Wywiad z Anną Fryczkowską

Autor: Ewa Dąbrowska Data publikacji: 18 października 2016

Suka w znaczeniu metaforycznym

Anna Luboń: W Twojej powieści spotykają się: gwiazda literatury kryminalnej, początkująca pisarka, która jej zazdrości, znudzona bogata pani domu, prawicowa posłanka, domorosła terapeutka godząca małżeństwa. Niezłe żywioły na siebie napuściłaś!

Anna Fryczkowska: Mam jeszcze bardziej zróżnicowane grono przyjaciółek. Ale gdybym je opisała, nikt by pewnie nie uwierzył.

A.L.: Jednak opisz.

A.F.: Jest tych grup kilka. Na przykład grupa przyjaciółek pisarek. Różne środowiska, różne poglądy, różny wiek i doświadczenia, przeróżne miejsca zamieszkania, wreszcie: zawody. Spotykamy się raz na jakiś czas, kiedy uda się zgrać terminarze. Spędzamy wtedy razem kilka dni w domu którejś z nas, albo w różnych dziwnych miejscach, ostatnio na zamku w Janowie Podlaskim. Pijemy, dyskutujemy, kłócimy się czasem do pierwszej krwi, o książki też. Ostatnio Małgorzata Warda uczyła mnie, jak się malować. Dobrze, że po czterdziestce przyswoiłam trochę tej wiedzy. Manula Kalicka skarciła mnie, że się mądrzę. Mariola Zaczyńska, że za raptownie kończę swoje powieści. Magda Zimniak patrzyła na mnie porozumiewawczo, my się zawsze rozumiemy bez słów w tym ogólnym wrzasku i kłębiącym się wokół konflikcie. A potem wszystkie poszłyśmy na basen.

Mam też grono starszych ode mnie o pokolenie lub dwa mentorek. To one uczyły mnie żyć, pisać. Do nich idę trochę jak na kazanie, trochę jak do konfesjonału. I mam grupę przyjaciółek, z którymi spotykamy się na wymiany ciuchów. Ciuchy są tylko pretekstem, przecież nie chodzi o to, żeby przed sobą paradować w bieliźnie. Są tam dziennikarki, artystki, teatrolożki, panie domu, pracownice korporacji, właścicielki firm.

Generalnie jakość każdego spotkania zmienia się diametralnie, gdy dołączają do niego panowie. Kończy się obnażanie dusz, słychać perorujących panów i delikatne kobiece chichociki, to już nie jest ten głęboki śmiech z trzewi, który tak lubię. Więc na ogół dbamy o to, by nie dołączali.

A.L.: Rzeczywiście, spotkanie kobiet w Twojej powieści mocno przypomina te, w których uczestniczysz. Przynajmniej do momentu, aż jedna z nich ginie. Która z bohaterek „Sześciu kobiet…” ma Twoje cechy?

A.F.: Każda. Nie opisałabym żadnej z tych postaci, gdybym jej do głębi nie rozumiała. Znudzona pani domu? Bywałam nią, gotowałam wymyślne obiady, prasowałam koszule i pucowałam bibeloty miotełką z piórkami. A kobiety, które marzą o karierze – początkująca pisarka czy posłanka in spe? A która z nas nie marzy o karierze? Głęboko wierząca kobieta, która w każdej sprawie kieruje się nakazami nauki Kościoła? A myślisz, że dlaczego ze zwykłego liceum przeniosłam się do szkoły sióstr nazaretanek? Dlaczego brałam udział w spotkaniach oazowych? Wiem, jakie ukojenie potrafi dać wiara. I wiem też, jak i dlaczego się od niej ucieka.

Powiem więcej: ja jestem nawet autystyczną dziewczynką, która w „Sześciu kobietach…”, stukając w podłogę, słucha rytmu Wszechświata. Miewam dni, że jestem wyłącznie nią.

A.L.: Każda z bohaterek Twojej książki zrobiła jakąś krzywdę drugiej, albo chętnie zrobiłaby. Uważasz, że kobiety są wobec siebie okrutne?

A.F.: Ludzie są wobec siebie okrutni. W każdym razie bywają. Mamy w sobie zło, egocentryzm, mroki, zawiść. Mamy też wielkoduszność, skłonność do poświęcenia, opiekuńczość i miłość. To trochę jak w „Gwiezdnych wojnach”: z jasnej strony mocy do ciemnej wiedzie czasem krótka droga. Wszystko jest kwestią wyboru. No i tego, z kim masz do czynienia. Zły człowiek wydobywa z nas złe rzeczy. Zło zaraża. Wielki jest ten, który się nie poddaje temu mechanizmowi.

Bo mam nadzieję, że się domyśliłaś: ta „suka” w tytule ma znaczenie metaforyczne. Nie chodziło mi wyłącznie o yorka pani domu, ale i o tę dziewczynę, która nie była lojalna wobec innych kobiet.

A.L.: A kiedy kobiety są wobec siebie bezwzględnie lojalne?

A.F.: Kiedy pojawia się wspólne zagrożenie. Mówię tu oczywiście nie tylko o „Sześciu kobietach…”, ale przede wszystkim o Czarnym Poniedziałku. Mam wrażenie, że kobietom generalnie łatwiej o solidarność, bo nie muszą ustalać hierarchii, jak panowie, i potem okopywać się na zajętych stanowiskach, tylko działają razem, dzieląc odpowiedzialność, a nie władzę.

No dobrze, może trochę idealizuję. Ale naprawdę doświadczam tej mocy wspólnego działania, wspólnej odpowiedzialności. Popatrz dookoła, ile tworzy się fajnych, czysto kobiecych inicjatyw. Tu jest moc. Na przykład przedsięwzięcie, które powstało podczas nocnych kobiecych pogaduszek kilku koleżanek, świętowało ostatnio piątą rocznicę istnienia. Festiwal Literatury Kobiet „Pióro i Pazur” w Siedlcach ma się dobrze! Rozkwita.

Fajnie by też było, gdyby kobiety, którym się udało się coś osiągnąć, wspierały te, które dopiero się o to starają. To działa, naprawdę! Dostałam takiej pomocy mnóstwo, staram się odwdzięczać innym dziewczynom.

A.L.: A przyjaźń z mężczyznami bez podtekstu erotycznego jest możliwa?

A.F.: Parę razy wydawało mi się, że jest, ale potem okazywało się, że ta druga strona jednak miała inne plany. Ale nie neguję, że może niektórzy mieli większe szczęście w znajdowaniu platonicznych relacji.

A.L.: Mężczyźni w Twojej powieści są w tle, ale żaden z nich nie jest bohaterem pozytywnym. Rozmawiamy w Twoim domu, przed chwilą wrócił z pracy Twój mąż, widać, że organicznie czujecie się super w swoim towarzystwie. Masz na koncie złe doświadczenia z mężczyznami?

A.F.: Mam za sobą, kiedyś, dawno, związek przemocowy. Wpadłam w ten znany wielu kobietom mechanizm: uderzenie; wrzaski, że gdybym była inna, nie musiałby mnie bić; a na drugi dzień kwiaty, łzy, przeprosiny i obietnice, że nigdy więcej. I od nowa. Mój włoski narzeczony Giacomo miał problem z agresją, a ja powoli zaczynałam myśleć, że nie zasługuję na nic lepszego niż jego wybuchy i bicie. Dochodziła do tego również zależność ekonomiczna – mieszkałam u niego, moje zarobki z pizzerii nie starczały nawet na jedzenie, a chciałam kontynuować studia we Włoszech. Mieliśmy zresztą brać ślub, teściowa mnie uwielbiała, a Giacomo był fascynującą osobą, gdy nie wpadał w szał. Uwierz mi, nie było łatwo się z tego wyrwać. I z każdym dniem, z każdym siniakiem robiło się trudniej. Spakowałam się jednak i wróciłam do Polski, tracąc wszystko, co zdążyłam zbudować we Włoszech. Trochę potrwało, zanim odnalazłam szacunek do siebie.

A.L.: Ile lat jesteście z mężem?

A.F.: W tym roku będziemy obchodzić 21. rocznicę ślubu. Poznaliśmy się równo rok wcześniej.

A.L.: Jak to się wydarza: trzeba trafić na człowieka, z którym to się uda, czy taką relację po prostu ciężko się wypracowuje?

A.F.: Wierzę w drugie połówki. Ale z taką drugą połówką tylko na początku jest łatwo, w końcu w każdym związku zaczynają się wyboje, awantury, różnice zdań w kwestiach bardziej lub mniej fundamentalnych. Mam poczucie, że osoby mniej dojrzałe się wtedy rozstają. My dojrzewaliśmy razem, uczyliśmy się siebie, kompromisów, swoich zwyczajów, wiemy, gdzie to drugie może ustąpić, a kiedy w żadnym wypadku nie należy tego oczekiwać. Zawsze pamiętam, że mój mąż w trakcie dnia pracy nie odbierze telefonu, bo ma pacjentów. Wiem, że nie powinnam się przywiązywać do godziny jego powrotu, bo gdy przyjdzie potrzebujący pacjent, mój mąż będzie go operował nawet późnym wieczorem, zupełnie zapominając, że mieliśmy iść do kina. Kiedyś się na to wściekałam, teraz sama idę do kina. Piotr czasem czeka na mnie po seansie, razem wracamy do domu.

A.L.: Macie nastoletnią córkę, Adelę. Jaką kobietą uczysz ją być?

A.F.: Jest cholernie bystra i niezależna. Gadanie niewiele znaczy, gdy dzieciak obserwuje, co robisz. Więc staramy się z mężem być przyzwoitymi ludźmi.

Poza tym dużo czytamy tych samych książek, oglądamy razem dobre filmy i seriale, dyskutujemy o bohaterach i ich wyborach. Kiedy Adela przychodzi po radę, a jestem dumna, że czasem jej się to zdarza, staram się nie dawać jej gotowych rozwiązań, tylko skłaniać ją do myślenia, by znalazła siłę i sposoby w sobie. Znajduje.

Ma też swoją grupę przyjaciółek. To chyba jest w genach!

A.L.: Czyta Twoje książki?

A.F.: Niedawno przeczytała. Przedtem nie pozwalałam, uważałam, że są za mroczne. Kiedy już przeczytała, skomentowała: to niesamowita ulga dowiedzieć się, że jednak umiesz pisać.

A.L.: Podoba mi się, że zawodowo realizujesz się jednocześnie w wielu dziedzinach. Bywasz dziennikarką i jesteś scenarzystką popularnych seriali. To musi być wciągające zajęcie. Opiera się na pasji, czy na dobrym rzemiośle?

A.F.: W serialach najbardziej przygnębiające jest to, że szczęście marnie się prezentuje na ekranie, bo jest mało dynamiczne. Bohaterom należy więc nieustająco rzucać kłody pod nogi. Zgodne ze sztuką filmową, skoro mówimy o rzemiośle. A przede wszystkim muszą to być w miarę tanie kłody. Gdy napisałam w „Przystani” piękną scenę z łódką płonącą na środku jeziora, usłyszałam, że muszę powściągnąć tę rozbuchaną wyobraźnię.

W serialu „Przystań” wymyślaliśmy mnóstwo scen dziejących się w jeziorze, przecież opowiadał o ratownikach WOPR. Z powodów niezależnych od scenarzystów zdjęcia przeciągnęły się na październik. I nie była to wcale ciepła jesień. Część zdjęć z ratownikami w akcji nakręcono więc na basenie, część udało się nakręcić w piankach, były jednak sceny, które wymagały zdjęcia tych pianek. Gdy patrzę na aktorów z „Przystani”, na przykład na Annę Czartoryską czy Zofię Zborowską, do dziś mam poczucie winy.

A.L.: Pamiętasz, jak kilka lat temu Hanka Mostowiak zginęła w kartonowych pudłach, zamiast smutek wywołując salwy śmiechu? Jak dobrze literacko zabić bohatera serialu, albo książki?

A.F.: Tak, żeby czytelniczka poczuła, że taka śmierć i jej może się przydarzyć. A kto się boi kartonów?

A.L.: Co w Twojej książce jest największą tajemnicą?

A.F.: Jest ich wiele, trudno wybrać jedną. Na pewno to, kto zabił, nie jest tajemnicą jedyną.

Udostępnij