Kobiety jak żylety - polemika



Pewien Autor kilka dni temu na łamach pewnego Poczytnego Tygodnika trzasnął artykulik o kryminalnych autorkach. Celowo używam tu słowa trzasnął, wszak artykulik to pośledni, a i z faktami na pół gwizdka – o tym jednak za chwilę. Najpierw bowiem opiszę Państwu dwa zdjęcia, które ów artykulik ilustrują. Oto pierwsze.

 Polska Autorka Kryminalna nr 1 (nie w sensie rankingowym) siedzi przy stole, na którym rozmieszczono obowiązkowe artefakty gatunku: maszyna do pisania, szklaneczka alkoholu (nietknięta, śladu szminki brak…), oraz popielnicę z tlącym się papierosem. Autorka w prawym ręku trzyma (czyta?) swoją książkę, w lewej zabójczą berettę wymierzoną poza kadr, sama zaś wpatruje się w obiektyw z figlarnym uśmieszkiem.

Druga – także młoda, urokliwa blondynka – wpatruje się lubieżnie w trzymany w dłoniach nóż (ogrrrromny!), po palcach ścieka jej zaś… coś jak gęsty syrop z truskawek?...

Pierwszą osobą jest Kasia Bonda, autorka Sprawy Niny Frank , pierwszej naszej powieści o policyjnym profilerze, druga zaś to Gaja Grzegorzewska, najmłodsza polska autorka kryminałów (o pięknej i zabójczej detektywce Julii Dobrowolskiej ). Powieści obu pań, skądinąd udane, nie stronią od dosłownej erotyki i przemocy, mają także spory ładunek morału: pierwsza idzie w stronę psychologizowania, druga daje satyrę na nocne życie młodych w wielkich miastach. I przez to razi okropnie kiczowatość obu portretów, wziętych niczym ze sklepowych wystaw – choć z drugiej strony ów Poczytny Tygodnik raczej nie grzeszy wybrednością ilustratorską, co udowadnia notorycznie najbardziej u nas prostackimi metaforami bijącymi z okładek… Na domiar złego – bijących w oczy z przystanków MPK.

Szkoda. Lecz to właściwie tylko prolog, teraz więc do rzeczy. Otóż pisze Autor, iż nasi wydawcy nie do końca zdają sobie sprawę z zawartości damskiej prozy kryminalnej, którą etykietują jako spuściznę po Joannie Chmielewskiej. Nie prawda. Zazwyczaj właśnie są bardzo świadomi, i – wyświechtaną, to prawda – etykietę „następczyni Chmielewskiej” dają tylko autorkom poruszających się właśnie po poletku „kryminałków”: czytadeł lekkich, łatwych i ironicznych. U nas zresztą jest ich niewiele, i dopiero od niedawna zaczynają się ujawniać – jak Marta Obuch czy duet Gacek-Szczepańska . Nie spotkałem się jeszcze z przypadkiem, by ktoś doszukiwał się „pochmielewskości” u Bondy czy Grzegorzewskiej.

Drugą wątpliwą tezą jest sugerowanie, iż kryminalne autorki odeszły od lekkości kryminału „cozy” w stronę weryzmu dzięki kulturowej „zmianie wyobrażenia o zbrodni” (lektura American Psycho, filmy pokroju Siedem…). Owszem, jest tu racja, jeśli idzie o pewną śmiałość obrazowania przemocy, zbrodni czy seksu, rozluźniła się bowiem – co naturalne – estetyka. Lecz same motywy bezwzględnego protagonisty, anomii postaci i mocnej erotyki są wpisane w naturę gatunku od czasów narodzin czarnego kryminału. „Kryminał ma być krwawy”, jak mówi Grzegorzewska. I basta.

Tak więc doszukiwanie się kobiecej temperatury w kryminale czy sensacji ma sens tylko wówczas, gdy autorka ewidentnie promuje pewne feministyczne ikony, jak choćby Grzegorzewska budując postać detektywki zamiast klasycznego detektywa, czy Tatiana Polakowa , ze swą kobiecą wersją Philipa Marlowa. Owszem, występuje także tendencja do kreowania przez autorki protagonistów kobiecych, lecz jest to kwestia naturalnego punktu widzenia (zresztą wcale nie jest ona dominująca), a przy tym nie jest żadną regułą – vide choćby Martha Grimes w cyklu o oficerze Jurym ; vide Agatha Christie ze swym Poirotem . Vide Caroline Graham w swych „midsommerkach ”. Etc.

Późniejsze twierdzenie, iż brutalność naszych „kryminalistek” jest „fenomenem na skalę światową” także komentarza wymaga… jednak szkoda nań słów. To, że kobiety dołączyły do pisarzy takiego a nie innego gatunku wymagało stosowania tych a nie innych chwytów i motywów. Ich natężenie zaś to kwestia osobniczego wyboru - bez względu na płeć autora. Marta Obuch jest delikatna. Tatiana Polakowa dosłowna i „męska”. Hugh Laurie , biorąc mężczyzn, miesza thriller z komedią. Malicki – thriller z poetyzacją języka.  I tak dalej.

Autor wreszcie (o ile pamiętam, już po raz drugi!) popełnia zbrodnię niewybaczalną, bo – lekkim rzutem zdradza finał powieści Gai Grzegorzewskiej! Finał kryminalnej intrygi! Szanowny autor wybaczy, że krzyczę, lecz inaczej nie sposób!

Można tak zrobić w przypadku Jeffery Deavera , gdzie psychologia antagonisty jest równoległa do śledczych działań duetu Rhyme-Sachs. Można w powieści sensacyjnej, jak choćby u Grina, gdzie stoi na okładce, iż będziemy mieć sprawę z zamachem na Pałac Kultury i Nauki. Wszak w Panu Szatanie nie idzie o detektywistyczną łamigłówkę, a o napięcie, czy bohaterowi uda się zamachowi zapobiec. Można stosując retrospekcję, gdzie przez cały film śledzimy, jak do danego wydarzenia doszło (Casino Scorsese). I tak dalej.

Zatem – tyle mych żalów. Wylanych tu nie dla czepialstwa, lecz bardziej przestrogi: stawianie lekką ręką chwiejnych tez prowadzi do fermentu, który raczej gatunkowi nie służy. Gdyby artykuł Autora sprowadzić li tylko do przeglądu kilku ważniejszych pozycji, w których płeć autora koresponduje istotnie z zawartością dzieła, mogłoby być ciekawie. A tutaj nawet i to się nie sprawdza, gdyż doprawdy Bonda nie jest drastyczna ponad miarę,  a nawet ma w sobie wiele elementów kryminału „cozy”. Grzegorzewska podobnież, de facto nie epatuje seksem czy makabrą, a raczej cynizmem trzeźwego patrzenia na świat.

A poza tym wszystkim – Freuda, jak wiadomo, można zaprząc niemal do wszystkiego.

Pozdrawiam serdecznie.