Ad rem jednak, bo niepodobna tracić cennych wierszówek na jałowe „rozgdybania”. Otóż kiedy „Tancerze w żałobie” mieli swoją premierę, autorka była młodą – bo zaledwie trzydziestokilkuletnią – osobą z całkiem sporym dorobkiem i doświadczeniem pisarskim. To oraz datę pierwodruku należy mieć w pamięci, żeby w pełni docenić to, co czytelnikowi zaserwowano. Jest to bez wątpienia literacki brylant o pięknym szlifie, skrzący się i wywołujący zachwyt (nie, to nie jest zawoalowana prośba o prezent gwiazdkowy!), w zupełnym wyabstrahowaniu od czasów, w których powstał. Precyzja w snuciu narracji, dowcipne, celne dialogi, znakomite obserwacje środowiskowe, a nade wszystko plejada niezwykłych, ognistych nieomal postaci, których wzajemne relacje i animozje konkretyzują się w pełnych pasji rozmowach i działaniach – wszystko to sprawia, że czytelnik ma szansę przywyknąć do braku telefonów komórkowych czy komputerów i zanurzyć się w pełen staroświeckiego uroku świat kryminału, z akcją rozgrywającą się krótko przed latami, które na zawsze odmieniły rzeczywistość.
Allingham doskonale przemyślała konstrukcje wszystkich swoich bohaterów, dokonać też musiała całkiem przyzwoitego wglądu z życie sceniczne i prywatne artystów. Akcja „Tancerzy…” rozgrywa się bowiem w dość specyficznej społeczności, jaką tworzy grupka artystów i towarzyszących im bliskich oraz pracowników.
Tu podkreślę jeszcze, że w powieściach kryminalnych istotne jest właściwe i precyzyjne wskazanie i dookreślenie relacji interpersonalnych, wykreowanie detalicznych i wiarygodnych portretów psychologicznych poszczególnych postaci oraz takie spiętrzenie intrygi, wobec którego finałowe naświetlenie zagadki będzie grać rolę detonatora napięcia. W utworze Allingham wszystkie te elementy są obecne, a funkcję zaworu bezpieczeństwa pełni dżentelmeński i pełen rezerwy Albert Campion, który niby tylko obserwuje, lecz w rzeczywistości nie potrafi się nie zaangażować. To z jego perspektywy czytelnik może podglądać aktorski lifestyle, będący w ujęciu brytyjskiej pisarki kwintesencją szaleństwa dopełniającego geniuszu. Takie stwierdzenie kilkakrotnie zresztą pojawia się na kartach powieści jako uzasadnienie ekscentryzmów czy wyraźnego egoizmu niektórych postaci.
Trudno jednak nie dostrzec w tym kolorowym i pełnym witalności obrazie kilku rys, a raczej klisz literackich. Ofiarą zabójstwa pada bowiem najmniej sympatyczna osoba w całym towarzystwie (nie jest to przypadek, bo kolejne morderstwa jedynie dowodzą słuszności tej tezy), motywem morderstwa jest najczęściej chyba wyzyskiwana okoliczność, którą trzeba ukryć, detektyw nie wdaje się w romans z pełną uroku i ewidentnie go pociągająca mężatką, bo to „nieładnie”, niektóre wątki są zaś niepotrzebnie rozdmuchane i nużące. Jednak mimo rozczarowującego finału warto zwrócić uwagę na bardzo znamienny wątek niekochanego i samotnego dziecka oraz metod wychowawczych, jakie aplikowano wówczas małoletnim – miła pani Allingham należała najwyraźniej do przeciwniczek tzw. zimnego chowu i chwała jej za to! Wyśmienite są też perturbacje pani domu ze służącymi oraz niuanse związane z powinnościami towarzyskimi, które wszelako docenią przede wszystkim wielbiciele Agathy Christie oraz miłośnicy „Downton Abbey”.
Wszystkie te detale sprawiają, że początkowa niechęć wywołana alergią na okładkowy róż będący tłem dla cylindra (do niego akurat nie mam zastrzeżeń) przemija niczym sen złoty, zastąpiona podziwem nad trafnością obserwacji mechanizmów ludzkich determinant, humorystycznymi akcentami związanymi z obyczajowością i mentalnością mieszkańców prowincji. A już ogromne brawa należą się za postać doktora Bouverie – jowialnego i obdarzonego po trochu bujną, a po trochu (tak, wiem, paradoks) ograniczoną imaginacją oraz niebywałym wprost charakterem! Warto przeczytać „Tancerzy…” także z uwagi na doskonałe scenki obyczajowe, które – przynajmniej we mnie – wzbudzają coś na kształt tęsknoty za niezwykłością lat trzydziestych XX wieku.
Ksenia Olkusz