Trzynaście, Marcin Świetlicki (fragment)

Rozdział pierwszy


– Hohoho! – mówi mistrz.
Mistrz siedzi w Biurze, no bo niby gdzie miałby siedzieć mistrz?
Biuro to taka knajpa, na ulicy Świętego Jana w Krakowie.
Blade słońce stoi wysoko.
Siąpi drobny, niewyraźny, wiosenny deszczyk.
Mistrz siedzi na wysokim stołku i mówi do barmana. Mówi rzeczy nieistotne. Mówi, by mówić. Mówi, by mieć jakikolwiek kontakt z ludem pracującym, ze społeczeństwem.
Barman przysłuchuje się uprzejmie.

Gdyby przyjrzeć się tej sytuacji z pewnej odległości, to prawdopodobnie wygląda to tak, jakby ten wycierający szklanki krótko ostrzyżony szczupły człowiek w białym ubranku w ogóle nie słuchał tego spuchniętego siwego gościa siedzącego na barowym stołku. Ale słucha.

Jest pierwszy dzień maja 2006 roku, poniedziałek.
Mistrz przychodzi do tego lokalu od wielu lat.
Kiedyś przychodzili tu wszyscy, teraz przychodzą tu tylko obcy ludzie i mistrz.
Bo nie jest to już takie Biuro jak w poprzednim sezonie. Wyremontowano je w marcu, zmienił się kolor ścian. Zrobiło się weselej. Nowocześniej i weselej. Jak w całym kraju.
To nowe kierownictwo dokonało remontu. Wszystko zawsze zaczyna się od remontu. Kiedy odszedł nieodżałowany poprzedni właściciel Biura, lokal przejął barman wraz z tajemniczym wspólnikiem. Ten nowy właściciel nigdy nie pojawił się w Biurze, nigdy go mistrz nie poznał.

Ale to nic nie szkodzi. Mistrz nie chce już poznawać nikogo nowego, nie jest mu to do niczego potrzebne. Mistrz nie potrzebuje kontaktów z nowym kierownictwem. Mistrz jest konserwatywnym, autystycznym klientem. Żyje w przeszłości. Nie zadaje niepotrzebnych pytań.
Wystarczy mu to, że codziennie widuje w tym samym miejscu, za barem, barmana. Wystarczy mu, że widuje codziennie rzędy wesołych wielobarwnych butelek na półkach. Przynajmniej to się nie zmieniło.
Barman nadal pracuje jako barman. W ten sposób ma na wszystko oko. W ten sposób kontroluje wszystko.
Nie żeby nie wierzył ludziom, owszem – wierzy im. Ale po pracy.

– No, piękny wiosenny dzień, chociaż siąpi – powiada barman.
– No, piękny wiosenny dzień, proszę pana, chociaż siąpi – potwierdza ochoczo mistrz.
– To nawet lepiej, że nie ma tego ogłupiającego upału – dodaje mistrz.

*

Z poprzednim, zmarłym w niezmiernie tajemniczych okolicznościach, właścicielem Biura, mistrz miał wygodny układ: za rezydowanie przy zarezerwowanym stoliku, za pokazywanie swojej znanej i lubianej w niektórych środowiskach buzi, za prowokowanie innych środowisk swoją przez te środowiska znielubioną buzią, otrzymywał mistrz darmowy alkohol w dowolnych ilościach. Teraz ten stan rzeczy się odmienił.

Nic za darmo. Ale mistrz nie narzeka, konieczność płacenia za zamawiane alkohole nawet mu się podoba, trzyma go w ryzach. Żadnych szaleństw. W dodatku dzięki temu mistrz zmuszony jest do zarabiania od czasu do czasu jakichś tam pieniędzy, gdzieś tam, w jakiś tam tajemniczy, wiadomy tylko mistrzowi, sposób, co zdrowe jest, słuszne i zbawienne.
Nie do porównania z poprzednim rozchełstanym sezonem. Oj, nie do porównania. Żadnych kresek. Żadnych kredytów. Żadnych ulg. Elegancko.

Siedzi więc sobie mistrz na stołku barowym, przed nim leży wczorajsza gazeta, przed nim stoją pięćdziesiątka brandy i filiżanka kawy, siedzi wpatrzony w ulicę za oknem i mówi matowym, cichym głosem do barmana:
– A wie pan, że w szesnastym wieku zrzucali około świąt wielkanocnych z wieży kościoła Mariackiego diabła? No, diabła. Kukłę diabła. Wyczytałem. A potem z tą kukłą przychodzili tutaj, na ulicę Świętego Jana, i straszyli nią protestantów, bo protestanci tutaj mieli zbór, może nawet w tym miejscu, gdzie teraz siedzimy. Poważnie. A potem ten zbór protestancki dzielni nasi katolicy spalili... Tak czytałem. To pewnie kłamstwo, ale historia śliczna, prawda? – opowiada z przejęciem lekko już pijany mistrz.

Ale barman nie reaguje jakoś specjalnie na jego zaczepki. Barman to zawodowiec, byle czym się nie wzrusza. Nie komentuje gadaniny mistrza, nie patrzy na niego, zajmuje się swoimi sprawami.
– A wczoraj była niedziela, trzydziesty dzień kwietnia, noc Walpurgi, wracałem nocą do domu, skręciłem z Jana w Tomasza i nagle poczułem na karku czyjś oddech. Bardzo blisko. I usłyszałem głos, najpierw niewyraźny, bardzo cichy – „zabiję cię!”. Dreszcz mnie przeszedł. A potem usłyszałem głośniej i wyraźniej – „zabiję cię!”. I ten głos jakby znajomy mi się wydawał, jakby to był głos... wie pan... kogoś, kto..., głos kogoś, kogo... Przyspieszyłem, a ten ktoś nadal szedł blisko i mówił „zabiję, zabiję!”. Aż się odwróciłem, by stanąć z wrogiem twarzą w twarz, żeby przynajmniej zobaczyć, kto to jest... żeby nie umierać w nieświadomości... A to był kompletnie obcy, przypadkowy człowiek, który szedł i żartobliwie gawędził o zabijaniu ze swoją komórką... – opowiada mistrz, a barman kiwa głową uprzejmie.
– Sukę trzeba wyprowadzić o czternastej, pójdziemy nad Wisłę albo nawet na kopiec Kraka – kombinuje mistrz na głos.
Barman słucha albo może i nie słucha, co wcale mistrzowi tak naprawdę nie robi różnicy, głośna obca muzyka wypełnia lokal: sztuczny, szybki perkusyjny rytm. Takich rzeczy teraz młodzież słucha.

Mistrz się rozgadał, zazwyczaj jest małomówny, ale widocznie taki dzisiaj dzień.
Barman przeciera szmatką kieliszki i patrzy w jasną przestrzeń.
Po drugiej stronie ulicy wesołe zakonniczki na pierwszym piętrze myją szyby.
Mimo że święto robotnicze, pierwszy dzień maja, a i świętego Józefa Pracownika, święto katolickie. Mimo że deszcz. Coraz większy deszcz.

Mistrz wędruje spojrzeniem za wzrokiem barmana i uśmiecha się.
– Zrozumiałem w tej chwili, że Biuro właściwie w niczym nie różni się od mojego mieszkania. Ja przecież też na Małym Rynku mam widok na okna zakonnic... – zauważa radośnie.
– Ja niestety mam gorzej – stwierdza barman. – Ja z mojego mieszkania mam widok na szkołę baletową.
Rechoczą pospołu.

Zakonniczki patrzą w ich stronę. Nie mogą słyszeć ich rozmowy, ale coś wyczuwają. Zaczynają żarliwiej trzeć szyby białymi szmatkami.
 

 
/premiera: 24.IV.07/