"Łże-kryminały", czy "łże-dziennikarstwo"? Polemika.

„Ojcem chrzestnym polskiego łże-kryminału jest Marek Krajewski,  a matką Joanna Chmielewska” – czytamy w tekście pewnego poczytnego tygodnika, a ta dezynwoltura dziennikarska Szanownego Autora ujmuje do głębi, i aż się prosi o jeszcze gorętsze podjęcie tematu.

Jedziemy zatem: powieści Irka Grina są „łże-kryminałami” aż do bólu. Ba, w ostatniej (Pan Szatan ) już na okładce zdradzono, że rzecz dotyczy zamachu na Pałac Kultury i Nauki, to i jaki niby kryminał?... Powieści Świetlickiego to także „łże-kryminały”, bo mistrz zamiast dedukować i śledzić – pije, baja, kocha się i dostaje po gębie. Powieść Katarzyny Bondy Sprawa Niny Frank także gatunkowo „łże”, wszak nie ma tam kryminalnej dedukcji, a budowanie psychologicznego portretu mordercy. Wyjdźmy teraz za granicę: powieści Ludluma to także „łże-kryminały”. Więcej: powieści Hammeta i Chandlera – tak! – to de facto „łże-kryminały” prima sort (specyfika urban noir). Dodajmy jeszcze, iż takimi są Zbrodnia i kara (psychologiczna dominanta) i Proces Kafki (kryminał i dramat sądowy – oba a'rebours).

Szanowny Autor rozprawia się konkretnie z trzema powieściami: Słowikiem Moskiewskim Gortata, Zabójczym spadkiem uczuć duetu Gacek-Szczepańska i Kapłanem Krzysztofa Kotowskiego. I widzę w tym nie tyle ignorancję tematu – mniemam, iż ze zwyczajnego lenistwa, tudzież marnej wierszówki, Autor nie zadał sobie choćby minimalnej kwerendy tematu - ile zwyczajne uproszczenie, którym od lat zwykło się dyskutować o gatunku. I dobrze, wszak każdy dziennikarz ma prawo nie tyle do uproszczeń, a nawet i bredni. Wierszówka jest, redakcja tekst przyjęła, i sztama. Na jutro tekst o wyścigach pudli dookoła pomnika Mickiewicza.

Nie idzie mi o to, iż w swym wartościowaniu Autor się jako tako nie myli, lecz o to, iż używa mocnej, zupełnie niepotrzebnej, a nawet nagannej retoryki politycznej. A przy tym nietrafnej, bo czuje się pewny w twierdzeniu, iż „łże-kryminały” są tożsame z „nie-kryminałami”.

A tak właśnie nie jest, i basta. Żadna z trzech dyskutowanych powieści gatunkowym kryminałem nie jest. Kotowski (zresztą od początku pisarz sensacyjny, nie kryminalny!) napisał powieść akcji w fantastycznej konwencji. Słowik Moskiewski to raczej obyczajowa sensacja; seria ProzaQ zresztą stawia na powieści wykorzystujące jedynie kostium gatunku. Gacek i Szczepańska są gatunku najbliżej, choć i tak idą w „kryminałek”, powieść z pogranicza kryminału cozy, caper i „kryminału ironicznego” Chmielewskiej. Ta ostatnia zresztą, owa rzekoma „łże-matka”, bardzo sprytnie – i bez kompleksów – umościła się w autonomicznym, własnym gatunku, i eksploruje go po dziś dzień. Z Krajewskim, pierwszym naszym „łże-kryminalistą”, Szanowny Autor obszedł się zaś mocno i wulgarnie, niemal na granicy sądowej sprawy. Bo, de facto, Krajewski napisał kryminał per se (śledcze procedury i dedukcja), z dodatkami spod znaku retro i noir.

To, że Autor nie rozróżnia, bądź  rozróżniać nie chce, istniejących podziałów genologicznych komentarza wymaga osobnego, lecz przed wszystkim boli niezmiernie, iż swe rozważania rozpoczyna przedrostkiem  mającym od zawsze mocno pejoratywne konotacje (a od 17 lutego minionego roku – także polityczne), a całą frazę traktuje z lekkością retorycznej błyskotki. To karygodne, bo zarzuca wymienianym autorom kabotyństwo, zamiast przyznać, iż każdy porusza się (mniej lub bardziej sprawnie) po polu świadomych wyborów literackich.

I wreszcie - czy byłoby miło Autorowi, gdyby go nazwać „łże-kryminalnym” dziennikarzem? Lub „pseudo-dziennikarzem” w ogóle? Chyba nie.  Choć mam na to wszystko nadzieję.