Co kryją jej oczy, Sarah Pinborough, fragment

Sarah Pinborough

Co kryją jej oczy


1

WTEDY

Raz na godzinę szczypać się i powtarzać NIE ŚPIĘ.

Spoglądać na ręce. Liczyć palce.

Spoglądać na zegar (lub zegarek), odwracać wzrok, znowu spoglądać.

Zachować spokój i czujność.

Myśleć o drzwiach.



2

PÓŹNIEJ


Gdy wreszcie to zrobił, zaczynało świtać. Szare smugi na płótnie nieba. Suche liście i błoto na jego dżinsach, ból słabego ciała, pot lodowaciejący w wilgotnym, zimnym powietrzu. Stała się rzecz, która się nie odstanie. Straszna i niezbędna. Zakończenie i początek, związane już na wieki. Spodziewał się, że świat w związku z tym jakoś zmieni bar-wy, ale niebo i ziemia przybrały te same stłumione odcie-nie, a drzewa nie zatrzęsły się z gniewu. Wiatr nie zaczął zawodzić. W oddali nie zawyła syrena. Las był lasem, ziemia – ziemią. Westchnął i poczuł się zaskakująco dobrze. Oczyszczony. Nowy świt. Nowy dzień.

W milczeniu ruszył w stronę zrujnowanego domu w oddali. Nie obejrzał się za siebie.


3

TERAZ

ADELE

Gdy David w końcu wraca do domu, mam jeszcze błoto pod paznokciami. Szczypie mnie we wrażliwą skórę łożyska, wbite głęboko pod płytkę. Żołądek mi się skręca, na nowo ogarnia mnie zdenerwowanie, gdy drzwi wejściowe się otwierają i przez chwilę ja i on patrzymy na siebie w milczeniu, z dwóch krańców długiego korytarza naszego nowego wiktoriańskiego domu, rozdzieleni pasem wypole-rowanego na błysk parkietu. Potem on rusza nieco chwiej-nie do salonu. Oddycham głęboko i idę za nim, wzdrygając się przy każdym ostrym stukocie moich obcasów o drewno. Nie wolno mi się bać. Muszę to naprawić. Oboje musimy.

–    Jest kolacja. – Staram się mu nie narzucać. – Tylko strogonow. Wytrzyma do jutra, jeśli już jadłeś.

On stoi odwrócony ode mnie i wpatruje się w naszą bi-blioteczkę, w której faceci od przeprowadzek już ustawili wyjęte z pudeł książki. Usiłuję zapomnieć o tym, jak długo go nie było. Zbite szkło znikło, zamieciona podłoga lśni czystością, ogród wygląda jak dawniej. Ani śladu po tam-tym napadzie szału. David nie wyczuje w moim oddechu wina, bo pamiętam, żeby po każdej lampce płukać usta. Nie lubi, kiedy piję. Kieliszek, góra dwa w towarzystwie. Nigdy w samotności. Ale dziś nie dało się inaczej.

Trochę ziemi zostało mi pod paznokciami, ale prysznic, bladobłękitna sukienka ze szpilkami pod kolor oraz makijaż sprawiły, że wyglądam nieskazitelnie. Żadnych śladów łez i bójki. Musimy zmyć z siebie to wszystko. To nasz nowy początek. Nie ma innego wyjścia.

–    Nie jestem głodny. – Odwraca się do mnie i widzę w jego oczach odrazę. Powstrzymuję łzy. Ta pustka jest gorsza od gniewu. Dzieło mojego życia obraca się w proch. Nieważne, że znowu się upił. Chcę tylko, żeby mnie kochał tak jak dawniej. Nawet nie zauważył mojego wysiłku. Nie dostrzega mojej ciężkiej pracy. Jak wyglądam. Jak się sta-ram.

–    Idę do łóżka – mówi. Nie patrzy mi w oczy i wiem, że to oznacza osobny pokój. Dwa dni po nowym początku, a on już ze mną nie sypia. Czuję, że przepaść między nami powiększa się coraz bardziej. Wkrótce nie zdołamy już się dosięgnąć. On obchodzi mnie ostrożnie, a ja mam ochotę go dotknąć, lecz za bardzo się boję jego reakcji. Wydaje mi się, że on się mnie brzydzi. A może raczej dosięgają mnie fale jego obrzydzenia do samego siebie.

–    Kocham cię – mówię cicho. Nienawidzę siebie za to wyznanie, a on nie odpowiada. Chwiejnie wchodzi po schodach, jakby mnie tu nie było. Słyszę jego cichnące kroki i odgłos zamykanych drzwi.

Po chwili wpatrywania się w przestrzeń, w której jego już nie ma, i słuchania, jak pęka moje połatane serce, wra-cam do kuchni i wyłączam piekarnik. Nie odłożę strogono-wa na jutro. Będzie smakował gorzkim wspomnieniem tego dnia. Nie ma kolacji. Nie ma nas. Czasem zastanawiam się, czy on chce mnie zabić, żeby raz na zawsze z tym skończyć. Pozbyć się tego ciężaru. Może ja też trochę chcę go zabić.

Mam ochotę na kolejny kieliszek zakazanego wina, ale zwalczam pokusę. Twarz i tak już spuchła mi od łez. Nie zniosę następnej kłótni. Może rano się pogodzimy. Podmie-nię butelkę, a on nie dowie się o moim pijaństwie.

Spoglądam przez okno na ogród, po czym w końcu gaszę światło na ganku. Widzę swoje odbicie w szybie. Odbicie pięknej kobiety. Dbam o siebie. Dlaczego on mnie już nie kocha? Dlaczego nasze życie nie może wyglądać tak, jak pragnę, jak chcę, po wszystkim, co ode mnie dostał? Mamy mnóstwo pieniędzy. On pracuje w zawodzie, o którym ma-rzył. Moim jedynym celem jest być idealną żoną i zapewnić mu idealne życie. Dlaczego nie potrafi zapomnieć o przeszłości?

Jeszcze parę minut użalam się nad sobą, wycierając i polerując granitowe blaty. Potem oddycham głęboko i biorę się w garść. Muszę się wyspać. Tak porządnie. We-zmę pigułkę, żeby nic nie czuć. Jutro będzie inaczej. Musi być. Wybaczę mu. Zawsze mu wybaczam.

Kocham mojego męża. Od zawsze, od pierwszego wej-rzenia i nigdy nie przestanę. Nie zrezygnuję z tego. Nie mo-gę.



4


LOUISE

„Tylko bez nazwisk, dobrze? Ani słowa o pracy. Ani słowa o nudnym życiu. Porozmawiajmy o prawdziwych spra-wach”.

–    Naprawdę tak powiedziałaś?

–    Tak. No, nie. On to powiedział – mówię.

Twarz mnie pali. Dwa dni temu pierwszy niedozwolony negroni o wpół do piątej wydawał się romantyczny, ale teraz zalatuje tragifarsą. Trzydziestoczteroletnia kobieta wchodzi do baru, gdzie podrywa ją facet jej marzeń, który okazuje się być jej nowym szefem. Boże. Takie to okropne, że chcę umrzeć. Totalna porażka.

–    No, ja myślę. – Sophie parska śmiechem i natychmiast stara się go stłumić. „Ani słowa o nudnym życiu”. Na przykład o takiej błahostce, że jest żonaty. – Powstrzymuje ją wyraz mojej twarzy. – Przepraszam. Za-sadniczo wiem, że to nie jest śmieszne, ale jednak trochę jest. A ty wyszłaś z wprawy, jeśli chodzi o mężczyzn, ale jak mogłaś się nie zorientować po tym tekście, że jest żonaty? Fakt, że to nowy szef, przemilczę z litości. Po prostu masz cholernego pecha.

–    Jakoś mnie to nie bawi – mówię, ale się uśmiecham. – Poza tym żonaci to twoja specjalność.

–    Fakt.

Wiedziałam, że dzięki niej poczuję się lepiej. Razem je-steśmy zabawne. Śmiejemy się. Sophie jest aktorką – choć nigdy nie poruszamy tematu, że od lat nie zagrała nic oprócz zwłok w dwóch filmach telewizyjnych – i pomimo jej romansów małżeństwo z dyrektorem z branży muzycznej przetrwa wieki. Poznałyśmy się na zajęciach w NCT i choć pochodzimy z różnych światów, wytworzyła się między nami więź. Minęło siedem lat, a my nadal umawiamy się na winko.

–    Ale teraz upodobniłaś się do mnie – zauważa ona z figlarnym mrugnięciem. – Sypiasz z żonatym. Od razu poczułam się lepiej.

–    Nie przespałam się z nim. I nie wiedziałam, że ma żo-nę. – To ostatnie jest nie do końca prawdą. Pod koniec wieczoru zaczęłam coś podejrzewać. To jego gwałtowne napieranie ciałem na moje ciało, kiedy się całowaliśmy, oszołomieni ginem. Jego nagłe wycofanie i wzrok winowaj-cy. Przeprosiny. „Nie mogę”. Wszystkie symptomy.

–    Dobrze, Śpiąca Królewno. Po prostu cieszę się, że pra-wie zaliczyłaś. Ile to już?

–    Naprawdę nie chcę o tym myśleć. Pogrążaniem mnie w jeszcze większej depresji nie pomożesz mi w tych opałach – mówię i znowu piję. Potrzebuję kolejnego papierosa. Adam śpi spokojnie i nie drgnie aż do śniadania. Mogę się odprężyć. On nie miewa koszmarów. Nie lunatykuje. Bądź-my wdzięczni za drobne łaski. – Poza tym to wina Michaeli – dodaję. – Gdyby odwołała spotkanie, zanim tam dotar-łam, do niczego by nie doszło.

Ale Sophie ma rację. Już dawno nie flirtowałam z mężczyzną, nie mówiąc już o upiciu się z nim i całowaniu go. Jej życie wygląda inaczej. Zawsze otaczają ją nowi, inte-resujący ludzie. Twórcy, którzy żyją z rozmachem, piją do późna i mają zwyczaje nastolatków. Samotna matka, utrzymująca się w Londynie z pensji sekretarki psychiatry, w dodatku sekretarki na niepełny etat, nie ma łatwego życia ani też wielu okazji, żeby przezwyciężyć lęki i co wie-czór wychodzić, w nadziei, że poznam kogokolwiek, a co dopiero tego jedynego. A nie znoszę Tindera ani tym po-dobnych wynalazków. Właściwie przyzwyczaiłam się do niezależności. Całą resztę odłożyłam. Na jakiś czas. Ten „jakiś czas” okazał się nieświadomie wybranym stylem życia.

–    To cię rozweseli. – Sophie wyjmuje jointa z kieszeni na piersiach czerwonego sztruksowego żakietu. – Wierz mi, ujaramy się i świat będzie weselszy. – Dostrzega moje wa-hanie i uśmiecha się łobuzersko. – Wyluzuj, Lou. To wyjąt-kowa okazja. Przeszłaś samą siebie. Całowałaś się ze swoim nowym żonatym szefem. Genialnie. Powinnam zlecić ko-muś napisanie o tym scenariusza. Zagrałabym ciebie.

–    Proszę bardzo. Przydadzą mi się pieniądze, kiedy wy-lecę z pracy. – Nie mogę ani nie chcę kłócić się z Sophie i wkrótce siadamy na malutkim balkonie mojego mikrosko-pijnego mieszkanka, z winem, chipsami i papierosami u stóp, podajemy sobie blanta i chichoczemy.

W przeciwieństwie do Sophie, która w głębi duszy pozo-stała nastolatką, jaranie to dla mnie zbytek – kto żyje na własny rachunek, nie ma na to czasu ani pieniędzy – ale zawsze wolę się śmiać, niż płakać, więc zaciągam się głębo-ko słodkim, nielegalnym dymem.

–    To mogło się przydarzyć tylko tobie – mówi Sophie. – Ukryłaś się?

Kiwam głową i uśmiecham się na to wspomnienie.

–    To pierwsze, co przyszło mi do głowy. Zamknęłam się w toalecie. Kiedy w końcu wyszłam, już go nie było. Zaczyna dopiero jutro. Doktor Sykes go oprowadził.

–    I jego żonę.

–    No tak. Żonę też. – Przypominam sobie, jak ładnie wy-glądali razem w tej krótkiej, strasznej chwili zrozumienia. Piękna para.

–    Długo siedziałaś w tym wychodku?

–    Dwadzieścia minut.

–    Och, Lou.

Po chwili obie chichoczemy, nakręcone winem i blantem, i przez jakiś czas nie możemy przestać.

–    Szkoda, że nie widziałam twojej miny – mówi Sophie.

–    Mhm. Wyobrażam sobie jego minę, kiedy mnie zoba-czy.

Sophie wzrusza ramionami.

–    To on jest żonaty. Jego wina. Nic nie może ci zarzucić.

Rozgrzesza mnie, ale i tak mam wyrzuty sumienia, kle-jące się do mnie wraz z szokiem. Zniewalająco piękna ko-bieta u jego boku mignęła mi, zanim rzuciłam się do ucieczki. Jego piękna żona. Elegancka, o ciemnych wło-sach i oliwkowej cerze jak Angelina Jolie. Roztaczająca po-dobną aurę tajemnicy. Wyjątkowo szczupła. Jak moja an-tyteza. Ta stopklatka z nią wypaliła się w moim mózgu. Nie wyobrażam sobie, żeby taka kobieta mogła spanikować i ukryć się w toalecie przed kimkolwiek. Zabolało mnie to bardziej, niż powinno – nie po jednym pijackim popołudniu – i nie tylko dlatego, że moja samoocena zaryła w dwa me-try mułu pod dnem.

Rzecz w tym, że go polubiłam – tak naprawdę. Tego nie mogę powiedzieć Sophie. Że rozmawiałam z nim jak od dawna z nikim. Że cieszyłam się, flirtując z kimś, kto odpowiadał na moje zaczepki, i że zapomniałam już, jak wielkie emocje potrafi obudzić coś potencjalnie nowego. Moje życie to z definicji niekończący się młyn. Budzę Adama i wyprawiam go do szkoły. Jeśli pracuję i chcę wyjść wcze-śniej, daję mu pieniądze na śniadanie. Jeśli nie pracuję, przez godzinkę chodzę po lumpeksach, w poszukiwaniu fajnych ciuchów, żeby nie odstawać od dyskretnie kosz-townego stylu kliniki. A potem już tylko gotowanie, sprzą-tanie, zakupy, aż Adam wróci do domu, a wtedy – praca domowa, herbata, kąpiel, bajka dla niego, dla mnie wino i kiepski sen. Gdy Adam jedzie na weekend do swojego ojca, jestem zbyt zmęczona, by zdobyć się na cokolwiek poza leżeniem przed telewizorem i oglądaniem głupot. Myśl, że tak będzie wyglądać moje życie, dopóki Adam nie skończy przynajmniej piętnastu lat, budzi we mnie ciche przerażenie, więc głębiej w nią nie wnikam. Ale podrywka w barze przypomniała mi, jak wspaniale jest coś poczuć. Poczuć się kobietą. Poczuć, że żyję. Myślałam nawet, aby wrócić do tego baru, bo może on będzie mnie tam szukał. Ale życie to nie komedia romantyczna. On jest żonaty. A ja jestem idiotką. Nie czuję goryczy, tylko smutek. Nie mogę tego powiedzieć Sophie, bo nie chcę jej litości. O wiele ła-twiej znajdować w tym zabawną stronę. Bo to naprawdę zabawne. I przecież nie jest tak, że siedzę w domu, co wie-czór opłakuję moje singielstwo, jakby żadna kobieta nie mogła być spełniona bez mężczyzny. Na ogół czuję się cał-kiem szczęśliwa. Jestem dorosła. Mogło być o wiele gorzej. Popełniłam jeden błąd. Jakoś to przeżyję.

Biorę garść chipsów. Sophie też.

–    Krągłości to nowa szczupłość – mówimy jednocześ­nie, pożeramy chipsy i znowu się śmiejemy. Myślę o tym, jak spanikowana i osłupiała ukrywałam się przed nim w toalecie. To w sumie śmieszne. Wszystko jest śmieszne. Jutro, kiedy będę musiała stawić czoło sytuacji, może prze-stanie mnie to bawić, ale na razie – czemu nie? Jeśli czło-wiek nie potrafi się śmiać z własnych wpadek, to z czego będzie umiał się śmiać?

–    Po co ci one? – pytam później, gdy butelka wina stoi już pusta między nami, a wieczór chyli się ku końcowi. – Te romanse? Nie jesteś szczęśliwa z Jayem?

–    Pewnie, że jestem – odpowiada Sophie. – Kocham go. Przecież nie robię tego cały czas.

Może i tak. Jest aktorką, czasem przesadza, żeby pod-kolorować historię.

–    Ale po co ci one w ogóle? – Dziwne, ale w zasadzie nigdy o tym nie rozmawiałyśmy. Ona wie, że ten temat mnie krępuje, nie dla niego samego – to jej sprawa – ale ponieważ znam i lubię Jaya. Jest dla niej dobry. Bez niego miałaby przesrane. Taka prawda.

–    Mam większy popęd niż on – mówi w końcu Sophie. – A w małżeństwie i tak nie chodzi o seks. Chodzi o bycie ze swoim najlepszym przyjacielem. Jay jest moim najlep-szym przyjacielem. Ale spędziliśmy ze sobą piętnaście lat. Pożądanie wygasa. No wiesz, czasem się kochamy, ale to już nie to. No i dziecko wszystko zmienia. Tyle lat uważali-śmy się za rodziców, a nie kochanków, że trudno nam obu-dzić dawną namiętność.

Myślę o moim krótkim małżeństwie. Pożądanie nie umarło wraz z nim. Ale to nie przeszkodziło mojemu mężo-wi odejść po czterech latach ode mnie i naszego dwulet-niego synka. Może Sophie ma rację. Nie sądzę, żebym kie-dykolwiek uważała mojego byłego – Iana – za najlepszego przyjaciela.

–    Po prostu to trochę smutne. – I tak jest.

–    Bo wierzysz w prawdziwą miłość i „żyli razem długo i szczęśliwie” jak w bajkach. A życie nie przypomina bajki.

–    Myślisz, że on cię kiedyś zdradził?

–    Na pewno flirtował. Była taka jedna piosenkarka, pra-cował z nią dawno temu. Możliwe, że ze sobą kręcili. Ale cokolwiek się między nimi wydarzyło, nie miało na nas wpływu. Takiego prawdziwego.

Mówi bardzo rozsądnie. A ja myślę tylko o bólu po odejściu Iana. Jak jego zdrada wpłynęła na moją samooce-nę. Czułam się bezwartościowa. Brzydka. Przelotna pod-rywka, dla której mnie zostawił, wkrótce go rzuciła, ale to nie poprawiło mi samopoczucia.

–    Chyba nigdy tego nie zrozumiem – mówię.

–    Wszyscy mają tajemnice, Lou. I wszyscy powinni je mieć. Nigdy nie poznasz do końca drugiej osoby. Oszalejesz, jeśli będziesz do tego dążyć.

Po jej wyjściu sprzątam pobojowisko po naszym wieczorze i przychodzi mi do głowy, że może to Jay pierwszy ją zdra-dził. Może na tym polega jej tajemnica, sięgająca korzeni hotelowych schadzek. Może robi to wszystko, żeby poczuć się lepiej lub po cichu się odegrać. Kto wie? Pewnie dzielę włos na czworo. To moja specjalność. „Są gusta i guściki”, upominam się w duchu. Sophie chyba lubi takie życie i to mi powinno wystarczyć.

Minęło dopiero wpół do jedenastej, a ja już padam z nóg. Przez chwilę patrzę na Adama. Koi mnie jego widok, gdy tak śpi spokojnie, malutki i skulony na boku pod kołdrą z Gwiezdnymi wojnami i z Misiem Paddingtonem pod pachą. Potem zamykam drzwi i zostawiam go samemu sobie.

Jest ciemno, gdy budzę się w łazience. Stoję przed lustrem i czuję ostre pulsowanie w goleni, po zderzeniu z koszem na pranie w kącie. Serce mi łomocze, wzdłuż linii włosów zebrały się kropelki potu. Rzeczywistość powoli do mnie dociera, a nocny koszmar odpływa, zostawiwszy po sobie tylko resztki w mojej głowie. Ale wiem, o co chodziło. To zawsze ten sam sen.

Wielki budynek, jak stary szpital lub sierociniec. Opusz-czony. Gdzieś w jego czeluściach jest uwięziony Adam, a ja wiem, po prostu wiem, że jeśli go nie znajdę – umrze. Woła mnie, przerażony. Coś strasznego zbliża się do niego. Biegnę korytarzami, usiłując go znaleźć, a ze ścian i sufitów wycią-gają się cienie jak ręce straszliwego zła, które żyje w tym budynku. Oplatają mnie, unieruchamiają. Słyszę tylko płacz Adama, gdy próbuję uciec przed tymi ciemnymi, lepkimi pasmami, które chcą mnie od niego oddzielić, udusić i wciągnąć w bezdenny mrok. To straszny sen. Przywiera do mnie jak te cienie z koszmaru. Nie zawsze śni mi się dokładnie tak samo, szczegóły się różnią, ale sens zostaje. I choćby przyśnił mi się tysiąc razy, nigdy do niego nie przywyknę.

Nocne koszmary nie zaczęły się po narodzinach Adama – zawsze je miałam – ale wcześniej walczyłam o włas­ne życie. Teraz uważam, że tamto było lepsze, nawet jeśli wtedy tego nie wiedziałam. To moje przekleństwo. Wysy-sają ze mnie siły, nie pozwalają odpocząć, podczas gdy by-cie samotną matką wystarczająco daje mi się we znaki.

Tym razem przeszłam większy odcinek. Zwykle budzę się oszołomiona, stoję albo przy własnym łóżku, albo przy łóż-ku Adama, często w trakcie wypowiadania nonsensownego, wypełnionego przerażeniem zdania. Przydarza mi się to tak często, że Adam już się wtedy nie boi. Ale on odziedziczył praktyczny zmysł po swoim ojcu. Poczucie humoru ma na szczęście po mnie.

Zapalam światło i spoglądam w lustro. Wyrywa mi się jęk. Sine wory pod oczami rozciągają mi skórę i wiem, że żaden podkład ich nie zatuszuje. Na pewno nie w dziennym świetle. No pięknie. Przypominam sobie, że mam w nosie, co pomyśli o mnie Tajemniczy Nieznajomy z Baru vel Mój Nowy Żonaty, Szlag By To, Szef. Miejmy nadzieję, że ze wstydu będzie przez cały dzień udawał, że mnie nie do-strzega. Mimo to żołądek mi się ściska, a w głowie łomocze ból od nadmiaru wina i papierosów. „Nie pękaj”, nakazuję sobie. „Za parę dni wszystko pójdzie w niepamięć. Idź do pracy i rób, co do ciebie należy”.

Jest czwarta nad ranem. Piję parę łyków wody, wyłą-czam światło i idę do łóżka w nadziei, że zdołam się choć zdrzemnąć, zanim budzik rozdzwoni się o szóstej. Zabra-niam sobie myśleć o tamtym pocałunku i cudownym, choć przelotnym przypływie pożądania. Tej jedynej w swoim rodzaju więzi. Gapię się w ścianę i rozważam liczenie owiec. Potem dociera do mnie, że jestem nie tylko zdenerwowana – ale również szczęśliwa, że znowu go zobaczę. Zgrzytam zębami i wyzywam się od idiotek. Nie jestem taka!