Blizna, Sharon Bolton

Sharon Bolton

Blizna

przekład:Małgorzata Stefaniuk

 

Najczarniejsza godzina w moim życiu rozpoczęła się w zeszły czwartek, tuż przed wschodem słońca.

Będzie piękny poranek – pamiętam, że tak pomyślałam, kiedy wyszłam z domu – ciepły i parny, przepełniony szeptem obietnic, taki, jakie potrafi ą być poranki jedynie wczesnym latem. Było jeszcze chłodno, ale opalizująca smuga na horyzoncie zapowiadała wściekły upał. Ptaki śpiewały tak, jakby każda nuta miała być ich ostatnią, i nawet owady obudziły się wcześnie. Jaskółki też korzystały z hojności świtu i pikowały wszędzie wokół mnie tak blisko, że musiałam mrugać.

Kiedy zbliżałam się do podjazdu do domu Matta, z pobocza zapachniało rumiankiem. Jego ulubiony zapach. Stałam tam przez chwilę, wpatrzona w żwirową drogę, która za zakrętem znikała za kępą krzaków wawrzynu. Trąciłam stopą ziemię, by wzniecić zapach, i pomyślałam, że rumianek pachnie dojrzałymi jabłkami i niesioną jesienną bryzą wonią dymu z palonego drewna. Nie mogłam się powstrzymać i zaczęłam się zastanawiać, co by było, gdybym poszła podjazdem, wśliznęła się do domu i obudziła Matta, wcierając rumianek w jego poduszkę.

Poszłam dalej.

Na szczycie Carters Lane zobaczyłam, że drzwi domku Violet są lekko uchylone; a nie powinny, nie o tej porze. Podeszłam bliżej, stanęłam na progu i popatrzyłam na złażącą ze ścian farbę i ciemność w holu za drzwiami. Violet prawdopodobnie wstawała wcześnie, starsi ludzie zwykle wstają wcześnie, ale na widok otwartych drzwi coś się we mnie zacisnęło.

Próg był wilgotny. Ktoś tu stał w mokrych butach kilka minut temu. To niekoniecznie musiało cokolwiek znaczyć, równie dobrze mógł to być przypadek, ale żadne z uspokajających wyjaśnień, jakie udało mi się wymyślić, nie mogło uciszyć narastającego niepokoju. Pchnęłam drzwi. Otworzyły się jeszcze o kilka centymetrów i uderzyły w coś.

– Violet? – zawołałam. Żadnej odpowiedzi. Pogrążony w ciszy dom czekał na to, co teraz zrobię. Znowu popchnęłam drzwi. Otworzyły się trochę szerzej, odsłaniając mokre ślady na podłodze. Przecisnęłam się przez otwór i weszłam do sieni.

Worek za drzwiami był płócienny, przewiązany mocno sznurkiem. Wyglądał jak worki z piaskiem przywożone przez Agencję Ochrony Środowiska, kiedy zanosi się na powódź. Ale nie sądziłam, żeby w tym był piasek. Przede wszystkim nie był dość ciężki. Ani nie miał solidnego, regularnego kształtu worka przeciwpowodziowego, zwłaszcza mokrego. A ten ociekał wodą.

– Violet! – zawołałam znowu. Jeśli mnie słyszała, nie zdradzała się z tym.

Drzwi na końcu korytarza były otwarte, widziałam, że pokój za nimi jest pusty. Nigdzie śladu psa Violet, Benniego.

I to był moment, w którym od niepokoju przeszłam do strachu. Bo pies, nawet stary i schorowany, nie pozwoliłby nikomu wejść do domu niepostrzeżenie. Violet mogła jeszcze spać; mogła nie usłyszeć, że ją wołam. Bennie by usłyszał.

Chociaż była to ostatnia rzecz, na jaką miałam ochotę, odwróciłam się i przykucnęłam przy worku. Mokry, twardy, ale to nie piasek, zdecydowanie nie piasek. Wyciągnęłam mały scyzoryk, który zawsze noszę w kieszeni, przecięłam sznurek i pozwoliłam, żeby worek opadł. Potem chwyciłam za dolne rogi i wytrząsnęłam mokrą, martwą zawartość na zniszczone linoleum korytarza.

Bennie wyglądał nawet na mniejszego niż za życia. Nie musiałam go dotykać, żeby wiedzieć, że nie żyje, ale mimo wszystko nachyliłam się i pogłaskałam szorstką sierść. Płytkie rany widniały na pysku i wokół szyi, w miejscach, gdzie się pokaleczył, szamocząc się, żeby się uwolnić, gdy opadał coraz niżej w jeziorze lub rzece, do której go wrzucono. Ale worek nadal nie był pusty. Poruszyłam palcami i coś jeszcze wypadło.

Straszliwie poraniony, z ciałem miejscami prawie porozdzieranym, wąż zadrgał raz, zanim znieruchomiał.

Przez chwilę myślałam, że zwymiotuję. Osunęłam się na zimną podłogę, wiedząc, że muszę znaleźć Violet, ale nie mogłam zebrać odwagi. I przez głowę przelatywały mi najdziwniejsze myśli.

Bo wyglądało na to, że czegoś brakuje. Przypomniały mi się lekcje historii w szkole, kiedy uczyliśmy się o starożytnym Rzymie i uważnie słuchaliśmy każdego słowa nauczyciela, zabawiającego nas opowieściami o rzymskim wymiarze sprawiedliwości, torturach i egzekucjach. Jedna szczególna forma śmierci przykuła zwłaszcza naszą uwagę: skazany więzień – który, jak teraz myślę, musiał popełnić najgorszy rodzaj zbrodni – był pakowany w worek z psem, wężem i czymś jeszcze.

Małpa… a może jakieś zwierzę z obejścia? A potem wrzucano go do Tybru. Większość klasy się śmiała. W końcu to było tak dawno i w akurat tym doborze zwierząt było też coś odrobinę komicznego. Nawet ja to widziałam. Ale nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, jak to jest być zapakowanym do worka z jakimkolwiek zwierzęciem – i wrzuconym do wody. Pewnie taki ktoś by walczył – zapamiętale, histerycznie – zęby i pazury byłyby wszędzie. I woda zalewająca płuca. Ból byłby nie do…

Musiałam znaleźć Violet.

Przeszłam przez korytarz i salon. Drzwi w głębi prowadziły na schody. Znalazłam kontakt i pstryknęłam go. Schody nie były długie, ale wydawało mi się, że wspięcie się na nie zajęło mi wieczność.

Na szczycie znajdowały się dwie pary otwartych drzwi. Po lewej – mały pokój: bliźniacze łóżka, komoda, kominek i okno z widokiem na las. Wzięłam głęboki oddech i skręciłam w prawo.