Wywiad z Arturem Baniewiczem

Autor: Ewa Dąbrowska Data publikacji: 21 czerwca 2016

Wywiad z Arturem Baniewiczem

Kilka dni temu ukazała się nowa powieść Artura Baniewicza, pisarza, autora powieści fantastycznych i sensacyjnych. "Pięć dni ze swastyką" jest propozycją dla fanów kryminałów. Z okazji tej premiery udało nam się porozmawiać z autorem - przede wszystkim o jego najnowszej książce, ale też o inspiracjach, niechęci do mediów społecznościowych i... wiedźminie.

Ewa Dąbrowska: Popularność przyniosły Panu powieści fantastyczne, ale jest Pan autorem także powieści, które można by chyba nazwać zbiorczo sensacyjnymi (w różnych odsłonach). Dlaczego akurat ten gatunek?

Artur Baniewicz: Bo to jest ta forma literatury „dla dorosłych” (fantasy niestety nie bywa tak postrzegana, przynajmniej w Polsce), w której też potrafi się dużo dziać. I być ciekawie dzięki temu. Co prawda niekoniecznie w typowym kryminale, dlatego preferuję nietypowe, czyli raczej sensację niż żmudne śledztwo w klasycznym wydaniu. Albo z innej beczki – skoro pisząc kryminał, można powiedzieć dokładnie to samo o współczesnych Polakach, co w literaturze bardziej, tak to ujmijmy, poważnej, to po jakie licho męczyć siebie i innych tą powagą, skoro można ubrać to w bardziej atrakcyjny kostium kryminału i jednemu czytelnikowi dać do przemyślenia wątki społeczne czy psychologiczne, a innemu, kto ma alibi, a kto motywy. Kryminał to takie „więcej w jednym”, podobnie zresztą jak inne formy literatury, powiedzmy, akcji. No i łatwiej w takim nurcie trzymać się fundamentalnego przykazania każdego pisarza (jakże często ignorowanego), czyli po pierwsze: nie nudzić.

E.D.: A ma Pan jakichś literackich mistrzów w tym właśnie gatunku?

A.B.: Większość moich kryminałów pisana jest w pierwszej osobie liczby pojedynczej, czyli narrator i bohater główny to jedno, i jest to bez wątpienia wpływ zauroczenia dobrymi (bo nie wszystkie miał dobre) książkami Alistaira McLeana. To był mój młodzieżowy idol, gdy o kryminał idzie, a pewnie i w szerszym ujęciu. No a że u niego też nie bardzo o samą zagadkę szło i była to raczej literatura sensacyjna niż w stylu Agaty Christie (skądinąd urokliwej, ale inaczej zupełnie), jak widać, podłapałem od mistrza tę cechę i jakoś nie umiem napisać książki o śledczym, który pracuje wyłącznie głową i od czasu do czasu nie musi do kogoś postrzelać, i to z broni o sporej sile rażenia.

E.D.:  Akcja „Pięciu dni ze swastyką” toczy się w czasach drugiej wojny światowej. Dlaczego właśnie wtedy?

A.B.: Szczerze? Bo po odbiorze swoich książek osadzonych, powiedzmy, w nieodległej przyszłości, widzę, że chyba Polacy mają zbyt realistyczne podejście do lektury i co przełkną w wydaniu pisarza amerykańskiego, to nie rodzimego. I gdy powołam do życia takiego polskiego Rambo, czyli bohatera „Drzymalskiego przeciw Rzeczypospolitej”, to nie robi się z tego wielki hit, choć niby by mógł. Jakoś, widać, proza życia mocno w nas tkwi i godzimy się co najwyżej na polskich bohaterów kryminału bardziej kameralnego, działających tak, jak ci realni policjanci z naszego otoczenia. Czyli owszem, może taki gdzieś w finale powieści zastrzelić złego łotra. Ale żeby tak po drodze wdać się mógł w kilka strzelanin? Eee, to już przesada. No bo po prawdzie – gdzie kto kiedy w RP słyszał o takim policjancie? O takim śledztwie? A wystarczy przenieść akcję w epokę hurtowego zabijania – i największemu sceptykowi pewnie powieka nie drgnie. To jeden powód. A drugi, szczerze mówiąc ważniejszy: niemal nie ma w naszej literaturze opowieści z pierwszej połowy wojny. Taka to trochę biała plama. Wszystko zaczyna się od roku, powiedzmy, 1943 i pierwszej partyzantki. Brakowało mi tego w filmach, w książkach, więc sięgnąłem właśnie tam, trochę głębiej i na obszary trochę bardziej dziewicze.

E.D.: Czy postaci pojawiające się w tej powieści mają jakieś źródła w rzeczywistości, czy są wyłącznie wytworem Pańskiej wyobraźni?

A.B.: Postaci są naturalnie fikcyjne. Wygadałem się w rozmowie z ludźmi ze Znaku, że postać Ireny wzorowałem na jednej takiej pani, która bardzo wiele w moim życiu znaczyła. I faktycznie, gdy idzie o dobre cechy oraz o potencjał robienia wrażenia na facetach – to jest to postać autentyczna. Ale, by nie mówić wiele o treści samej książki, już jej wybory w roku 1942 są naturalnie wyssane z brudnego palca mojej wyobraźni, bo dziś się przed takimi nie staje – historię mamy po prostu inną. Natomiast opisując postawy niektórych panów z kręgów kierowniczych AK i owszem, miałem przed oczyma niejednego polskiego polityka. I tak sobie myślałem, że gdyby tych dzisiejszych wrzucić w lata czterdzieste, to całkiem podobnie by się tam zachowywali. Czyli, delikatnie mówiąc, żywcem by się nie nadawali do ustawieniu na pomniku.

E.D.: A co z wojennymi realiami? Pozwolił Pan płynąć wyobraźni, a może opisywane wydarzenia mają oparcie w źródłach?

A.B.: Klimat jest jak najbardziej ze źródeł wzięty, sam nie spodziewałem się, że taki akurat uzyskam, ale cóż, tak mi wyszło ze zbierania materiałów. To, co mnie najbardziej zdumiewało i co na różne sposoby próbowałem weryfikować, to dość trudna do akceptacji informacja, że oto okupację Generalnego Gubernatorstwa Niemcy przeprowadzali, i to skutecznie, z zachowaniem śmiertelności pośród policji na znikomym poziomie, siłami mniejszymi niż to dziś robi państwo polskie. Człowiek sobie wyobraża tę okupację z facetami w hełmach jak garnki na każdym rogu i przy każdej wiejskiej stodole, a tu się okazuje, że w przeliczeniu na głowę obywatela było wtedy u nas mniej policjantów niż jest dzisiaj. Ot, taka ciekawostka, dająca do myślenia. No ale nie samą policję sprawdzałem, gdy gromadziłem dane do książki – przestudiowałem ruchy cen żywności, rynek pracy, ten czarny i ten legalny, kwestie przesiedleń i naturalnie kalendarium Holocaustu. W sumie sporo tego było, choć nie aspirowałem do napisania przewodnika po epoce – było to raczej potrzebne w roli tła, bo jak by nie patrzeć, „Pięć dni…” to przede wszystkim kryminał (plus trochę romans). I to pochłania zbyt wiele procent tekstu, by na rozległe i szczegółowe tło zostało wiele miejsca.

E.D.:  Napisał Pan kiedyś: „mam problemy z pisaniem krótko”. To widać – „Pięć dni ze swastyką” to 650 stron. Nie boi się Pan, że czytelnik pogubi się w gąszczu zdarzeń i bohaterów?

A.B.: Właśnie dlatego, że opisuję wszystko dość szczegółowo i chyba nie bardzo pospiesznie, raczej wielkie pogubienie się nie grozi czytelnikom. Dzieje się sporo, ale postaci występuje nie aż tak wiele, są chyba raczej dość wyraziste i łatwe do zapamiętania, więc nie sądzę, by sobie czytelnik musiał robić w trakcie lektury notatki, by się nie pogubić. Choć głowy nie daję, bo pewnie są i tacy, którzy kryminał traktują jak zagadkę i zawczasu chcą ustalić, kto zabił – a to prawdopodobnie zmienia podejście. Ja tak kryminałów nie czytam, w sumie nie oczekuję od siebie błysku geniuszu stu stron przed finałem i orzeczenia „to ten lokaj, szuja jedna”. Raczej klimat się dla mnie liczy, cała ta opowieść, dla której niejeden kryminał jest tylko maską – bo autor, jak już mówiłem, ubiera to, co chce o świecie powiedzieć, w bardziej atrakcyjny kostium.

E.D.: Jak długo i w jaki sposób przygotowywał się Pan do pisania tej książki?

A.B.: To jest pytanie, na które teraz nie odpowiem, bo zwyczajnie nie pamiętam. W każdym razie nieco to trwało, bo jednak realia lat czterdziestych to nie te dzisiejsze i wypadało ileś tam książek z epoki przeczytać, choćby po to, by zupełnie nie odbiegać od ducha czasów. No a źródła, cóż – Internet plus książki właśnie.

E.D.: Jak zachęciłby Pan czytelników jednym zdaniem do sięgnięcia po „Pięć dni ze swastyką”?

A.B.: Jednym zdaniem to chyba: „takiego kryminału jeszcze nie czytaliście”. Śmiem twierdzić, że kto przeczyta, nie pomyli go potem, jak mi się to notorycznie zdarza (a i znajomym), z innymi, i nie weźmie z bibliotecznej półki po raz kolejny, bo mu się z niczym nie skojarzy, czy raczej skojarzy z setką takich samych opowieści o seryjnym mordercy masakrującym nieładnie ciała ofiar i przesyłającym w ten sposób informację policjantom.

E.D.: Jak wygląda Pana praca nad książką? Są pisarze, którzy tworzą sobie dokładny plan powieści (bywa, że w Excelu!), są i tacy, którzy zdają się na improwizację. Do której grupy Pan należy? Ma Pan jakąś normę typu: dziś napiszę dwadzieścia stron?

A.B.: No cóż, na wykorzystanie Excela jeszcze nie wpadłem, ale coś jest na rzeczy i jakieś plany zwykle robię. W Wordzie jednak, więc bardziej artystycznie. W przypadku prozy realistycznej (a za taką, choć to brzmi dziwnie, uważam i moje powieści fantasy – tam się też wszystko ze wszystkim musi logicznie zgadzać), w dodatku kryminalnej, autor powinien uważać, by napisać wszystko, co należy, rozłożyć w czasie dawkowanie informacji i się w tym labiryncie nie pogubić. Natomiast co do reżimu pracy jestem osobnikiem dramatycznie poległym w boju – raz piszę, raz nie i nie ma w tym żadnej wojskowej konsekwencji i dyscypliny.

E.D.: A nad czym pracuje Pan obecnie?

A.B.: To co bym chciał napisać, bo mnie osobiście bardziej kręci, to opowieść SF w klimatach lekko jakby fantasy, ale niekoniecznie z użyciem magii typu „machnął różdżką i pół litra wyczarował”. Tylko że to jest niestety gatunek wymagający jak u Martina - sporych ryz papieru. Opisać świat, możliwie inny od naszego, to już jest kilkaset stron. A do tego przydałaby się jeszcze fabuła. Krótko mówiąc, to impreza na kilka tomów, a z tym jest problem, bo do serii wszyscy podchodzą ostrożniej: i wydawcy, i czytelnik, i sam pisarz też, bo głupio tak zacząć z rozmachem i po pierwszym tomie dowiedzieć się, że rynek nie zareagował i raczej nie ma sensu pisać tomu drugiego. No a mnie się w fantasy właśnie to podoba, co duże – cykl Sapkowskiego, Grzędowicz, „Achaja”… Może Sapkowskiego pomijając, bo on jakoś w samych tylko opowiadaniach, czyli jednym grubym tomie, umiał stworzyć klimat i spójny obraz miejsca i epoki. Są to książki dobre – bo grube. I autorzy mieli okazję wciągnąć nas w wizytowanie stworzonych przez siebie światów tak skutecznie nie tylko dlatego, że są utalentowani, ale że czytelnik dostał wiele stron lektury. No ale jeśli nie fantastyka, bo gruba, to może znów jakiś kryminał czy sensacja. Pewnie lepiej historyczna, bo jak mówiłem: autorowi łatwiej jest szerzej rozwinąć skrzydła. Rzeczywistość, która nas otacza, jest, tak po prawdzie, dość nudna z literackiego punktu widzenia. Dla mnie zaś książka to rodzaj widowiska i uważam, że skoro już ktoś kupuje za spore pieniądze nową powieść, to powinien, jak w kinie, dostawać coś rodem z Hollywood, z wieloma „efektami specjalnymi”, a nie kinową wersję telenoweli budżetowej. No bo problemy codzienne współczesnych Polaków, w tym i te mniej codzienne, kryminalne, lepiej, a na pewno taniej (dla odbiorcy) opisuje telewizja. Książka powinna oferować coś, czego telewizje nie dają albo dają w małych dawkach – czyli na przykład historię właśnie.

E.D.: Mało Pana w mediach społecznościowych, w przeciwieństwie do wielu innych pisarzy, którzy dyskutują z fanami na Facebooku, wrzucają zdjęcia na Instagrama… Dlaczego?

A.B.: Bo ja jestem z dawnej epoki, kiedy czytelnik rzucał się na książkę i guzik go obchodziło, kto to napisał. Mój idol MacLean mógł sobie być łysym panem w okularach i z brzuchem wożonym na wózku, takie to brzuszysko. I na co mi ta wiedza? Albo wiedza, że dla odmiany jest drugim Banderasem i zęby myje maczetą, taki z niego macho. Wychodziłem z założenia, że za autora mówią jego książki, a pogapić się to ja mogę na fotki pięknych aktorek, bo one wyglądem zarabiają na życie. To jedno, a drugie – że jakoś mocno popularny się nie czuję. Podejrzewam że trochę to też efekt życia w najdalszym zakątku Polski z perspektywy Warszawy – jej mieszkańcy na dźwięk słowa „Szczecin” niemal bledną, tak to daleko. Czyli nie ma szans, by jak pisarze stołeczni to tu, to tam wpaść na jakąś pogadankę w mediach, czy choćby z dziennikarzem, co to potem opisze i zareklamuje. A bez reklamy, jak wiadomo, trudno się przebić. Aha, no a co do zdjęć… Jakoś nie uważam się za urodziwego, więc może lepiej nie pchać się z nimi do ludzi.

E.D.: Jako fanka opowieści o wiedźminie na koniec muszę o to zapytać. Przyznał Pan kiedyś, że zaczął Pan pisać z żalu po zakończeniu sagi Sapkowskiego. Co więc Pan sądzi o „Sezonie burz”?

A.B.: Powiem tak: saga o Geralcie to jest ta książka, którą bym brał na bezludną wyspę albo do rakiety, z którą by mnie, jako reprezentanta ludzkości, ewakuowano z okazji zagłady Ziemi. Czyli chyba coś Najlepszego, co czytałem. Bez podlizywania się, tak uważam. No a kiedy się już lekko podlizałem, to powiem szczerze, że „Sezon burz” nie zrobił na mnie takiego piorunującego wrażenia. Może dlatego, że to taka wrzutka w losy wiedźmina, która gdzieś pomiędzy poprzednimi tomami chronologicznie się sytuuje i dla mnie, zatwardziałego realisty, Geralt jak nie żył za sprawą ciosu widłami, tak nadal nie żyje, więc gdy to czytałem, to miałem przed oczyma nieboszczyka w jakichś sentymentalnych wspomnieniach. Pewnie gdyby Sapkowski go oficjalnie wskrzesił, bardziej by im oczy rozbłysły. Przy czym wypada pamiętać, że tę książkę porównuję z Najlepszą, więc ma Sapkowski cholernie trudnego konkurenta do pokonania.


Recenzja powieści "Pięć dni ze swastyką" i "Drzymalski przeciw Rzeczpospolitej"

 

Udostępnij