Ja nie wybaczam, Mark Hill: fragment

Mark Hill

Ja nie wybaczam

 

Chłopiec kochał swoich rodziców najbardziej na świecie. Dlatego musiał ich zabić.
Teraz przysiadł na brzegu koi i słuchał, co mówią. Słuchał skrzypienia ich podeszew na pokładzie nad głową, kiedy przerzucali się oskarżeniami, głosami tak zjadliwymi jak skrzeczenie mew krążących po niebie. Słyszał łopot żagla na wietrze, wodę uderzającą w kadłub kilkanaście centymetrów od jego głowy, w uspokajającym, hipnotycznym rytmie.
Plusk… plusk… plusk…
Zanim wszystko poszło źle, zanim chłopiec odszedł jako jedna osoba, a wrócił jako inna, mieli dla siebie mnóstwo czułej serdeczności i miłych słów. Ale teraz jego rodzice kłócili się przez cały czas – zbyt natarczywie i zawsze tak głośno, że mógł to słyszeć – i zawsze o jedno: co można było zrobić z ich nieszczęśliwym synem?
Rozumiał, chcieli, żeby wiedział, że są pełni skruchy za to, co się stało. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz był w stanie odezwać się do nich, wypowiedzieć choć słowo, a im dłużej milczał, tym bardziej rodzice się kłócili. Chłopiec zatkał uszy palcami, zamknął oczy i słuchał głuchego ryku w sobie.
Jego miłość do nich oddalała się, odpływała na gwałtownej fali.
Plusk… plusk… plusk…
Stłumiony głos.
– Kochanie.
Łagodnie odsunięto jego ręce od twarzy. Otworzył oczy i zobaczył, że kuca przed nim matka. Oczy miała w czerwonych obwódkach, włosy przylepione do twarzy morską mgiełką, ale nadal była uderzająco piękna.
– Może wyjdziesz na pokład?
Zimnymi palcami zatknęła mu kosmyk włosów za ucho. Przez krótką chwilę czuł znajomą serdeczność, chciał, żeby go do siebie przytuliła, chciał zapomnieć o gorzkich myślach krążących mu po głowie. Ale nie zapomniał, nie mógł. Miną tygodnie, zanim będzie w stanie się odezwać.
Nad włazem pojawił się cień. Zahuczał głos jego ojca.
– Wejdzie na górę?
– Proszę, pozwól, że ja się tym zajmę – warknęła przez ramię matka i cień zniknął po chwili wahania.
– Robimy wszystko, co w naszej mocy. – Czekała, aż syn się odezwie. – Ale musisz nam powiedzieć, jak się czujesz, żebyśmy mogli ci pomóc.
Chłopiec zdobył się na krótkie kiwnięcie głową i w oczach jego matki zabłysła nadzieja.
– Twój ojciec i ja… kochamy cię najbardziej na świecie. Jeśli się kłócimy, to dlatego, że nigdy sobie nie wybaczymy tego, co ci się przydarzyło. Przecież wiesz, prawda?
Jej oczy napełniły się łzami, a on zrobiłby wszystko, żeby nie płakała. Usłyszał, jak mówi zachrypniętym głosem, prawie szeptem.
– Kocham cię.
Jej ręka uniosła się do ust. Matka stała zgarbiona w kabinie.
– Zaraz będziemy jedli kanapki. – Szła w stronę schodów i mówiła wesoło, ale głos jej drżał. – Może wejdziesz na górę, kiedy będziesz gotowy?
Skinął głową. Z ostatnim, wyczekującym uśmiechem matka wspięła się do włazu i światło słońca pochłonęło jej ciało.
Pięta chłopca uderzyła o klamrę skrzynki z narzędziami pod koją. Wyciągnął metalowe pudło i podniósł wieko, żeby zobaczyć narzędzia ojca. Raszple, szczypce, poziomnice.
Gwoździe i gwoździki, dłuto śliskie od smaru. Kiedy uniósł górną część skrzynki, zobaczył cięższe narzędzia: piłę, śrubokręt, młotek z kulistą główką. Lakier na trzonku młotka się złuszczył. Drewno było zmatowiałe, główka z wgłębieniami matowoszara. Zważył młotek w dłoni.
Ściskając go, nachylił się za wręgą grodzi – przez ostatnie parę lat bardzo urósł – żeby posłuchać trzaskania plastikowych talerzy i ożywionych głosów rodziców na pokładzie.
– Kanapki gotowe! – zawołała matka.
Co noc śniło mu się to samo, jak koszmarne przeczucie: rodzice mijają go na ulicy, nie patrzą na niego, jakby byli kompletnie obcy. Wiedział, że wcześniej czy później ten koszmar się urzeczywistni. Rozżalenie, że ich dziecko zniknęło na zawsze, zastąpione przez kogoś innego, kogoś wewnętrznie wstrętnego, kawałek po kawałku wymaże ich miłość do niego. Aż nic nie zostanie.
I bał się, że jego gorąca miłość do nich będzie powoli parcieć, rdzewieć od winy i zgorzknienia. Pewnego dnia, kiedy miłość zupełnie przeminie, inne uczucia wypełnią jego spustoszone wnętrze. Furia, wściekłość. Zimna, nieubłagana nienawiść. Już czuł złość zbierającą się jak burza tam, gdzie była miłość. Nie mógłby znieść nienawiści do nich, pragnął zachować miłość do rodziców, niezachwianą miłość – i umiłowane wspomnienie szczęśliwych czasów, zanim trafił do tamtego miejsca – i ponieść ze sobą w niepewną przyszłość.
Dlatego musiał działać.
Chłopiec podszedł z młotkiem do włazu. Widział tylko oślepiającą szarość nieba i rozmazane koła zataczane przez mewy, które krzyczały do niego ostrzegawczo, że świat zawsze ukradnie ci to, co kochasz, bo w życiu właśnie tak jest.
Wszedł na owiewany wiatrem pokład pośrodku morza, które rozciągało się w nieskończoność.
Plusk… plusk… plusk…