Noc spowiła ulice Łodzi. Biegł z całych sił. Chwilami nawet nie widział tego, co ma przed sobą. Świat rozmywał się, przypominał raczej kolorowe smugi światła. Czuł, że nigdy w życiu jego mięśnie nie pracowały w tempie takim jak teraz. Sam nie wiedział, czy był to efekt adrenaliny, czy amfetaminy, która krążyła w jego żyłach. Odwrócił głowę. Byli tuż za nim. Wiedział, że ma nad nimi przewagę. Doskonale orientował się w zakamarkach śródmieścia Łodzi. Znał każdy najmroczniejszy kąt. Skręcił gwałtownie, nie zwalniając biegu. Zachwiał się i niewiele brakowało, a by się przewrócił. Podparł się ręką i odzyskał równowagę. Wbiegł w jedną z tych małych, ciemnych uliczek, których nie wybiera się na przyjemny spacer. Była krótka, wyłożona kamieniami. Kilka starych latarni oświetlało ją żółtym światłem. Zostało mu tylko kilka metrów do obskurnej kamienicy. Wbiegł do ciemnej klatki schodowej, gdzie silna woń stęchlizny mieszała się z odorem moczu. Rzucił się pędem na drewniane schody. Pokonał kilka pięter i biegł na samą górę. Miał wrażenie, że stare schody za chwilę się rozpadną. Parę razy próbował się złapać chybotliwej poręczy. Jeszcze tylko kilka stopni i wpadł na poddasze. Słyszał już głosy mężczyzn przy wejściu do kamienicy. Przebiegł strych. Dostał się do niewielkiego otworu w szczytowej ścianie budynku. Pozostałość po oknie. Był szczupły, nawet chudy. No cóż, dragi i kiepska dieta zrobiły swoje. Bez trudu przecisnął się przez otwór i bez wahania skoczył w dół. Zdawało mu się, że spada w ciemną otchłań. Słyszał tylko swój przyspieszony oddech i bicie serca. Nie bał się, robił to już nie raz. Znał ten teren doskonale. Upadł na dach sąsiedniego, niższego budynku. Dalej to już łatwizna. Skulony podbiegł do najciemniejszego miejsca, szczeliny między ścianą kamienicy a starym kominem. Przykucnął i czekał. Słyszał, jak tamci biegają po strychu, z którego wyskoczył. Bez powodzenia przeszukują kąty, rzucając starymi przedmiotami, odsłaniając potencjalne kryjówki. Widział, jak światło latarek chaotycznie tańczy wśród rupieci. Jeden z mężczyzn podszedł do okienka i głośno zaklął. Chwilę później głosy i światła zniknęły. Był sam. Wciąż miał w uszach trzask tłuczonego szkła i głuchy odgłos upadającego ciała. Chyba go zabił. Przełknął ślinę i starał się wyrównać oddech. Trochę kręciło mu się w głowie. Najważniejsze, że znów się udało, chociaż tym razem nie chodziło o torebkę czy telefon. Spojrzał na swoje dłonie. W blasku księżyca zobaczył zaschniętą krew. Teraz potrzebuje tylko kasy i samochodu.
(…)
Kamila De Montei raz po raz spoglądała w kierunku komody, w której schowała list. Nie mogła skupić uwagi na niczym innym. W ciągu dnia chodziła posępna i zamyślona. W nocy ze snu wyrywały ją koszmarne obrazy. Czekała na kolejny ruch. Nie miała złudzeń, że ktoś, kto przysłał zdjęcie, niedługo znów da o sobie znać. Dlatego sama przeglądała codzienną pocztę. Nie chciała ryzykować, że ewentualna przesyłka trafi w niepowołane ręce. Martwiła się zwłaszcza o Natalie. Na samą myśl, że coś mogłoby jej zagrażać, Kamilę ścisnęło w żołądku. Synem i jego żoną nie przejmowała się aż tak bardzo. I tak ich stosunki nie były najlepsze. Nie lubiła swojej synowej i nigdy tego nie ukrywała. Uważała ją za grubiańską, leniwą, pozbawioną ambicji kobietę, którą zwabił obiecujący majątek i perspektywa wygodnego życia. Najbardziej przerażający jednak był jej beztroski stosunek do macierzyństwa. Kamila nie mogła zaakceptować, że mała Natalie zostawiana jest bez opieki podczas zabaw w przydomowym ogrodzie. Podeszła do komody i wypielęgnowaną dłonią potarła brzeg szuflady. Zadrżała, gdy z rozmyślań wyrwał ją głos Mary, pomocy domowej, którą zatrudnił jej syn po tym, jak Kamila owdowiała i kompletnie przestała radzić sobie z prowadzeniem domu.
— Madame, przed chwilą przyniósł to kurier. — Służąca wskazała dłonią pudełko w złotym, błyszczącym papierze. Leżało na stoliku w okazałym holu.
A więc jest. Tak jak podejrzewała. Nie ma co liczyć, że da jej spokój.
Poczuła pulsowanie w skroniach. Zaczęło brakować jej powietrza. Dodatkowo czuła na sobie palący wzrok ciekawskiej Mary. Podeszła do stolika i wzięła paczkę do ręki. Przez chwilę trwała nieruchomo, zastanawiając się, jak pozbyć się służki. Ostatecznie w milczeniu przeszła do gabinetu swojego zmarłego męża i starannie zamknęła za sobą drzwi. Położyła pudełko na wypolerowanym, palisandrowym blacie biurka i odsunęła jedną z ciężkich szuflad. Odszukała nóż, którym zwykle otwierali pocztę, i rozerwała połyskujący, ozdobny papier. Jednym szarpnięciem otworzyła karton. Mały pluszowy miś patrzył na nią szklanymi oczkami. Na białym niegdyś brzuszku widoczne były ciemne plamy. Zabawka musiała długo leżeć gdzieś na strychu lub w piwnicy. Była zakurzona i pachniała stęchlizną. Kamila wzięła głęboki oddech i położyła głowę na oparciu czarnego, skórzanego fotela, w którym zazwyczaj przesiadywał jej mąż. Miała przed sobą pojedynczą kartkę. Starając się zachować spokój, przebiegła wzrokiem po linijkach tekstu skreślonych tym samym charakterem pisma, co zaadresowana wcześniej koperta. Drżącą dłonią złożyła kartkę na pół i wcisnęła ją w kieszeń lnianych spodni. Zmrużyła oczy i szukała w pamięci jakiegoś szczegółu, który mógłby wskazać nadawcę tej przesyłki. Gdzieś w podświadomości dźwięczała jej jedna myśl. Musiała jednak rozważyć, na ile sytuacja jest poważna. Nie wolno jej działać pochopnie, jednak musi jakoś zareagować, zanim sprawa wymknie się spod kontroli. Wtedy byłoby za późno. A jeśli to głupi żart? Niepotrzebnie narazi siebie i innych. A jeśli… Natalie! Zdecydowanym ruchem sięgnęła po słuchawkę telefonu i wybrała numer kierunkowy do Polski.