętych drzwi?
Nigdy dotąd nie słyszałem, żeby w ten sposób zwracał się do żony. Zawsze czuły i opiekuńczy, teraz w jego słowach daje się wyczuć pogardę.
— Daj spokój, Kamil — cicho odpowiada Iza.
Zaraz potem Wiktoria, nie zawracając sobie głowy zdjęciem kurtki, mija ojca i bezszelestnie znika w swoim pokoju.
— Może byś chociaż buty zdjęła? — Tym razem pytanie kieruje w stronę drzwi, za którymi zniknęła jego najstarsza córka.
Przez ułamek sekundy zastanawiam się nad określeniem „jego najstarsza córka” i natychmiast do głowy przychodzi mi pytanie: „Może już teraz jedyna?”. Wstaję, strząsając dreszcz z pleców, i ruszam energicznie naprzód, żeby spróbować załagodzić sytuację. Mijając Kamila w progu, na moment kładę dłoń na jego ramieniu i patrzę mu prosto w oczy. Przenosi spojrzenie na mnie. Chyba dostrzega zakłopotanie i zaskoczenie, po czym ze wstydem spuszcza wzrok i kręci głową, jakby z niedowierzaniem.
— Przepraszam — mruczy pod nosem, nie wiadomo, czy bardziej do mnie, czy do żony, a potem wraca do salonu i ciężko opada na miejsce, które przed chwilą zajmowałem. Opiera łokcie na kolanach i skrywa twarz w otwartych dłoniach.
Iza właśnie wsuwa kapcie. Jej dżinsy są całkiem przemoczone do połowy ud. Pewnie brała udział w poszukiwaniach nad rzeką, gdzie sterczą jeszcze suche zeszłoroczne i zawsze wiosną wilgotne trawy. To tłumaczy też fakt, że dotarły z Wiktorią do mieszkania dość długo po nas. W tamte podmokłe rejony nie ma łatwego dojazdu, w jedną stronę trzeba jakieś pół godziny przedzierać się przez chaszcze, a poszukiwawcza tyraliera porusza się z pewnością jeszcze wolniej. My z Kamilem, również w asyście kilkunastu policjantów, przetrząsaliśmy las położony niedaleko drogi wylotowej na północ.
Kiedy Iza mnie dostrzega, podchodzi bliżej, przytula się, a ja obejmuję delikatnie drobne ramiona, które obarczone są teraz trudnym do wyobrażenia, niemal fizycznie obecnym ciężarem. Jej ciałem natychmiast wstrząsa bezgłośny szloch.
— Dobrze, że jesteś, Zdziszek — szepcze, tłumiąc rodzący się w piersiach płacz. — U was też nic?
— Nic.
— Napijesz się czegoś gorącego, kochanie? — słyszę tuż za plecami głos Kamila.
Iza przenosi na niego wzrok i uśmiecha się smutno.
— Dziękuję ci, skarbie, ale nie wiem, czy zdążę. Muszę się teraz szybko przebrać, bo oni mogą zadzwonić w każdej chwili.
— Nastawię wodę — kontynuuje mój przyjaciel. — Najwyżej parę minut poczekają. Cała jesteś przemoknięta, usta masz sine z zimna… Przepraszam, że chwilami zachowuję się jak idiota — ciągnie na jednym wdechu. — To wszystko mnie chyba po prostu przerasta.
— Tak jak nas wszystkich — słyszy w odpowiedzi, ale w głosie jego żony nie ma nawet cienia wyrzutu.
Dzwoni telefon. Iza sięga do prawej kieszeni dżinsów i wyjmuje aparat. Zgłasza się, potwierdza, że dzwoniący wybrał właściwy numer, a później słucha w skupieniu przez krótką chwilę.
— Dobrze — mówi. — Za chwilę będziemy. Dziękuję, do zobaczenia.
Rozłącza się.
— Musimy iść, Kamil. Wiem, że tak samo nie masz na to ochoty, ale musimy to zrobić.
Szykowiak kiwa ociężale głową i przez tę jedną chwilę bardzo przypomina mi Mamaja, który często w ten właśnie sposób, pogodzony z całym złem tego świata, niewerbalnie komunikuje swojemu rozmówcy słowo „tak”.
— Tylko zmienię spodnie i… — Iza już kieruje się w stronę sypialni, gdy Kamil nagle się ożywia i mówi:
— Wiesz, jeśli wytrzymałabyś te kilka minut w tych mokrych spodniach, to może… no, wiesz… — Nie mogę w to uwierzyć, ale zauważam, że się lekko rumieni. — Wydaje mi się, że to by lepiej wyglądało…
— Zgoda, masz rację. — Iza chwyta w lot, a potem idzie w stronę drzwi pokoju Wiktorii. Puka, nie słyszy odpowiedzi, ale mimo to wchodzi do środka. — Chodź, Wiki. Ty też jesteś tam potrzebna.
— Chyba oszalałaś, mamo. Za nic w świecie tam nie pójdę!
— Kochanie, jeśli nie chce, to niech zostanie — mówi Kamil, już sznurując buty.
— Ale oni mówili, że będzie lepiej, jeśli Wiki z nami będzie. Bardziej poruszająco…
— Dajmy spokój. Ona i tak wiele przeszła i jeszcze dużo przed nią. — Kamil kieruje wzrok na mnie. — Panie Zdzichu, zostałbyś z nią do naszego powrotu?
— No jasne.
Iza bierze ze stolika w przedpokoju tekturową teczkę, w której są wydrukowane czarno-białe kserokopie zdjęć w formacie A4, i wsuwa ją sobie pod pachę. Zaraz potem zostaję w korytarzu sam i wsłuchuję się w cichnące na klatce kroki. Stoję niezdecydowany, aż wreszcie odwracam się w stronę uchylonych drzwi od pokoju dziewczyny. Delikatnie pukam. Cisza. Pukam raz jeszcze.
— Wiki…? To ja. Mogę na chwilę wejść?
Po dłuższym czasie słyszę jej cichy głos:
— Nie wiem, wujku, chyba tak. — Kilka dni temu skończyła trzynaście lat, ale głos jej się jeszcze zupełnie nie zmienił i wciąż brzmi bardzo dziecięco.
— Dziękuję — mówię i lekko pcham drzwi.
Wiktoria siedzi po turecku na niepościelonym łóżku, tuląc z całych sił Zygmunta — burego puchatego misia, którego podarowałem Julce podczas pierwszej wizyty u Szykowiaków. Opiera głowę na jego ramieniu i wpatruje się we mnie błyszczącymi czarnymi oczyma, a głowa maskotki cała ginie w jej długich czarnych włosach. Blizna, która powstała w wyniku uderzenia, chyba już zawsze będzie widoczna na jej lewym łuku brwiowym.
— Mogę usiąść? — pytam.
Skórzane glany porzuciła byle jak na środku pokoju. Chwytam czarne, ciężkie buty i stawiam je na baczność obok jej łóżka.
— Mhm. — Pociąga nosem.
Biorę zza biurka krzesło na kółkach i ustawiam je naprzeciwko niej. Siadając na nim, zauważam, że spodnie ma przynajmniej tak samo mokre, jak jej mama. Nie chcę jej wkurzać przemądrymi sugestiami z kanonu dorosłych, więc daruję sobie uwagę, że powinna się przebrać. Z pewnością wie o tym tak samo dobrze, jak ja albo nawet lepiej. Zamiast tego pytam:
— Pewnie jesteś bardzo zmęczona?
Jednak nie do końca się udało, bo na moment podnosi głowę z ramienia Zygmunta i patrzy na mnie jak na wariata. Potem zrezygnowana wraca do poprzedniej pozycji.
— Wujku, jestem, ale jakie to ma teraz znaczenie? Jeśli chcesz mi jakoś pomóc, to powiedz, jak cofnąć czas o kilka dni. — Znów pociąga nosem. — Wszystko na to wskazuje, że to byłby dla mnie jedyny ratunek. Inaczej nie wiem, jak ja to zniosę.
— Wszystko jest jeszcze możliwe, Wiki.
Przewraca oczami.
— Akurat. Minęły już przecież trzy dni…
— Wiesz, że byłem gliniarzem, więc znam się na rzeczy. Minęło naprawdę niewiele czasu i nie ma co się jeszcze załamywać. — Mam nadzieję, że nie wyszperała w Internecie informacji, że właśnie bezpośrednio po zaginięciu każda godzina jest na wagę złota i wtedy też są największe szanse na powodzenie poszukiwań.
Nie odpowiada. Zamiast tego zaczyna patrzeć w podłogę.
— Chcesz, żebym sobie poszedł?
Zero reakcji. Odczekuję minutę i mówię:
— Myślę, że oboje powinniśmy to zobaczyć. Oboje nie chcemy tego równie mocno, ale sądzę, że to będzie ważna rzecz, która będzie miała wpływ na dalszy bieg zdarzeń.
Wstaję, przesuwam krzesło na miejsce i, wychodząc, mówię:
— Zrobię ci gorącej herbaty. Pewnie zmarzłaś tak samo, jak mama, więc sądzę, że powinnaś się rozgrzać, żeby nie zachorować… — Gryzę się w język, bo chciałem dodać, że to w tym stanie rzeczy jeszcze bardziej pogorszyłoby sytuację.
Zamykam za sobą drzwi, możliwie najciszej, idę do aneksu i włączam wodę, a później czterdziestosześciocalowy, wiszący na ścianie płaski telewizor, który pomagałem Kamilowi wieszać dwa lata temu. Trwa program informacyjny, kolejne wiadomości mają być za osiem minut.
Kiedy elektryczny czajnik samoczynnie wyłącza się, przygotowuję herbatę z miodem i cytryną w dużym kubku, a potem zostawiam ją na blacie i zajmuję miejsce na kanapie, czując, że jestem bardzo zdenerwowany.
Niedługo potem dołącza do mnie Wiki. Widzę, że zmieniła spodnie na dresowe i włożyła wygodny polar.
— Dziękuję za herbatę.
— Nie ma za co. Wszystko jest wasze, nawet prąd.
Zezuję w jej stronę i mam wrażenie, że cień uśmiechu lekko rozjaśnił jej twarz.
Siada w pewnym oddaleniu, próbuje upić łyk, ale herbata na razie jeszcze parzy, więc Wiktoria odstawia kubek na stolik. Od tej pory oboje wpatrujemy się bez słowa w ekran. Kiedy kończą się reklamy, dziewczyna przysuwa się bliżej mnie. Wtedy czuję moment zawahania, ale zaraz potem jest tuż obok.
— Mogę, wujku? Bardzo się boję…
Opiera się o mnie ramieniem, a potem chwyta moją prawą rękę i podnosi tak, bym mógł ją objąć. Robię to, tak samo, jak wtedy, gdy jeszcze nie dojrzała na tyle, by dojść do wniosku, że nie wypada przytulać się do przyszywanego wujka (czyli mniej więcej do tego samego czasu, gdy ja dowiedziałem się, że w dzisiejszych czasach za coś takiego można zostać uznanym za pedofila).
Czuję, jak wali jej serce.
Jeszcze tylko sięga po kubek i przestawia bliżej, by mieć go w zasięgu ręki. Rozpoczyna się serwis informacyjny.