Sprzedawca broni, Hugh Laurie /fragment/

W sprzedaży od 06.III

/Patronat medialny - PK/  



Hugh Laurie

Sprzedawca broni

 

Przekład z angielskiego Jacek Konieczny,
premiera 6.03.2008,
kategoria: kryminał, sensacja, thriller

Wydawnictwo W.A.B.


Thomas Lang – były żołnierz, a obecnie niezbyt zamożny ochroniarz do wynajęcia – dostaje nietypową propozycję: zlecenie morderstwa. Ponieważ zabijanie nie leży w jego naturze, postanawia ostrzec swoją ofiarę. Nie przypuszcza nawet, że w ten sposób wplącze się w aferę rządową godną Jamesa Bonda.
Sprzedawca broni to znakomite połączenie trzymającego w napięciu thrillera i śmieszącej do łez komedii. Tłum szpiegów, agentów i terrorystów, supernowoczesna broń, wyraziste postaci i krytyka społeczeństwa, satyra,
aż wreszcie – skomplikowana intryga, której nie powstydziliby się najwięksi mistrzowie suspensu. A przy okazji genialny recital kabaretowy w wykonaniu zawodowca.
Książka Lauriego zaraz po opublikowaniu weszła na listy bestsellerów. Prawa do jej tłumaczenia zakupiły wydawnictwa m.in. z Holandii, Niemiec, Włoch, Węgier, Portugalii i Szwecji. Powieść zostanie przeniesiona na ekran przez Johna Malkovica, a scenariusz ma napisać sam autor.

Fantastyczny debiut brytyjskiego aktora i komika. Ci, którzy lubią akcję i powieści szpiegowskie, dadzą się ponieść tej książce.
„School Library Journal”

Hugh Laurie idealnie dobrał składniki na świetny thriller. Stworzył powieść o międzynarodowej siatce przestępczej godną samego Forsytha.
„Express”

Przy tej książce będziesz śmiał się na cały głos.
 „Independent on Sunday”

Jest wielu powieściopisarzy – otrzymujących milionowe honoraria – którzy nigdy nie napisali tak sympatycznej i tak żywej książki jak ta.
„Evening Standard”

Genialna książka. Tak dobra, że cały czas odkładałem ją po to tylko, żeby móc dłużej czytać.
 „Sunday Telegraph”

Jako pisarz Laurie jest bystry, uroczy, ciepły, cool. Potrafi ludzi jednocześnie straszyć i rozśmieszać.
„The New York Times Book Review”

Jeśli możesz pozwolić sobie tylko na jedną zabawną książkę, to musi nią być Sprzedawca broni. Bo jest zaskakująca, aktualna i niezwykle śmieszna.
„Washington Post”

Hugh Laurie (ur. 1959), angielski aktor, scenarzysta filmowy i pisarz. Syn złotego medalisty olimpijskiego
w wioślarstwie. Ukończył archeologię i antropologię na uniwersytecie w Cambridge. Przełomowym momentem w jego karierze aktorskiej był występ w serialu Czarna Żmija. Później zagrał m.in. w takich filmach, jak: Rozważna i romantyczna, 101 dalmatyńczyków, Człowiek w żelaznej masce czy Stuart Malutki.


Jego wielki powrót na mały ekran nastąpił w roku 2004, kiedy zaczął grać tytułową rolę w serialu obyczajowym Dr House (emitownym przez TVP2 i AXN). Rola ta przyniosła mu dwukrotnie – w latach 2006 i 2007 – Złote Globy w kategorii Best Actor in Television Drama. W styczniu 2007 roku, w uznaniu zasług dla brytyjskiej kultury, otrzymał tytuł Oficera Orderu Imperium Brytyjskiego.
Sprzedawca broni (1996) to debiut literacki Lauriego.

 

FRAGMENT POWIEŚCI:

 

Rozdział pierwszy

Widziałem dziś rano człowieka,
Co nie chciał pójść na śmierć.


Patrick Shaw-Stewart

Wyobraźcie sobie, że musicie złamać komuś rękę.
Nieważne, prawą czy lewą. Rzecz w tym, że musicie ją złamać, bo jeśli nie… no cóż, to też nie ma znaczenia. Poprzestańmy na stwierdzeniu, że jeśli tego nie zrobicie, przytrafi się wam coś złego.
W związku z tym mam następujące pytanie: czy łamiecie rękę szybko – trzask, ojej, przepraszam najmocniej, zaraz panu pomogę założyć tę prowizoryczną szynę – czy też przeciągacie całą zabawę do ośmiu minut, z każdą chwilą zwiększając odrobinę nacisk na kończynę, aż odchodzący od zmysłów delikwent zacznie z bólu chodzić po ścianach i wyć z przerażenia?
No przecież. Oczywiście. Właściwa decyzja, jedyna właściwa decyzja, to załatwić sprawę możliwie jak najszybciej. Złam rękę, popraw sobie humor kieliszkiem brandy, bądź dobrym obywatelem. To jedyne słuszne rozwiązanie.
Chyba że…
No chyba że…
A co, jeżeli nienawidziłbyś osoby po drugiej stronie ręki? Tak naprawdę, naprawdę jej nienawidził.
To właśnie kwestia, którą muszę teraz wziąć pod uwagę.
Mówię „teraz”, mając na myśli „wtedy”, czyli chwilę, którą właśnie opisuję; chwilę, kiedy dosłownie kilka cholernych sekund dzieliło mój nadgarstek od znalezienia się na wysokości karku, co spowodowałoby złamanie kości ramieniowej lewej ręki na co najmniej dwa – a bardzo prawdopodobne, że więcej – luźno zwisające, choć wciąż połączone kawałki.

Omawiana ręka należy, jak się domyślacie, do mnie. Nie chodzi o abstrakcyjną rękę z konstruktu myślowego jakiegoś filozofa. Kość, skóra, włoski, mała biała blizna na łokciu będąca pamiątką po spotkaniu z narożnikiem pieca akumulacyjnego w Gateshill Primary School – wszystkie należą do mnie. I właśnie nadchodzi chwila, gdy muszę wziąć pod uwagę możliwość, że stojący za mną człowiek, który trzyma mnie mocno za nadgarstek i przesuwa go w górę wzdłuż kręgosłupa z niemal pieszczotliwą ostrożnością, mnie nienawidzi. Tak naprawdę, naprawdę mnie nienawidzi.
Przeciąga tę chwilę w nieskończoność.

Nazywał się Rayner. Imię nieznane. W każdym razie mnie, więc przypuszczalnie również wam.
Zakładam, że ktoś gdzieś musiał znać jego imię – nadał mu je na chrzcie, zawołał go na śniadanie, nauczył go, jak się je pisze, wykrzyczał je nad głowami klientów baru, proponując drinka, wymruczał podczas uprawiania seksu lub wpisał w odpowiednią rubrykę na polisie ubezpieczeniowej. Wiem, że wszystko to musiało się kiedyś zdarzyć. Po prostu ciężko mi to sobie wyobrazić i tyle.
Rayner, jak oceniałem, był ode mnie dziesięć lat starszy. Co mi zupełnie nie przeszkadza. Nie ma w tym nic złego. Mam dobre, serdeczne, niezakończone złamaniem ręki relacje z wieloma osobami, które są ode mnie dziesięć lat starsze. Ludzie starsi ode mnie o dziesięć lat są w sumie godni podziwu. Ale Rayner był na dodatek ponad siedem centymetrów ode mnie wyższy, dwadzieścia pięć kilogramów cięższy i co najmniej osiem jednostek przemocy (niezależnie od tego, jak się je zdefiniuje) brutalniejszy. Był brzydszy niż parking samochodowy, miał dużą, łysą czaszkę, której pofałdowana powierzchnia przypominała balon wypełniony kluczami francuskimi, a spłaszczony nos boksera sprawiał wrażenie, jakby ktoś namalował mu go na twarzy lewą ręką, a może nawet lewą stopą – tworzył krętą, asymetryczną deltę poniżej chropowatej faktury czoła.
Boże Wszechmogący, cóż to było za czoło! Cegły, noże, butelki i rozsądne argumenty zwykły odbijać się od tej masywnej ściany frontowej, nie wyrządzając jej najmniejszej szkody, a zostawiając tylko mikroskopijne wgniecenia między głębokimi, rozległymi porami. Nie sądzę, abym kiedykolwiek widział na ludzkiej skórze głębsze i bardziej rozległe pory, co obudziło wspomnienia związane z polem golfowym w Dalbeattie, gdzie przebywałem pod koniec długiego, suchego lata 1976 roku.
Kiedy spojrzymy na boczną elewację Raynera, przekonamy się, że jego uszy dawno temu zostały odgryzione i wyplute z powrotem na boczną część jego głowy, ponieważ lewe z nich zdecydowanie zawieszono do góry nogami, wywinięto na lewą stronę lub dokonano na nim jakiejś innej dziwacznej operacji, przez co człowiek gapił się na nie przez dłuższą chwilę, zanim pomyślał wreszcie „ach, przecież to ucho”.
Poza tym – jeżeli jeszcze nie dotarło do was, z kim miałem do czynienia – Rayner miał na sobie czarną skórzaną kurtkę założoną na czarny golf.
Ale oczywiście od razu dotarłoby to do was. Rayner mógłby się przebrać w połyskujący jedwab i zatknąć sobie za ucho gałązkę orchidei, a przypadkowi przechodnie i tak najpierw nerwowo wręczaliby mu pieniądze, a dopiero potem się zastanawiali, czy faktycznie byli mu coś winni.
Ja akurat nie miałem u niego żadnego długu. Rayner należał do elitarnej grupy ludzi, którym niczego nie byłem winien. Gdyby sprawy między nami układały się odrobinę lepiej, zaproponowałbym, aby wzorem pozostałych członków przypiął sobie specjalny klubowy krawat. Na przykład z motywem krzyżujących się ścieżek.
Ale, jak już powiedziałem, sprawy nie układały się między nami aż tak dobrze.

Jednoręki instruktor walki imieniem Cliff (tak, wiem – uczył walki wręcz, a miał tylko jedną rękę – to rzadko spotykana sytuacja) powiedział kiedyś: ból to coś, co sam sobie zadajesz. Inni ludzie coś ci robią – biją cię, dźgają nożem albo próbują ci złamać rękę – ale jeżeli odczuwasz przy tym ból, to już twoja wina. Dlatego – powiedział Cliff, który spędził dwa tygodnie w Japonii i z tego powodu czuł się upoważniony do wygłaszania tego rodzaju bredni w obecności wsłuchanych w jego słowa podopiecznych – człowiek jest zawsze w stanie powstrzymać ból. Trzy miesiące później Cliff zginął podczas bójki w pubie z rąk pięćdziesięciopięcioletniej wdowy, tak więc nie sądzę, abym kiedykolwiek miał okazję wyjaśnić mu, że się mylił.
Ból to zdarzenie. Przytrafia ci się i radzisz sobie z nim na wszelkie dostępne sposoby.

Jedyne, co przemawiało na moją korzyść, to fakt, że jak na razie nie wydałem z siebie żadnego dźwięku.
Nie miało to nic wspólnego z męstwem, rozumiecie, po prostu nie zostałem do tego sprowokowany. Jak na razie Rayner i ja, jak to mężczyźni, odbijaliśmy się od ścian i mebli w pełnej napięcia ciszy, tylko od czasu do czasu wydając z siebie jakieś chrząknięcie, aby pokazać drugiej stronie, że nie straciliśmy koncentracji. Ale kiedy najwyżej pięć sekund dzieliło mnie od omdlenia lub chwili, gdy kość ostatecznie by nie wytrzymała, nadszedł idealny moment, aby wprowadzić do walki jakiś nowy element. Jedynym, jaki przychodził mi do głowy, był dźwięk.
Wciągnąłem zatem głęboko powietrze przez nos, wyprostowałem się, aby znaleźć się jak najbliżej jego twarzy, wstrzymałem na chwilę oddech, a następnie wyrzuciłem z siebie coś, co japońscy mistrzowie sztuk walki określają mianem kiai – prawdopodobnie określilibyście to mianem bardzo głośnego wrzasku i nie bylibyście znów tak dalecy od prawdy – okrzyku o tak przejmującej, wstrząsającej intensywności z gatunku „a co to, kurwa, było?”, że sam się nieźle przestraszyłem.
Okrzyk wywarł na Raynerze skutek zgodny z oczekiwaniami, ponieważ mimowolnie się odsunął i na mniej więcej jedną dwunastą sekundy rozluźnił uchwyt na mojej ręce. Z największą siłą, jaką potrafiłem w sobie znaleźć, odrzuciłem głowę do tyłu – prosto w jego twarz. Poczułem jak chrząstki w jego nosie zmieniają położenie, dopasowując się do kształtu mojej czaszki, po której zaczęła się rozprzestrzeniać delikatna wilgoć. Zaraz potem skierowałem piętę w kierunku jego krocza, szorując nią po wewnętrznej części uda, aby na koniec natrafić na imponujących rozmiarów kiść genitaliów. W tym momencie minęła jedna dwunasta sekundy, Rayner nie wyłamywał mi już ręki, a ja zdałem sobie sprawę, że pot leje się ze mnie strumieniami.
Odsunąłem się od niego i tańcząc na palcach niczym stareńki święty Bernard, zacząłem rozglądać się za jakąś bronią.
Piętnastominutowa runda pojedynku między zawodowcami i amatorami rozegrała się w małym, niegustownie umeblowanym salonie w londyńskiej dzielnicy Belgravia. Architekt wnętrz wykonał absolutnie koszmarną robotę – jak to mają w zwyczaju wszyscy architekci wnętrz, za każdym razem, niezawodnie i bez wyjątków – tak się jednak złożyło, że w tamtej konkretnej chwili jego lub jej upodobanie do ciężkich, przenośnych przedmiotów pokrywało się z moim. Sprawną ręką chwyciłem stojącą na gzymsie kominka czterdziestopięciocentymetrową figurkę Buddy i przekonałem się, że uszy małego człowieczka zapewniają zadowalająco przyjemny uchwyt jednorękiemu graczowi.
Rayner klęczał i wymiotował na chiński dywan, niebywale urozmaicając jego kolorystykę. Wybrałem miejsce uderzenia, zebrałem siły, wziąłem zamach i przyłożyłem z backhandu narożnikiem cokołu figurki Buddy w miękką przestrzeń za jego lewym uchem. Dało się słyszeć głuchy, przytłumiony odgłos (z gatunku tych, jakie powstają jedynie w wyniku ataku na ludzką tkankę) i Rayner przewrócił się na ziemię.
Nie zawracałem sobie głowy sprawdzaniem, czy żyje. Bezduszność? Być może, ale cóż mogę poradzić?
Wytarłem pobieżnie twarz z potu i wyszedłem do przedpokoju. Starałem się nasłuchiwać, ale nawet jeżeli z pozostałej części domu lub z ulicy dochodziły jakieś odgłosy, i tak w żadnym razie bym ich nie usłyszał, ponieważ serce waliło mi z siłą młota pneumatycznego. A może na zewnątrz naprawdę ktoś pracował młotem pneumatycznym? Byłem zbyt zajęty wciąganiem potężnych haustów powietrza, rozszerzających moje płuca do objętości walizki, aby zaprzątać sobie tym głowę.
Otworzyłem drzwi frontowe i natychmiast poczułem na twarzy delikatną mżawkę. Woda zmieszała się z potem, rozcieńczając go, rozcieńczając ból w ramieniu, rozcieńczając wszystko, a ja zamknąłem oczy i poddałem się urokowi chwili. Było to jedno z najmilszych doświadczeń w całym moim życiu. Moglibyście powiedzieć, że musiałem prowadzić nieszczególnie ciekawe życie. Ale przecież w ostatecznym rozrachunku – rozumiecie – wszystko zależy od kontekstu.
Zatrzasnąłem za sobą drzwi, zszedłem schodami na chodnik i zapaliłem papierosa. Stopniowo, niechętnie serce wróciło do normalnego stanu, po jakimś czasie dołączył do niego oddech. Ręka bolała mnie koszmarnie i wiedziałem, że potrwa to jeszcze kilka dni, jeżeli nie tygodni. Ale przynamniej nie była to ręka, w której zawsze trzymam papierosa.
Wróciłem do środka i przekonałem się, że Rayner leży w tym samym miejscu, w którym go zostawiłem, w kałuży wymiocin. Albo nie żył, albo doznał „poważnych obrażeń ciała”. W obu wypadkach groziło mi pięć lat. Dziesięć, doliczając czas za złe zachowanie. Z mojego punktu widzenia sprawy miały się źle.
Siedziałem już kiedyś w więzieniu. Tylko trzy tygodnie, i to w areszcie śledczym, ale kiedy człowiek musi rozgrywać codziennie dwie partie szachów – korzystając z kompletu, w którym brakuje sześciu pionków, wszystkich wież i dwóch gońców – z mrukliwym kibicem West Ham United, który na jednej dłoni ma wytatuowane słowo „nienawiść”, a na drugiej „nienawiść”, zaczyna doceniać w życiu drobne przyjemności. Jak na przykład przebywanie poza więzieniem.
Kiedy tak dumałem nad tymi oraz temu podobnymi sprawami i przed oczami stanęły mi wszystkie ciepłe kraje, których nie zdążyłem jeszcze odwiedzić, zdałem sobie sprawę, że dochodzące do moich uszu dźwięki – ciche skrzypnięcia, szuranie i drapanie – zdecydowanie nie wydobywają się z mojego serca. Ani także z płuc czy jakiejkolwiek innej części skomlącego z bólu ciała. Te dźwięki miały zdecydowanie charakter zewnętrzny.
Ktoś lub coś całkowicie nieumiejętnie próbowało wykazać się umiejętnością bezszelestnego schodzenia po schodach.
Odstawiłem Buddę na miejsce, chwyciłem ze stołu ohydną alabastrową zapalniczkę i zbliżyłem się do drzwi, które również wyglądały ohydnie. Jak można zaprojektować ohydne drzwi? – zapytacie. Wymaga to oczywiście pewnego wysiłku, ale uwierzcie: czołowi architekci wnętrz potrafią machnąć coś takiego przed śniadaniem.
Starałem się wstrzymać oddech, ale mi się nie udało, więc czekałem, wydając z siebie najróżniejsze odgłosy. Za ścianą ktoś zapalił światło i po chwili je zgasił. Otworzył jakieś drzwi, znów chwila ciszy, zamknął. Zastanów się przez chwilę. Pomyśl. Zajrzyj do salonu.
Zaszeleściło ubranie, usłyszałem cichy odgłos kroków i nagle zorientowałem się, że rozluźniam dłoń ściskającą alabastrową zapalniczkę i z uczuciem ulgi opieram się plecami o ścianę. Wszystko dlatego, że nawet w stanie, w jakim się znajdowałem – przerażony i ranny – mógłbym dać głowę, że perfumy Fleur de Fleurs Niny Ricci nie zwiastują kolejnej walki.
Zatrzymała się w drzwiach i rozejrzała po pokoju. Mimo zgaszonego światła, przez rozsunięte zasłony, do pokoju wpadała wystarczająca ilość światła z ulicy.
Zaczekałem aż zatrzyma wzrok na ciele Raynera i dopiero wtedy zasłoniłem jej usta dłonią.

Przeszliśmy przez wszystkie etapy, jakich wymaga hollywoodzka konwencja i zwyczajna ludzka uprzejmość. Ona próbowała krzyknąć i ugryzła mnie w dłoń. Ja powiedziałem, żeby była cicho, bo jeżeli zacznie krzyczeć, będę musiał sprawić jej ból. Ona krzyknęła i sprawiłem jej ból. Doprawdy nic nadzwyczajnego.
Po chwili siedziała na ohydnej sofie ze szklaneczką calvadosu w dłoni (wcześniej myślałem, że to brandy), a ja stałem przy drzwiach, przybierając możliwie najinteligentniejszy wyraz twarzy, który miał mówić „jestem ostatnią osobą, którą spodziewałabyś się spotkać u czubków”.
Przewróciłem Raynera na bok, układając go w swego rodzaju „pozycji bezpiecznej”, aby przestał się dławić własnymi wymiocinami. Albo wymiocinami innej osoby, gdyby takowe się pojawiły. Chciała wstać i trochę przy nim pomajstrować – poduszki, mokre kompresiki, bandaże i inne rzeczy, które pomogłyby biernemu widzowi poczuć się lepiej – ale kazałem jej zostać tam, gdzie siedzi, ponieważ wezwałem już karetkę i generalnie najlepiej będzie zostawić go w spokoju.
Zaczęła lekko drżeć. Najpierw dłonie, którymi kurczowo trzymała szklaneczkę, później łokcie i ramiona. Jej stan pogarszał się za każdym razem, kiedy rzucała okiem na Raynera. Drżenie to najprawdopodobniej typowa reakcja, kiedy w środku nocy znajduje się we własnym domu leżącą na dywanie kompozycję z trupa i wymiocin, niemniej jednak nie chciałem, aby jej stan pogorszył się jeszcze bardziej. Zapaliłem papierosa alabastrową zapalniczką – tak, nawet płomień był ohydny – i rozejrzałem się dookoła, starając się zgromadzić jak najwięcej informacji, zanim wzmocniona calvadosem dziewczyna dojdzie do siebie i zacznie zadawać pytania.
W pokoju dostrzegałem jej wizerunek w trzech miejscach: na oprawionej w srebrną ramkę fotografii stojącej na gzymsie kominka, gdzie w okularach słonecznych dyndała na wyciągu narciarskim, na wiszącym przy oknie wielkim, koszmarnym portrecie olejnym, namalowanym przez kogoś, kto z pewnością nie darzył jej szczególną sympatią, i wreszcie – w zdecydowanie najlepszym wydaniu – na kanapie trzy metry przede mną.
Nie mogła liczyć sobie więcej niż dziewiętnaście lat, miała szerokie ramiona i długie brązowe włosy opadające radośnie kaskadami na plecy. Wydatne, zaokrąglone kości policzkowe sugerowały wpływy orientalne, ale to wrażenie znikało z chwilą, gdy dochodziło się do oczu, które również były okrągłe, duże i jasnoszare. O ile ten opis ma jakikolwiek sens. Miała na sobie czerwony jedwabny szlafrok a na szykowny pantofel z wykwintną złotą nitką wzdłuż palców. Rozejrzałem się dookoła, ale nigdzie nie dostrzegłem jego kompana. Być może mogła sobie pozwolić na kupno tylko jednego pantofla.
Oczyściła gardło z zalegających w nim substancji.
– Kto to jest? – zapytała.
Myślę, że jeszcze zanim otworzyła usta, już wiedziałem, że jest Amerykanką. Zbyt zdrowo wyglądała, aby pochodzić z innego kraju. Skąd oni biorą takie zęby?
– Nazywa się Rayner – powiedziałem i natychmiast zdałem sobie sprawę, że jak na odpowiedź to trochę za mało, więc uznałem, że wypada jeszcze coś dodać. – Był bardzo niebezpiecznym człowiekiem.
– Niebezpiecznym?
Wydawała się zaniepokojona tą odpowiedzią; zupełnie słusznie, wypada dodać. Zapewne przeszło jej przez myśl to samo, co mnie, a mianowicie, że jeżeli Rayner był niebezpieczny, a ja go zabiłem, to ten fakt czynił mnie – jeżeli spojrzeć na sprawę z hierarchicznego punktu widzenia – jeszcze bardziej niebezpiecznym.
– Niebezpiecznym – powtórzyłem i obserwowałem ją z uwagą, kiedy odwróciła wzrok.
Miałem wrażenie, że trzęsie się trochę mniej, co mnie ucieszyło. A może jej drgawki zsynchronizowały się z moimi i przez to nie dostrzegałem ich tak wyraźnie?
– No dobrze… a skąd on się tu wziął? – zapytała w końcu. – Czego chciał?
– Trudno powiedzieć – w każdym razie ja miałem kłopot z odpowiedzią. – Może chciał ukraść pieniądze albo srebra…
– To znaczy… nie powiedział ci tego? – spytała niespodziewanie głośno. – Załatwiłeś go i nawet nie wiesz, kim jest? Co on tu robił?
Mimo szoku wydawała się nadążać bez większych problemów.
– Załatwiłem go, ponieważ usiłował mnie zabić – wyjaśniłem. – Taki już jestem.
Spróbowałem szelmowskiego uśmiechu, ale kątem oka zobaczyłem swoje odbicie w wiszącym nad kominkiem lustrze i zdałem sobie sprawę, że mi nie wyszedł.
– Taki już jesteś – powtórzyła obojętnie. – A kim ty właściwie jesteś?
No dobrze. Nadszedł czas, abym zatroszczył się o własną skórę. W przeciwnym razie sprawy mogły przybrać znacznie gorszy obrót.
Spróbowałem udać zaskoczenie, a może również odrobinę urazy.
– Jak to, nie poznajesz mnie?
– Nie.
– Co? To dziwne. Fincham. James Fincham – wyciągnąłem dłoń.
Nie uścisnęła jej, więc zamieniłem to w gest nonszalanckiego przygładzenia włosów.
– To tylko nazwisko – powiedziała. – Nie wyjaśnia, kim jesteś.
– Jestem przyjacielem twojego ojca.
Zastanawiała się chwilę.
– Robicie razem interesy?
– Tak jakby.
– Tak jakby – skinęła głową. – Nazywasz się James Fincham, robisz „tak jakby” interesy z moim ojcem i właśnie zabiłeś człowieka w moim domu.
Przekrzywiłem głowę na bok, starając się pokazać, że owszem, świat bywa czasami cholernie wkurzający.
Ponownie pokazała zęby.
– To wszystko, tak? To całe twoje CV?
Ponowiłem szelmowski uśmiech, ale z równie marnym skutkiem.
– Chwileczkę – rzuciła.
Spojrzała na Raynera i nagle trochę się wyprostowała, jakby uderzyła ją jakaś myśl.
– Nie zadzwoniłeś do nikogo, prawda?
Biorąc pod uwagę dotychczasowy przebieg rozmowy, wyglądało na to, że musi mieć jednak około dwudziestu czterech lat.
– To znaczy… – zacząłem plątać się w zeznaniach.
– To znaczy, że nie przyjedzie żadna karetka. Chryste!
Postawiła szklaneczkę na dywanie, wstała i podeszła do telefonu.
– Posłuchaj – powiedziałem. – Zanim zrobisz coś głupiego…
Ruszyłem w jej kierunku, ale świat natychmiast zawirował mi przed oczami i zdałem sobie sprawę, że prawdopodobnie najlepszą taktyką będzie pozostanie na miejscu. Nie miałem ochoty przez kilka następnych tygodni wydłubywać z twarzy kawałeczków słuchawki telefonicznej.
– Niech pan nie rusza się z miejsca, panie Jamesie Finchamie – syknęła w moją stronę. – Nie ma w tym nic głupiego. Dzwonię po karetkę i na policję. To procedura stosowana na całym świecie. Przyjadą panowie z długimi pałkami i pana stąd zabiorą. Nie ma w tym niczego głupiego.
– Posłuchaj, nie byłem z tobą całkiem szczery.
Obróciła się w moją stronę, jej oczy się zwęziły – jeżeli wiecie, co mam na myśli. Zwęziły się horyzontalnie, a nie wertykalnie. Myślę, że powinno się mówić „spłaszczyły”, ale nikt tak nie mówi.
A więc jej oczy się zwęziły.
– Co, do diaska, masz na myśli, mówiąc: „nie byłem całkiem szczery”? Powiedziałeś mi tylko dwie rzeczy. Mam rozumieć, że jedna z nich była kłamstwem?
Zapędziła mnie do narożnika, bez dwóch zdań. Byłem w tarapatach. Z drugiej strony wykręciła dopiero pierwszą dziewiątkę.
– Nazywam się Fincham – wyjaśniłem – i znam twojego ojca.
– Czyżby? Jakiej marki papierosy pali?
– Dunhille.
– Przez całe życie nie wziął do ust ani jednego papierosa.
Możliwe, że miała dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć lat. Ewentualnie trzydzieści. Wziąłem głęboki oddech, a ona wykręciła drugą dziewiątkę.
– No dobrze, nie znam twojego ojca. Ale staram się pomóc.
– No tak… Przyszedłeś naprawić prysznic.
Trzecia dziewiątka. Czas na naprawdę mocną kartę.
– Ktoś próbuje go zabić – powiedziałem.
Usłyszałem ciche kliknięcie i ktoś zapytał, z kim ma nas połączyć. Bardzo powoli obróciła się w moją stronę, oddalając słuchawkę od twarzy.
– Co powiedziałeś?
– Ktoś próbuje zabić twojego ojca – powtórzyłem. – Nie wiem kto, i nie wiem dlaczego. Ale staram się ich powstrzymać. Dlatego właśnie tu jestem.
Na jej twarzy pojawił się wyraz zamyślenia. Gdzieś w oddali idiotycznie tykał zegar.
– Ten człowiek – wskazałem na Raynera – miał z tym coś wspólnego.
Widziałem po niej, że uważa to oskarżenie za nieuczciwe, jako że Rayner nie za bardzo miał jak zaprzeczyć moim słowom. Złagodziłem zatem trochę ton, rozglądając się dookoła z niepokojem, jakbym był równie zdumiony i przejęty, co ona.
– Nie jestem w stanie stwierdzić, czy przyszedł tu z zamiarem zabójstwa – powiedziałem – ponieważ nie mieliśmy okazji sobie pogadać. Ale nie można tego wykluczyć.
Nie przestawała mi się przyglądać. W słuchawce operator powtarzał piskliwym głosikiem „halo” i prawdopodobnie próbował namierzyć rozmówcę.
Czekała. Nie byłem pewien na co.
– Karetka – odezwała się wreszcie, nadal ze wzrokiem utkwionym we mnie, po czym odwróciła się nieznacznie i podała adres.
Skinęła głową, po czym powoli, bardzo powoli, odłożyła słuchawkę na widełki i ponownie spojrzała na mnie. Zapadło milczenie z rodzaju tych, o których od początku wiadomo, że potrwają, więc wytrząsnąłem kolejnego papierosa z paczki i wyciągnąłem ją w kierunku dziewczyny.
Podeszła do mnie. Była niższa, niż to się wydawało z drugiego końca pokoju. Ponownie uśmiechnąłem się, a ona wzięła papierosa. Nie zapaliła go, tylko obracała przez chwilę w palcach, po czym utkwiła we mnie parę szarych oczu.
Mam na myśli jej parę oczu, a nie byle jaką parę. Nie wyciągnęła z szuflady pary cudzych oczu i nie spojrzała nimi na mnie. Utkwiła we mnie własną parę wielkich, jasnych, szarych, jasnych, wielkich oczu. Z gatunku tych, które potrafią sprawić, że dorosły mężczyzna zaczyna pleść bzdury. Weź się w garść, na litość boską!
– Jesteś kłamcą – stwierdziła.
Bez złości. Bez strachu. Zupełnie obojętnie. Jesteś kłamcą.
– No cóż, zgadza się – odparłem – ogólnie rzecz biorąc, jestem. Tak się jednak składa, że akurat w tej chwili mówię prawdę.
Wciąż wpatrywała się w moją twarz; w podobny sposób, jak sam to czasami robię, kiedy skończę się golić. Nie wyglądało na to, aby uzyskała dzięki temu więcej odpowiedzi, niż mnie się kiedykolwiek udało. Zamrugała i od tej chwili klimat naszej rozmowy uległ zmianie. Jakiś proces został uruchomiony lub wyłączony, a przynajmniej odrobinę wyciszony. Zacząłem się rozluźniać.
– Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć zamordować mojego ojca? – zapytała łagodniejszym tonem.
– Szczerze mówiąc, nie wiem – powiedziałem. – Jedyne, co udało mi się o nim dowiedzieć, to że nie pali.
Natychmiast zadała następne pytanie, jakby nie słuchała tego, co mówię:
– Niech mi pan powie, panie Fincham, skąd się pan o tym wszystkim dowiedział?
Podchwytliwe pytanie. Naprawdę podchwytliwe. Podchwytliwość do trzeciej potęgi.
– Ponieważ dostałem propozycję wykonania tego zlecenia – odpowiedziałem.
Wstrzymała oddech. Mówię serio, dosłownie przestała oddychać. W dodatku nie wyglądało, żeby planowała w najbliższej przyszłości wznowić tę aktywność.
Kontynuowałem najspokojniej jak mogłem.
– Pewna osoba zaproponowała mi bardzo dużo pieniędzy za zabicie twojego ojca – powiedziałem, na co ona zmarszczyła brwi z niedowierzaniem. – Odmówiłem.
Nie powinienem był tego dodawać. Naprawdę nie powinienem.
Gdyby istniało Newtonowskie trzecie prawo konwersacji, głosiłoby, że każde stwierdzenie wywołuje kontrstwierdzenie o równej sile i przeciwnym zwrocie. Stwierdzenie, że odrzuciłem propozycję zabicia jej ojca, zwiększało prawdopodobieństwo, że mogłem tego nie zrobić. A nie chciałem, aby taka myśl zaczęła w tej chwili krążyć po pokoju. Dziewczyna zaczęła jednak znów oddychać, więc była szansa, że nie dostrzegła tego wątku.
– Dlaczego?
– Co dlaczego?
Na jej lewym oku zauważyłem małą smużkę zieleni, która zaczynała się w źrenicy i podążała w kierunku północno-wschodnim. Stałem nieruchomo i patrzyłem jej w oczy, lecz bardzo delikatne, ponieważ znajdowałem się w strasznych tarapatach. Z wielu powodów.
– Dlaczego ją odrzuciłeś?
– Ponieważ… – zacząłem i natychmiast przerwałem, ponieważ nie mogłem sobie w tym momencie pozwolić na najmniejszy błąd.
– Tak?
– Ponieważ nie zajmuję się zabijaniem ludzi.
Nastąpiła chwila ciszy, podczas której przeżuwała tę informację, aby w końcu ją przełknąć. Zerknęła na ciało Raynera.
– Przecież mówiłem. To on zaczął.
Przyglądała mi się przez następne trzysta lat i wreszcie, wciąż obracając powoli papierosa między palcami, oddaliła się w kierunku sofy. Sprawiała wrażenie zatopionej w myślach.
– Mówię prawdę. – Starałem się zapanować nad sobą i sytuacją. – Jestem miłym facetem. Wpłacam datki na cele charytatywne, segreguję śmieci i w ogóle.
Doszła do ciała Raynera i się zatrzymała.
– A więc kiedy do tego wszystkiego doszło?
– No… przed chwilą – wyjąkałem jak idiota.
Zamknęła na chwilę oczy.
– Chodziło mi o to, kiedy złożono panu propozycję.
– A, to. Dziesięć dni temu.
– Gdzie?
– W Amsterdamie.
– W Holandii, zgadza się?
Co za ulga! Poczułem się znacznie lepiej. Miło, jeśli od czasu do czasu człowiek spotka się z podziwem młodzieży. Nie chcę, aby działo się tak na okrągło, ale właśnie od czasu do czasu.
– Zgadza się – potwierdziłem.
– A kim był człowiek, który zaproponował tę pracę?
– Nigdy wcześniej ani później go nie widziałem.
Schyliła się po szklaneczkę, wypiła łyk calvadosu i skrzywiła się.
– I ja mam w to wszystko uwierzyć?
– No cóż…
– Chodzi mi o to, że mógłbyś mi w tym trochę pomóc – znów mówiła głośniej. Wskazała głową na Raynera. – Mamy tu gościa, który, jak mi się wydaje, nie potwierdzi twojej historyjki, więc niby dlaczego miałabym uwierzyć? Bo masz sympatyczną twarz?
Nie mogłem się powstrzymać. Wiem, że powinienem był się powstrzymać, ale po prostu nie mogłem.
– A dlaczego nie? – zapytałem, starając się wyglądać czarująco. – Ja bym ci uwierzył we wszystko.
Straszny błąd. Naprawdę straszny. Jedna z najbardziej prostackich, najgłupszych uwag, jakie kiedykolwiek wygłosiłem w moim długim życiu, wypełnionym głupimi uwagami.
Obróciła się w moją stronę nagle bardzo zagniewana.
– Nawet nie próbuj się wysilać.
– Chodziło mi tylko o to…. – zacząłem, ale ucieszyłem się, kiedy mi przerwała, bo szczerze mówiąc, nie wiedziałem, o co mi chodziło.
– Powiedziałam, nie wysilaj się. Mamy tu umierającego człowieka.
Kiwnąłem głową z miną winowajcy i oboje pochyliliśmy się nad Raynerem, zupełnie jakbyśmy składali mu ostatni hołd. Chwilę później wyglądało na to, że zatrzasnęła śpiewnik z psalmami i przeszła do porządku dziennego nad stanem Raynera. Rozluźniła ramiona i podała mi szklaneczkę.
– Mam na imię Sara – powiedziała. – Idź i spróbuj znaleźć dla mnie trochę coli.

W końcu zadzwoniła jednak na policję, która dotarła w chwili, gdy sanitariusze z karetki ładowali, jak się wydawało, wciąż oddychającego Raynera na składane nosze. Policjanci nucili pod nosem, zaglądali tu i tam, podnosili przedmioty leżące na półce nad kominkiem, zaglądali do paleniska; generalnie sprawiali wrażenie ludzi, którzy woleliby znajdować się w innym miejscu.
Policjanci zazwyczaj nie lubią zapoznawać się z nowymi sprawami. Nie z lenistwa, ale dlatego, że jak wszyscy pragną odnaleźć sens czy logikę w ogromnym bałaganie przypadkowych nieszczęść, z jakimi spotykają się w pracy. Jeżeli w trakcie prób złapania jakiegoś nastolatka, który podkrada kołpaki, wezwie się ich na miejsce masowej zbrodni, po prostu nie potrafią się powstrzymać, aby nie zajrzeć pod sofę w nadziei znalezienia tam kilku kołpaków. Pragną odnaleźć jakiś związek między tymi zdarzeniami i nadać w ten sposób sens otaczającemu ich chaosowi. Chcieliby móc powiedzieć, że stało się to, ponieważ stało się tamto. Kiedy im się to nie udaje – kiedy każde kolejne wezwanie kończy się sporządzeniem raportu, wprowadzeniem do akt, które się następnie gubi, znajduje na dnie czyjejś szuflady, ponownie gubi i ostatecznie wpisuje do kategorii „niewyjaśnione” – wtedy są, no cóż, rozczarowani.
W tym wypadku policjanci byli wyjątkowo rozczarowani naszą historią. Sara i ja przygotowaliśmy historyjkę, która wydawała się sensowna, po czym odegraliśmy ją trzykrotnie przed policjantami coraz wyższej rangi, kończąc na potwornie młodym inspektorze, który przedstawił się jako Brock.
Brock rozsiadł się na sofie i od czasu do czasu spoglądając na swoje paznokcie, we własciwy dlań młodzieńczy sposób kiwał głową przez całą opowieść o nieustraszonym Jamesie Finchamie, przyjacielu rodziny, spędzającym noc w pokoju gościnnym na pierwszym piętrze. Usłyszał jakieś hałasy i zszedł na palcach na dół, aby zbadać ich źródło, a tam natknął się na niemiłego człowieka w skórzanej kurtce i czarnym golfie – nie, nigdy wcześniej go nie widziałem – walka, upadł – o mój Boże! – uderzył się w głowę. Sara Woolf, ur. 29 sierpnia 1964 roku, usłyszała odgłosy bójki, zeszła na dół i była świadkiem całego zajścia. Napije się pan czegoś, inspektorze? Herbaty? Soku z czarnej porzeczki?
Nie da się ukryć, pomogła nam sceneria. Gdybyśmy spróbowali opowiedzieć tę samą historyjkę w mieszkaniu komunalnym w Deptford, w kilka sekund wylądowalibyśmy na podłodze furgonetki, prosząc młodych, wysportowanych, krótko ostrzyżonych mężczyzn, żeby byli tak mili i przestali przez chwilę przyciskać nam głowy do podłogi, byśmy mogli się wygodnie ułożyć. Jednak w pełnej zieleni i otynkowanych ścianach Belgravii policja w większości wypadków jest skłonna wierzyć rozmówcom. Sądzę, że znajduje to swoje odzwierciedlenie w statystykach.
Kiedy podpisaliśmy zeznania, usłyszeliśmy, że lepiej będzie, jeżeli nie zrobimy niczego głupiego w rodzaju opuszczenia kraju bez powiadomienia o tym lokalnego posterunku policji, i generalnie nie zmienimy miejsca pobytu.
Po Raynerze (imię nieznane), który dwie godziny wcześniej próbował złamać mi rękę, pozostał jedynie zapach.

Wyszedłem na zewnątrz i z każdym kolejnym krokiem czułem, jak ból coraz bardziej daje o sobie znać. Zapaliłem papierosa i skończyłem go, zanim doszedłem do najbliższej przecznicy. Skręciłem w lewo w brukowaną uliczkę, na której kiedyś trzymano konie. Koń, który chciałby tu teraz mieszkać, musiałby oczywiście być niezwykle bogaty, niemniej stajenny charakter uliczki unosił się w powietrzu i właśnie z tego powodu uznałem za słuszne zaparkować tu motor. Z wiaderkiem owsa i wiązką słomy pod tylnym kołem.
Motor znajdował się w tym samym miejscu, w którym go zostawiłem, co może sprawiać wrażenie nieciekawej uwagi, ale w obecnych czasach nią nie jest. Jeżeli zostawi się motor w ciemnym miejscu na więcej niż godzinę, nawet z kłódką i alarmem, i znajdzie się go tam po powrocie, człowiek zdobywa niemalże materiał na powieść. Szczególnie, jeżeli ten motor to Kawasaki ZZR 1100.
Nie będę zaprzeczał, że Japończycy znaleźli się na spalonym po Pearl Harbor oraz że ich pomysły na przyrządzanie ryby są niewątpliwie ubogie – ale, kurczę blade, wiedzą to i owo o robieniu motocykli. Wystarczy wrzucić dowolny bieg i otworzyć przepustnicę gazu na oścież, a wypycha człowiekowi gałki oczne tyłem głowy. No dobrze, być może nie jest to doznanie, jakiego poszukuje większość ludzi, wybierając środek transportu, jednak odkąd wygrałem motor w tryktraka, wprowadzając pionki do domu niesamowicie szczęśliwym rzutem 4-1 i trzema podwójnymi szóstkami pod rząd, bardzo lubiłem na nim jeździć. Był czarny, duży i nawet przeciętnemu motocykliście pozwalał na podróże do innych galaktyk.
Uruchomiłem silnik, zwiększyłem obroty na tyle, żeby obudzić kilku tłustych belgraviańskich finansistów, po czym wyruszyłem do Notting Hill. Jadąc w deszczu, nie mogłem pozwolić sobie na szaleństwa, miałem więc mnóstwo czasu na zastanowienie się nad wydarzeniami wieczoru.
Kiedy tak sobie szusowałem zakosami po śliskich, oświetlonych na żółto ulicach, myślałem jedynie o słowach Sary, bym „nawet nie próbował się wysilać”. Powodem, dla którego miałem nawet nie próbować, był człowiek umierający w tym samym pokoju.
Newtonowska konwersacja, pomyślałem. Wynikało z tego, że mógłbym kontynuować „wysilanie się”, gdyby w pokoju nie znajdował się umierający człowiek.
Poprawiło mi to nastrój. Doszedłem do wniosku, że jeżeli nie potrafię tak pokierować wydarzeniami, abyśmy pewnego dnia znaleźli się w pokoju, w którym nie byłoby umierającego człowieka, to nie nazywam się James Fincham.
Oczywiście wcale się tak nie nazywam.
 
Rozdział drugi

Przez długi czas kładłem się spać wcześnie.
Marcel Proust

Wróciłem do mieszkania i zaliczyłem rytuał odsłuchiwania wiadomości z automatycznej sekretarki. Dwa nic nieznaczące sygnały, jedna pomyłka, jedna wiadomość od przyjaciela urwana w trakcie pierwszego zdania, a na koniec trzy osoby, których nie chciałem słyszeć, ale do których musiałem teraz oddzwonić.
Mój Boże, nienawidziłem tej maszyny.
Usiadłem przy biurku i przejrzałem korespondencję, która przyszła tego dnia. Wyrzuciłem kilka rachunków do kosza, po czym przypomniałem sobie, że przeniosłem go do kuchni – zdenerwowałem się, wepchnąłem resztę poczty do szuflady i porzuciłem nadzieję, że zajęcie się uciążliwymi pracami domowymi pozwoli mi uporządkować myśli.
Było już zbyt późno, aby puszczać głośno muzykę, a z innych rozrywek miałem do dyspozycji tylko whisky. Chwyciłem zatem szklankę i butelkę famous grouse, nalałem sobie kilka palców whisky i przeszedłem do kuchni. Dolałem wystarczającą ilość wody, aby zamienić płyn w nieco mniej szlachetny trunek, po czym usiadłem przy stole, na którym położyłem kieszonkowy dyktafon. Ktoś mi kiedyś powiedział, że wypowiadanie myśli na głos pomaga wyklarować sobie to i owo. Kiedy zapytałem, czy ta sztuczka zadziała również z masłem, usłyszałem, że nie, powinna jednak pomóc, kiedy coś człowiekowi leży na wątrobie.
Włożyłem kasetę do dyktafonu i włączyłem nagrywanie.
– Dramatis personae – zacząłem. – Aleksander Woolf, ojciec Sary Woolf, właściciel ładnego georgiańskiego domu na Lyall Street w dzielnicy Belgravia, zatrudniający ślepych i mściwych dekoratorów wnętrz, prezes i dyrektor kadry kierowniczej Gaine Parker. Nieznany mężczyzna rasy białej, Amerykanin lub Kanadyjczyk, około pięćdziesiątki. Rayner. Tęgi, agresywny, hospitalizowany. Thomas Lang, lat trzydzieści sześć, mieszkający przy ulicy Westbourne Close 42/D, do niedawna członek Gwardii Szkockiej, zwolniony z honorami w randze kapitana. Oto fakty, które udało się do tej pory ustalić.
Nie mam pojęcia, dlaczego w taki sposób przemawiam do magnetofonów, ale tak się właśnie dzieje.
– Nieznany mężczyzna usiłuje doprowadzić do zatrudnienia T. Langa w celu popełnienia bezprawnego morderstwa na A. Woolfie. Lang nie przyjmuje zlecenia, tłumacząc, że Woolf jest miłym człowiekiem. Pryncypialnym. Przyzwoitym. Gentlemanem.
Pociągnąłem łyk whisky i spojrzałem na dyktafon, zastanawiając się, czy kiedykolwiek odtworzę komuś ten monolog. Księgowy uznał zakup dyktafonu za rozsądny pomysł, ponieważ mogłem go sobie odliczyć od podatku. Ale ponieważ nie płacę żadnych podatków, nie potrzebuję dyktafonu i za grosz nie ufam mojemu księgowemu, uważałem to urządzenie za jeden z moich mniej rozsądnych nabytków.
Mówi się trudno.
– Lang udaje się do domu Woolfa z zamiarem ostrzeżenia go o możliwej próbie zamachu na jego życie. Woolf nieobecny. Lang postanawia uzyskać odpowiedź na kilka pytań.
Przerwałem na chwilę, a kiedy owa chwila przekształciła się w długą chwilę, wypiłem kolejny łyk whisky i odłożyłem dyktafon, aby się zastanowić.
Jedynym pytaniem, jakie zdążyłem zadać, było słowo „co”, a i tak ledwie zdążyłem wypowiedzieć to słowo, zanim Rayner uderzył mnie krzesłem. Poza tym udało mi się połowicznie zabić człowieka i wyjść, żywiąc głęboką nadzieję, że jego druga połowa również nie żyje. Umieszczanie tego rodzaju zwierzeń na taśmie magnetycznej nie jest najlepszym pomysłem, chyba że człowiek wie, co robi. Ja, o dziwo, nie wiedziałem.
Wiedziałem jednakże dostatecznie wiele, aby rozpoznać Raynera, zanim jeszcze poznałem jego nazwisko. Nie miałem pewności, czy śledził mnie przez cały czas, ale mam dobrą pamięć do twarzy – czym rekompensuję sobie beznadziejną pamięć do nazwisk – a twarz Raynera nie była trudna do zapamiętania. Dostatecznie wyraźnie zaanonsował swoją obecność na lotnisku Heathrow, w barze w hotelu Devonshire Arms na King’s Road i przy wejściu do metra na Leicester Square; nawet dla takiego idioty, jak ja.
Miałem przeczucie, że w końcu się spotkamy, dlatego poczyniłem stosowne przygotowania na czarną godzinę, odwiedzając Blitz Electronics na Tottenham Court Road, gdzie wybuliłem dwa funty osiemdziesiąt na trzydziestocentymetrowy kawałek grubego kabla elektrycznego. Giętkiego, ciężkiego i – kiedy przychodzi do odpierania ataków zbójców i rozbójników – lepszego niż jakakolwiek specjalnie do tego celu przystosowana pałka. Nie nadaje się na broń, jedynie w sytuacji, kiedy zostawi się go w kuchennej szufladzie w sklepowym opakowaniu. Wtedy rzeczywiście staje się zupełnie nieskuteczny.
Co do nieznanego mężczyzny rasy białej, który chciał mi zlecić zabójstwo, to, prawdę mówiąc, nie robiłem sobie wielkich nadziei, że kiedykolwiek uda mi się go namierzyć. Dwa tygodnie temu pojechałem do Amsterdamu, eskortując bukmachera z Manchesteru, który żywił głęboką wiarę w istnienie jakichś agresywnych wrogów. Zatrudnił mnie, aby podtrzymać w sobie to urojenie. Tak więc przytrzymywałem dla niego drzwi od samochodu, sprawdzałem, czy na okolicznych budynkach nie czają się snajperzy (choć wiedziałem, że ich tam nie ma), a następnie spędziłem wyczerpujące czterdzieści osiem godzin, przesiadując z nim w klubach nocnych i patrząc, jak szasta pieniędzmi na wszystkie strony z wyjątkiem mojej. Kiedy wreszcie opadł z sił, wróciłem do swojego pokoju w hotelu, gdzie leniuchowałem, oglądając filmy erotyczne w telewizji. Zadzwonił telefon – jak pamiętam, w trakcie wyjątkowo dobrego kawałka – i męski głos zaprosił mnie do baru na drinka.
Upewniłem się, że bukmacher leży bezpiecznie w ciepłym łóżeczku z miłą i gorącą prostytutką, po czym wymknąłem się na dół, mając nadzieję, że naciągnę jakiegoś starego znajomego z armii na kilka drinków i zaoszczędzę w ten sposób czterdzieści funciaków.
Jak się jednak okazało, głos w słuchawce należał do niskiego, grubego, zdecydowanie mi nieznanego jegomościa w drogim garniturze. Nie miałem też specjalnej ochoty, aby go poznać, aż sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął zwitek banknotów mniej więcej tak gruby jak ja.
Amerykańskich banknotów. Wymienialnych na dobra i usługi w tysiącach punktów sprzedaży detalicznej na całym świecie. Przesunął po stole studolarowy banknot w moim kierunku, więc na pięć sekund zdążyłem nawet polubić małego człowieczka, ale miłość wygasła niemal natychmiast.
Podał mi kilka „suchych faktów” na temat mężczyzny nazywającego się Woolf – gdzie mieszkał, czym, dlaczego i za ile się zajmował – po czym powiedział, że leżący na stole banknot ma tysiąc małych przyjaciół, którzy staną się moją własnością, jeżeli uda się dyskretnie doprowadzić owego Woolfa do śmiertelnego zejścia.
Z odpowiedzią musiałem zaczekać, aż nasza część baru się opróżni, co, jak wiedziałem, nastąpi dość szybko. Przy cenach, jakich sobie tam życzyli za alkohol, na świecie istniało prawdopodobnie tylko kilka tuzinów ludzi, którzy mogli sobie pozwolić na drugą kolejkę.
Kiedy przy barze zrobiło się pusto, nachyliłem się do grubasa i wygłosiłem przemówienie. Było nieszczególnie ciekawe, mimo to słuchał z uwagą, ponieważ sięgnąłem ręką pod stół i chwyciłem go za mosznę. Powiedziałem mu jakiego typu człowiekiem jestem, jakiego typu błąd popełnił i co może sobie podetrzeć swoimi pieniędzmi. Po czym się rozstaliśmy.
To wszystko. Nic więcej nie wiedziałem i w dodatku bolała mnie ręka.
Położyłem się do łóżka.

Śniło mi się wiele rzeczy, którymi nie będę wprawiał was w zakłopotanie. Na koniec wydawało mi się, że muszę odkurzyć dywan. Odkurzałem i odkurzałem, ale cokolwiek zrobiło plamę na dywanie, nie chciała zejść.
Wreszcie zdałem sobie sprawę, że już nie śpię, a plamę na dywanie tworzy światło słoneczne wpadające do pokoju, ponieważ ktoś gwałtownym ruchem rozsunął zasłony. W mgnieniu oka zwinąłem ciało, wykonałem przysiad, przyjmując pełną napięcia postawę „No, spróbuj się tylko do mnie zbliżyć”. W dłoni miałem kabel elektryczny, a w sercu żądzę krwawego mordu.
Wtedy jednak zdałem sobie sprawę, że to również mi się przyśniło, i tak naprawdę leżę w łóżku i patrzę na wielką, owłosioną rękę znajdującą się bardzo blisko mojej twarzy. Ręka zniknęła, zostawiając kubek z wydobywającą się ze środka parą i zapachem popularnego naparu z herbaty sprzedawanego pod nazwą PG Tips. Być może w owym mgnieniu oka ustaliłem, że intruzi, którzy przychodzą z zamiarem poderżnięcia komuś gardła, nie gotują wody w czajniku i nie rozsuwają zasłon.
– Która godzina?
– Trzydzieści pięć minut temu minęła ósma. Czas na pańskie płatki, panie Bond.
Podniosłem się z łóżka i przyjrzałem się Solomonowi. Był niski i pogodny, jak zawsze, i miał na sobie ten sam koszmarny brązowy płaszcz przeciwdeszczowy, który kupił z ogłoszenia znalezionego na ostatnich stronach „Sunday Express”.
– Zakładam, że przyszedłeś przeprowadzić śledztwo w sprawie kradzieży? – powiedziałem, przecierając oczy, aż zaczęły się w nich pojawiać białe plamki światła.
– O jaką kradzież miałoby chodzić, sir?
Solomon zwracał się „sir” do wszystkich z wyjątkiem swoich przełożonych.
– Kradzież dzwonka w moich drzwiach – wyjaśniłem.
– Jeżeli w swoim sarkastycznym stylu nawiązuje pan do faktu, iż po cichu wszedłem na pański teren, pozwolę sobie przypomnieć, że zawodowo praktykuję czarną magię. A jak wszyscy, którzy praktykują coś zawodowo, muszę praktykować, aby to pojęcie w ogóle miało sens. A teraz niech pan będzie grzecznym chłopcem i wrzuci coś na siebie, dobrze? Już jesteśmy spóźnieni.
Zniknął w kuchni i usłyszałem brzęczenie mojego czternastowiecznego tostera.
Zwlokłem się z łóżka, krzywiąc się przy poruszeniu zdrętwiałej lewej ręki, wcisnąłem się w koszulę oraz parę spodni i z elektryczną maszynką do golenia wszedłem do kuchni.
Solomon przygotował dla mnie nakrycie i zdążył już wyłożyć na stół koszyk z kilkoma tostami. Nawet nie wiedziałem, że go mam. Istniała też możliwość, że Solomon przyniósł go ze sobą, ale wydawało mi się to mało prawdopodobne.
– Jeszcze herbaty, pastorze?
– Spóźnieni na co? – zapytałem.
– Na spotkanie, panie, na spotkanie. Masz może krawat, panie?
Spojrzał na mnie z nadzieją swoimi wielkimi, brązowymi, błyszczącymi oczami.
– Mam dwa – odpowiedziałem. – Jeden z nich ma logo klubu Garrick, do którego nie należę, a drugi przytrzymuje rezerwuar w toalecie.
Usiadłem przy stole i zauważyłem, że udało mu się nawet wyszperać skądś słoik dżemu Keiller’s Dundee. Nigdy nie wiedziałem, jak właściwie Solomon to wszystko robi, ale jeżeli musiał, potrafił przegrzebać pojemnik na śmieci i wyciągnąć z niego samochód. Idealny towarzysz podróży, jeżeli człowiek wybierał się na pustynię.
Może tam właśnie mieliśmy się udać.
– A więc, panie, z czego aktualnie opłacasz swoje rachunki?
Usiadł połową zadka na stole i przyglądał się, jak jem.
– Miałem nadzieję, że ty za nie zapłacisz.
Dżem smakował wybornie i chciałem przedłużyć śniadanie, ale Solomonowi wyraźnie bardzo zależało, abyśmy wyszli jak najszybciej. Spojrzał na zegarek i zniknął w sypialni, gdzie, jak wynikało z odgłosów, przetrząsał szafę, starając się znaleźć dla mnie marynarkę.
– Leży pod łóżkiem – zawołałem.
Podniosłem dyktafon ze stołu. Taśma wciąż znajdowała się w środku.
Wypiłem duszkiem herbatę, a Solomon pojawił się, niosąc dwurzędową marynarkę, w której brakowało dwóch guzików. Wyciągnął ją w moją stronę, jakby był służącym. Nie ruszyłem się z miejsca.
– Och, panie – westchnął. – Nie sprawiaj, proszę, kłopotów. Zaczekaj, aż plony trafią do stodoły, a muły wypoczną.
– Po prostu powiedz mi, gdzie jedziemy.
– Prosto przed siebie dużym, lśniącym samochodem. Będziesz zachwycony, panie. A w drodze powrotnej do domu będziesz mógł sobie kupić lody.
Powoli wstałem i pozwoliłem, aby założył mi marynarkę.
– Dawidzie – zacząłem.
– Wciąż tu jestem, panie.
– Co się dzieje?
Zasznurował wargi i zmarszczył lekko brwi. Taka postawa nie wróżyła niczego dobrego. Nie poddałem się.
– Jestem w tarapatach? – zapytałem.
Trochę bardziej zmarszczył brwi, po czym spojrzał na mnie swoimi opanowanymi, spokojnymi oczami.
– Na to wygląda.
– Na to wygląda?
– W tamtej szufladzie znajduje się trzydziestocentymetrowy kawałek grubego kabla. Broń wybrana przez panicza.
– I co w związku z tym?
Obdarzył mnie delikatnym, uprzejmym uśmiechem.
– Kłopot dla kogoś.
– Och, daj spokój, Dawid – powiedziałem. – Mam go od miesięcy. Zamierzałem podłączyć dwie rzeczy, które stoją bardzo blisko siebie.
– Tak, tak. Paragon został wystawiony dwa dni temu. Wciąż znajduje się w torebce.
Przyglądaliśmy się sobie przez chwilę.
– Przykro mi, panie – powiedział. – Czarna magia. Chodźmy.

Samochód okazał się Roverem, co wskazywało, że wizyta będzie miała charakter oficjalny. Nikt bez wyraźnej potrzeby nie jeździ tymi idiotycznie snobistycznymi samochodami, których wnętrza wypełnia masa drewnianych i skórzanych części marnie przyklejonych do każdego łączenia i szczeliny. A taka potrzeba zachodzi jedynie w przypadku członków rządu Wielkiej Brytanii i zarządu Rovera.
Nie chciałem przeszkadzać Solomonowi podczas jazdy, ponieważ jego związki z samochodami są dosyć nerwowe. Nie lubi nawet, jeżeli włącza się radio. Kierował ubrany w specjalne rękawiczki, specjalny kapelusz, specjalne okulary do jazdy, miał specjalny wyraz twarzy i obracał kierownicę w taki sposób, w jaki wszyscy przestają to robić najpóźniej cztery sekundy po zdaniu egzaminu na prawo jazdy. Jednak kiedy toczyliśmy się powoli wzdłuż placu Horse Guards Parade, igrając z prędkością mniej więcej czterdziestu kilometrów na godzinę, postanowiłem zaryzykować.
 – Zakładam, że nie ma szans, abyś powiedział mi, co też rzekomo zrobiłem?
Solomon cmoknął z niezadowoleniem i jeszcze mocniej zacisnął dłonie na kierownicy, koncentrując się z wściekłością, gdyż próbowaliśmy pokonać jakiś wyjątkowo skomplikowany odcinek szerokiej i pustej jezdni. Dopiero kiedy sprawdził prędkość, obroty silnika, poziom paliwa, ciśnienie oleju, temperaturę, godzinę i (dwukrotnie) swoje pasy, uznał, że może sobie pozwolić na odpowiedź.
– To, co powinieneś był zrobić, panie – powiedział przez zaciśnięte zęby – to pozostać dobrym i szlachetnym człowiekiem. Jakim zawsze byłeś.
Zatrzymaliśmy się na dziedzińcu na tyłach ministerstwa obrony.
– A nie zachowałem się właśnie w ten sposób?
– Bingo. Parking. Umarliśmy i poszliśmy do nieba.

Mimo pokaźnej tablicy informacyjnej, głoszącej, że na terenie wszystkich obiektów ministerstwa obrony obowiązuje żółty alarm antyterrorystyczny, przeszliśmy przez bramę, ledwie zwracając na siebie uwagę strażników.
Zauważyłem, że angielscy strażnicy zawsze tak postępują, chyba że ktoś akurat pracuje w budynku, którego pilnują, a wtedy sprawdzają wszystko od plomb w zębach do mankietów w spodniach, aby upewnić się, że jest się tą samą osobą, która piętnaście minut wcześniej wyszła kupić kanapkę. Jeżeli jednak widzą kogoś po raz pierwszy, przepuszczają go od razu, ponieważ sprawienie mu jakiegokolwiek kłopotu uważaliby po prostu za zbyt krępujące.
Jeżeli chcecie zapewnić sobie dobrą ochronę, wynajmijcie Niemców.
Przebyliśmy trzy klatki schodowe, przeszliśmy tuzin korytarzy, wsiedliśmy do dwóch wind. Solomon wpisał mnie po drodze na kilka list gości, aż wreszcie dotarliśmy do ciemnozielonych drzwi z tabliczką C188. Solomon zapukał i usłyszeliśmy kobiecy głos wykrzykujący „Chwileczkę”, a zaraz potem „Już można”.
W środku, w odległości metra od wejścia znajdowała się ściana. Pomiędzy ścianą a drzwiami, w niesamowicie wąskiej przestrzeni siedziała przy biurku dziewczyna w cytrynowej bluzce. Przed nią znajdowały się elektroniczna maszyna do pisania, kwiatek w doniczce, kubek z ołówkami, pluszowa maskotka i wielki stos pomarańczowego papieru. Wydawało się nieprawdopodobne, że ktokolwiek lub cokolwiek może funkcjonować w tak niewielkiej przestrzeni. To zupełnie tak, jakbyście nagle odkryli, że w jednym z waszych butów żyje rodzina wydr.
O ile kiedykolwiek spotkało was coś takiego.
– Oczekuje was – powiedziała, nerwowo obejmując rękami całe biurko na wypadek, gdybyśmy coś przewrócili.
– Dziękuję pani – powiedział Solomon, przeciskając się obok niej.
– Ma pani agorafobię? – zapytałem, podążając za nim, i gdybym tylko miał więcej miejsca, kopnąłbym się w tyłek, bo musiała słyszeć ten tekst pięćdziesiąt razy dziennie.
Solomon zapukał w kolejne drzwi i weszliśmy do środka.

Każdy metr kwadratowy, o który pomniejszono korytarz, wykorzystano na to biuro.
Mieliśmy tu wysoki sufit, z obu stron okien wisiały firanki z państwowego przydziału, pomiędzy oknami stało biurko wielkości kortu do squasha. Nad biurkiem pochylała się w namyśle łysiejąca głowa.
Solomon skierował się ku rozecie na środku perskiego dywanu i stanął wyprostowany zaraz obok jej lewego ramienia.
– Panie O’Neal – powiedział. – Przyszedł Lang.
Czekaliśmy.
O’Neal, jeżeli naprawdę tak się nazywał, w co wątpiłem, wyglądał jak mężczyzna, który przesiaduje za dużymi biurkami. Mówi się, że właściciele psów upodabniają się do swoich pupili, ale zawsze uważałem, że ta zasada sprawdza się, może nawet w większym stopniu, w odniesieniu do właścicieli biurek. Duża, płaska twarz, płaskie uszy i mnóstwo miejsc, w których można wygodnie trzymać spinacze. Nawet brak jakiegokolwiek zarostu korespondował z błyszczącą politurą biurka. Mężczyzna miał na sobie drogą koszulę i nie mogłem nigdzie dostrzec marynarki.
– Wydawało mi się, że byliśmy umówieni na dziewiątą trzydzieści – powiedział O’Neal, nie podnosząc wzroku i nie spoglądając na zegarek.
Mówił w sposób kompletnie nierealistyczny. Starał się wydobyć z siebie arystokratyczne rozmarzenie, ale chybiał celu o kilometr. Miał tak ściśnięty i piskliwy głos, że w innych okolicznościach mógłbym mu współczuć. Jeżeli naprawdę tak się nazywał. W co wątpiłem.
– Niestety, trafiliśmy na korki – wyjaśnił Solomon. – Przyjechaliśmy najszybciej jak tylko się dało.
Wlepił wzrok w okno, dając niejako do zrozumienia, że jego rola się skończyła. O’Neal popatrzył na niego, spojrzał na mnie, po czym wrócił do odgrywania przedstawienia pod tytułem Czytanie ważnych dokumentów.
Skoro Solomon dostarczył mnie bezpiecznie na miejsce i nie istniała możliwość, że wpędzę go w jakieś tarapaty, uznałem, że nadszedł czas, aby zaznaczyć swoją obecność.
– Dzień dobry, panie O’Neal – powiedziałem idiotycznie głośno. Dźwięk odbił się od odległych ścian. – Przykro mi, że trafiliśmy na nieodpowiednią chwilę. Również dla mnie, pozwolę sobie dodać. Może byłoby lepiej, gdyby moja sekretarka umówiła to spotkanie z pańską sekretarką? Może nawet nasze sekretarki mogłyby pójść razem na lunch? To naprawdę wprowadziłoby jakiś porządek w świecie.
O’Neal zazgrzytał zębami, po czym obrzucił mnie spojrzeniem, które najwyraźniej uważał za przenikliwe.
Kiedy zakończył to przesadzone przedstawienie, odłożył papiery i oparł dłonie na krawędzi biurka. Potem ponownie je podniósł i złożył na kolanach. Następnie zdenerwował się, widząc, że śledzę wzrokiem ten dziwny proceder.
– Panie Lang – powiedział. – Ma pan świadomość, gdzie się pan znajduje?
Zacisnął usta w wyćwiczonym geście.
– W rzeczy samej, panie O’Neal. Znajduję się w pokoju C188.
– Znajduje się pan w ministerstwie obrony.
– Uhm. Wprost cudownie. Macie tu jakieś krzesła?
Ponownie spiorunował mnie wzrokiem, kiwnął głową na Solomona, który podszedł do drzwi i przyciągnął na środek dywanu kawałek drewna w stylu regencji. Nie ruszyłem się z miejsca.
– Proszę spocząć, panie Lang.
– Dziękuję, postoję – odparłem.
Tym razem autentycznie wprawiłem go w zakłopotanie. Ten sam numer robiliśmy w szkole nauczycielowi geografii. Odszedł po dwóch semestrach i został księdzem na jednej z wysp archipelagu Hybryd Zewnętrznych.
– Proszę powiedzieć, co pan wie o Aleksandrze Woolfie?
O’Neal pochylił się do przodu, opierając przedramiona na biurku. Mignął mi bardzo złoty zegarek. Zdecydowanie zbyt złoty, aby był ze złota.
– O którym?
Zmarszczył brwi.
– Co to znaczy „o którym”? Ilu Aleksandrów Woolfów pan zna?
Poruszyłem nieznacznie wargami, licząc w myślach.
– Pięciu.
Westchnął z rozdrażnieniem. No dalej, 4B, uspokój się.
– Aleksander Woolf, o którym myślę – powiedział tym szczególnym tonem sarkastycznej pedanterii, jakiego prędzej czy później nabywa każdy Anglik siedzący za biurkiem – posiada dom na Lyall Street w Belgravii.
– Lyall Street. Ależ oczywiście – cmoknąłem niezadowolony z siebie. – W takim razie sześciu.
O’Neal rzucił okiem na Solomona, ale nie uzyskał od niego pomocy. Ponownie zwrócił się do mnie z nieprzyjemnym uśmiechem.
– Pytam pana, panie Lang, co panu o nim wiadomo.
– Posiada dom na Lyall Street w Belgravii – powiedziałem. – Czy ta informacja jest panu w jakikolwiek sposób pomocna?
Tym razem O’Neal spróbował z innej strony. Wziął głęboki oddech i powoli wypuścił z siebie powietrze, co miało skłonić mnie do myśli, że za tą pucołowatą facjatą skrywa się maszyna do zabijania i wystarczy, że mrugnę okiem, a przeskoczy przez biurko i spierze mnie na kwaśne jabłko. Żałosne przedstawienie. Sięgnął do szuflady, wyciągnął z niej szarą teczkę i ze złością zaczął przeglądać jej zawartość.
– Gdzie pan przebywał wczoraj o dziesiątej trzydzieści?
– Pływałem na desce surfingowej na wodach Wybrzeża Kości Słoniowej – odpowiedziałem, jeszcze zanim skończył pytanie.
– Pytam poważnie, panie Lang – powiedział O’Neal. – Radzę panu absolutnie poważnie, aby udzielił pan poważnej odpowiedzi.
– A ja mówię, że to nie pański interes.
– Mój interes… – zaczął.
– Pańskim interesem jest obrona. – Nagle zacząłem krzyczeć, autentycznie krzyczeć, i kątem oka zauważyłem, że Solomon przygląda mi się badawczo. – Dostaje pan pieniądze za obronę mojego prawa do robienia tego, co mi się podoba, bez konieczności odpowiadania na mnóstwo popieprzonych pytań.
Wrzuciłem swój zwyczajny bieg:
– Coś jeszcze?
Nie odpowiedział, więc odwróciłem się i ruszyłem w kierunku drzwi.
– Narazka, Dawid – rzuciłem.
Solomon również nie odpowiedział. Trzymałem już rękę na klamce, kiedy odezwał się O’Neal.
– Chcę byś wiedział, Lang, że mogę kazać cię aresztować w sekundę po tym, jak opuścisz ten budynek.
Obróciłem się i spojrzałem na niego.
– Za co?
Nagle przestało mi się to podobać. Przestało mi się podobać, ponieważ po raz pierwszy, od kiedy wszedłem do pokoju, O’Neal wyglądał na rozluźnionego.
– Za współudział w planowaniu morderstwa.
W pokoju zapadła cisza.
– Współudział? – zapytałem.

Wiecie, jak to jest, kiedy człowiek zostanie wytrącony z rytmu. Normalnie mózg wysyła słowa w kierunku ust i zawsze starcza czasu, aby je gdzieś po drodze skontrolować, sprawdzić, czy rzeczywiście są tymi, które zostały zamówione, czy są ładnie zapakowane – zanim ostatecznie złożone w całość dotrą do podniebienia i zostaną wypuszczone na świeże powietrze.
Kiedy jednak wytrąci się kogoś z rytmu, punkt kontrolny w umyśle może zawalić robotę.
O’Neal wypowiedział cztery słowa:
– Współudział w planowaniu morderstwa.
Słowem, które powinienem powtórzyć pełnym niedowierzania tonem, było „morderstwa”, ewentualnie „w planowaniu morderstwa”. Niewielka, niezrównoważona psychicznie część populacji mogłaby opowiedzieć się za samym „w”. Tak czy inaczej, tym jednym słowem, którego zdecydowanie nie powinienem wybrać do powtórzenia, był „współudział”.
Oczywiście, gdybyśmy mogli odbyć tę rozmowę jeszcze raz, postąpiłbym inaczej. Ale nie mogliśmy.

Solomon patrzył na mnie, a O’Neal patrzył na Solomona. Chwyciłem za werbalną szufelkę i zmiotkę.
– O czym pan, do cholery, mówi? Naprawdę nie ma pan nic lepszego do roboty? Jeżeli ma pan na myśli tę sprawę z wczorajszego wieczoru, to powinien pan wiedzieć, jeżeli tylko zapoznał się pan z moim zeznaniem, że nigdy nie widziałem wcześniej tego człowieka na oczy, że broniłem się przed bezprawną napaścią i że w trakcie bójki on… uderzył się w głowę.
Natychmiast zdałem sobie sprawę, jak kiepsko musi brzmieć to wytłumaczenie.
– Policja – kontynuowałem – uznała moje wyjaśnienia za w pełni wystarczające i…
Przerwałem.
O’Neal oparł się na krześle i założył ręce za głowę, odkrywając na koszuli pod pachami plamki potu wielkości dziesięciopensówek.
– Oczywiście policja mogła uznać je za wystarczające, nieprawdaż? – powiedział, wyglądając przy tym na cholernie pewnego siebie. Czekał, aż coś powiem, ale nic nie przychodziło mi do głowy, więc pozwoliłem mu kontynuować. – Ponieważ nie wiedziała wczoraj tego, co my wiemy teraz.
Westchnąłem.
– Mój Boże, ta rozmowa jest doprawdy tak fascynująca, że chyba zaraz dostanę krwotoku z nosa. Czegóż tak cholernie istotnego dowiedzieliście się, że musieliście mnie tu przywlec o tej, prawdę mówiąc, absurdalnie wczesnej godzinie?
– Przywlec? – brwi O’Neala wystrzeliły w kierunku linii włosów. – Rzeczywiście przywlokłeś tu pana Langa? – zwrócił się do Solomona.
O’Neal przybrał nagle zniewieściały, wesoły ton, czym przyprawił mnie o mdłości. Solomon musiał być tym równie zbulwersowany, jak ja, bowiem nie odpowiedział.
– Tracę w tym pokoju cenne minuty mojego życia – powiedziałem z irytacją. – Niech pan łaskawie przejdzie do rzeczy.
– Proszę bardzo – odparł O’Neal. – Policja nie mogła tego wiedzieć wczoraj, ale my już wiemy, że tydzień temu odbył pan spotkanie z kanadyjskim handlarzem bronią o nazwisku McCluskey. McCluskey zaproponował panu sto tysięcy dolarów za… zlikwidowanie Woolfa. Wiemy, że pojawił się pan w londyńskim domu Woolfa i że na pana drodze stanął niejaki Rayner – alias Wyatt, alias Miller – legalnie zatrudniony przez Woolfa w roli ochroniarza. Wiemy, że w rezultacie tej konfrontacji Rayner odniósł poważne obrażenia.
Miałem wrażenie, że żołądek skurczył mi się do rozmiarów piłki do krykieta. Kropla potu spłynęła mi po amatorsku po plecach.
O’Neal kontynuował:
– Wiemy, wbrew temu, co opowiedział pan policji, że ubiegłej nocy nie wykonano jednego telefonu na numer alarmowy, ale dwa; pierwszy jedynie z żądaniem wezwania karetki, drugi na policję. Między telefonami upłynęło piętnaście minut. Wiemy, że podał pan policji fałszywe nazwisko z powodów, których nie udało nam się jeszcze ustalić. I wreszcie – spojrzał na mnie wzrokiem kiepskiego iluzjonisty, który zamierza wykonać sztuczkę z królikiem ukrytym w kapeluszu – wiemy, że cztery dni temu na pańskie konto bankowe w Swiss Cottage została przelana kwota dwudziestu dziewięciu tysięcy czterystu funtów, równowartość pięćdziesięciu tysięcy dolarów amerykańskich.
Zatrzasnął teczkę i uśmiechnął się.
– Wystarczy na początek?

Siedziałem na krześle na środku biura O’Neala. Solomon poszedł zrobić kawę dla mnie i herbatę rumiankową dla siebie. Świat powoli wyhamowywał.
– Niech pan posłucha – zacząłem – jest zupełnie oczywiste, że z jakiegoś powodu zostałem wrobiony.
– W takim razie niech mi pan wyjaśni, panie Lang – odparł O’Neal – dlaczego taki wniosek miałbym uznać za oczywisty.
Wrócił do afektowanego sposobu mówienia. Wziąłem głęboki oddech.
– No więc, po pierwsze, nie wiem nic o tych pieniądzach. Każdy mógł wykonać taki przelew z dowolnego banku na świecie. To proste.
O’Neal odstawił wielkie przedstawienie, zdejmując zatyczkę ze swojego parkera Duofolda i zapisując coś w notatniku.
– Poza tym jest jeszcze córka Woolfa – dodałem. – Widziała bójkę. Zaręczyła za mnie wczoraj wieczorem w obecności policji. Dlaczego jej pan tu nie sprowadził?
Drzwi się otworzyły i pojawił się w nich kroczący tyłem Solomon, który niósł ostrożnie trzy filiżanki. Pozbył się gdzieś brązowego płaszcza przeciwdeszczowego i paradował teraz w rozpinanym swetrze tego samego koloru. Ten widok wyraźnie zirytował O’Neala i nawet ja dostrzegałem, że wygląd Solomona nie przystaje do reszty pokoju.
– Mogę pana zapewnić, że mamy zamiar przesłuchać pannę Woolf w stosownym momencie – powiedział O’Neal, wypijając ostrożnie łyk kawy. – Jednakże z punktu widzenia operacji prowadzonej przez ten departament to pan jest najpilniejszym obiektem zainteresowania. To właśnie pan, panie Lang, został poproszony o dokonanie zabójstwa. Za pana zgodą, czy bez niej, pieniądze zostały przelane na konto bankowe. Pojawił się pan w domu potencjalnej ofiary i omal nie zabił jej ochroniarza. Wobec tego jest pan…
– Chwileczkę – przerwałem. – Niech pan przerwie na jedną pierdoloną w dupę chwileczkę. O co chodzi z tym całym ochroniarzem? Woolfa nawet tam nie było.
O’Neal bezlitośnie odpowiedział beznamiętnym spojrzeniem.
– Ciekawi mnie – kontynuowałem – w jaki sposób ochroniarz chroni ciało, które nie znajduje się nawet w tym samym budynku? Przez telefon? Tu chodzi o cyfrową ochronę, tak?
– Przeszukał pan dom, prawda Lang? – zapytał O’Neal. – Wszedł pan do domu i szukał Aleksandra Woolfa?
Uśmiech zatańczył niezdarnie na jego ustach.
– Powiedziała mi, że nie ma go w domu – odpowiedziałem, zirytowany jego widocznym zadowoleniem. – A w ogóle, to odpierdol się pan ode mnie.
Wzdrygnął się nieznacznie.
– Niemniej jednak – odezwał się w końcu – w tych okolicznościach pańska obecność w domu Woolfa każe nam poświęcić panu odrobinę czasu i wysiłku.
Nadal nie potrafiłem tego rozgryźć.
– Dlaczego? – zapytałem. – Dlaczego wy, a nie policja? Z jakiego powodu Woolf jest taki wyjątkowy?
Przeniosłem wzrok z O’Neala na Solomona.
– A jeżeli już o tym mowa, co znów takiego wyjątkowego jest we mnie?
Telefon na biurku O’Neala zabrzęczał, a on chwycił słuchawkę wyćwiczonym teatralnym gestem, po czym przyłożył ją do ucha spychając kabel za łokieć. W trakcie rozmowy patrzył na mnie.
– Tak? Tak… W rzeczy samej. Dziękuję.
Słuchawka wróciła na widełki i natychmiast zapadła w głęboki sen. Przyglądając się temu przedstawieniu, doszedłem do wniosku, że posługiwanie się telefonem to naprawdę wielka umiejętność O’Neala.
Nagryzmolił coś w notatniku i skinął głową na Solomona, aby podszedł do biurka. Solomon przyjrzał się notatce i obaj podnieśli wzrok na mnie.
– Czy posiada pan broń palną, Lang?
O’Neal zadał to pytanie z pogodnym, kompetentnym uśmiechem. Woli pan miejsce przy przejściu czy przy oknie?
Zaczęło mi się robić niedobrze.
– Nie, nie posiadam.
– A może ma pan dostęp do broni palnej dowolnego rodzaju?
– Nie, od kiedy odszedłem z armii.
– Rozumiem – powiedział O’Neal, kiwając głową. Zrobił długą pauzę, sprawdzając, czy na pewno dokładnie odczytał informacje z notatnika. – A zatem zaskakuje pana wiadomość, że browning kaliber dziewięć milimetrów z piętnastoma nabojami został znaleziony w pańskim mieszkaniu?
Zastanowiłem się nad tym.
– Bardziej zaskakuje mnie wiadomość, że moje mieszkanie zostało przeszukane.
– Mniejsza o to.
Westchnąłem.
– No, dobrze – powiedziałem. – W takim razie, nie jestem szczególnie zaskoczony.
– Co pan przez to rozumie?
– Rozumiem przez to, że zaczynam pojmować sens wydarzeń dzisiejszego poranka.
O’Neal i Solomon wyglądali na skonsternowanych.
– Ten, kto jest gotowy wydać trzydzieści tysięcy funtów, abym wyglądał na płatnego zabójcę, przypuszczalnie nie miałby oporów przed wydaniem kolejnych trzystu, abym wyglądał na wynajętego zabójcę posiadającego broń, którą może zabić.
O’Neal przez chwilę bawił się dolną wargą, ściskając ją z obu stron kciukiem i palcem wskazującym.
– I tu mamy problem, nieprawdaż panie Lang?
– Naprawdę?
– Tak, myślę, że raczej tak – powiedział. Opuścił wargę, która zawisła w niezgrabnym grymasie, zupełnie jakby nie chciała wrócić do pierwotnego kształtu. – Albo jest pan zabójcą, albo ktoś stara się, aby pan na takiego wyglądał. Problem w tym, że wszystkie dowody, którymi dysponuję, pasują w równym stopniu do obu możliwości. To doprawdy trudna sytuacja.
Wzruszyłem ramionami.
– Pewnie dlatego dostał pan takie wielkie biurko – zauważyłem.

Ostatecznie musieli mnie wypuścić. Z jakiegoś powodu nie chcieli mieszać policji w oskarżenie o nielegalne posiadanie broni, a ministerstwo obrony, o ile mi wiadomo, nie dysponuje własnymi celami.
O’Neal poprosił mnie o paszport i zanim zdążyłem opowiedzieć niestworzoną historię o tym, że uległ zniszczeniu w suszarce bębnowej, Solomon wyjął go z tylnej kieszeni spodni. Powiedziano mi, że mam pozostać w kontakcie i zawiadomić ich, gdyby ów tajemniczy człowiek ponownie się ze mną skontaktował. Nie pozostało mi nic innego, jak się zgodzić.
Kiedy wyszedłem z budynku i ruszyłem St James’s Park, ciesząc się rzadkim kwietniowym słońcem, zastanawiałem się, czy fakt, iż Rayner tylko wykonywał swoją pracę, zmienia moje odczucia wobec niego. Zastanawiałem się również, dlaczego nie wiedziałem, że pracował jako ochroniarz dla Woolfa. Ani też że ten w ogóle ma jakiegoś ochraniarza.
No i, co o wiele bardziej istotne, dlaczego nie wiedziała o tym jego córka.

 

 

/materiały promocyjne Wydawcy/