Sidney Chambers. Złowroga noc, James Runcie: fragment

James Runcie

Sidney Chambers. Złowroga noc

 

Po kilku piwach spożytych w barze The Eagle w towarzystwie serdecznego przyjaciela, inspektora Geordiego Keatinga, Sidney ruszył w drogę do domu. Minęła dwudziesta druga, większość studentów wróciła do swoich zamykanych na noc kolegiów. O tej porze do środka można się było dostać jedynie przez Porter’s Lodge po wniesieniu opłaty za spóźnienie w wysokości jednego szylinga. Ta swoboda i tak kończyła się o północy, po której to godzinie już w ogóle nie można było legalnie dostać się do środka. Kto chciał wrócić do swojego pokoju nad ranem, musiał się przedzierzgnąć w człowieka kota i dokonać włamania. Sidney jako student zrobił raz coś takiego, jakieś dziesięć lat temu, zanim został proboszczem Grantchester. Okrążył college od strony Free School Lane, wspiął się po ogrodzeniu kościoła Świętego Benedykta, wdrapał się po rynnie, przemknął przez dachy i przez oranżerię, po czym wszedł przez otwarte okno Master’s Lodge, siedziby dziekana. Niedługo po tej eskapadzie dowiedział się, że to dość popularna droga i że córka dziekana, Sophie, często rozmyślnie zostawia otwarte okno sypialni w nadziei na jakąś przygodę. Nielegalne nocne wspinaczki po murach stały się w Cambridge swoistym sportem, studenci uprawiali go już nie z konieczności, lecz dla rozrywki. Z korzystnie ukształtowanej kopuły Divinity School staczano cebule, na wieży Tottering starej Biblioteki zostawiano parasole, a pewnego kanadyjskiego studenta z King’s College opętało nawet obsesyjne pragnienie, by na dachu przybytku umieścić stado kóz.

Przyłapanym na tym procederze groziła kara skreślenia z listy studentów, co powstrzymało Sidneya od intensywnego zaangażowania w te eskapady, ale wieści o śmiałych wyczynach wspinaczy budynkowych nieustannie krążyły po studenckich świetlicach i stołówkach. Władze uczelni zwiększyły liczbę zbrojnych w latarki patroli, by położyć kres niecnym praktykom, ale studenci dalej ryzykowali swoją uniwersytecką karierę w imię wolności i przygody i zmawiali się, kto będzie kogo fotografował podczas wspinaczki po Wielkiej Bramie Trinity, Nowej Wieży Świętego Jana czy północnej fasadzie Pembroke College.

Największym wyzwaniem dla opętanych pinaklomanią było wejście po jednej z czterech oktagonalnych wież kaplicy King’s College. Valentine Lyall, wykładowca Corpus Christi, prowadził taką ekspedycję właśnie tej nocy. Ta przygoda miała się zakończyć fatalnie.

Sidney zrozumiał, że coś się dzieje, gdy dobiegły go podniesione głosy z King’s Parade. Natychmiast podążył w tę stronę, skręcając w prawo z Bene’t Street, zamiast jak zwykle w lewo.

Lyall był doświadczonym nocnym wspinaczem, cieszył się na uniwersytecie pewną sławą. Towarzyszył mu Kit Bartlett, jego magistrant, blondwłosy reprezentant uczelnianej drużyny lekkoatletycznej, oraz Rory Montague, raczej przysadzisty student trzeciego roku, który miał uwiecznić wyprawę dla potomności, fotografując śmiałków.

Trzej mężczyźni włożyli golfy i buty sportowe, a wyprawę podzielili na dwa etapy: z ziemi na dach świątyni i z dachu na północno-wschodnią wieżę. Prowadził Lyall; najpierw wspiął się na wysokość sześciu metrów, chwytając się za kotwy piorunochronu. Na ramieniu niósł dwa trzydziestometrowe zwoje liny. Stopami odpychał się od ścian, dźwigając się w górę, i zapierał się rękami.

Towarzyszący mu studenci podążyli za nim z latarkami. Po krótkim odpoczynku na szerokim pochyłym parapecie ruszyli kominem pomiędzy dwiema ścianami, plecami zapierając się o jedną, a stopami odpychając się od drugiej. Kamienna kryza, którą wykorzystywali do podparcia stóp, miała dziesięć centymetrów szerokości. Sidney widział, jak jeden z mężczyzn zatrzymuje się i patrzy w dół na żelazne ogrodzenie pod sobą. Znajdował się piętnaście metrów nad ziemią, a do pokonania pozostało mu jeszcze jakieś dwanaście.

Na miejscu zjawili się już pedele.

–    Może ktoś po nich pójść? – spytał Sidney.

–  Zabiłby się – odparł jeden z nich. – Jak zejdą, spiszemy ich nazwiska. Naszym zdaniem nie są z tego college’u. Pewnie się ukryli przed nami przy poprzednich obchodach. To się musi skończyć, księże Chambers. Może im się zdaje, że to sport, ale jeśli coś się stanie, my będziemy za to odpowiadać.

Śmiałkowie zebrali się u stóp oktagonalnej wieży, która wyrastała z dachu i wznosiła się w górę w sześciu etapach. Niektóre odcinki sprawiały wrażenie łatwych do pokonania, tam gdzie kamienny ażur dawał podparcie dla dłoni, ale wysokość gzymsu prezentowała się groźnie. Valentine Lyall zaczął trawersować podstawę wieży, trafił na wywietrzniki w kamiennym liściu koniczyny nad pierwszym występem. Miały prawie czterdzieści centymetrów głębokości i szerokości i mógł je wykorzystać jako drabinkę. W tej chwili znajdował się na wysokości trzydziestu metrów nad ziemią.

Wspiął się na gzyms, dotarł do szachownicowej kamieniarki pod samym szczytem wieży i krzyknął w dół:

– Uwaga, kamienie tu się trochę kruszą. Pamiętajcie, żeby mieć po trzy punkty podparcia za każdym razem, dwa na ręce, jeden na nogę albo odwrotnie.

Rory Montague tracił zimną krew. Gdy zbliżył się do drugiego występu, stwierdził, że w zasięgu półtora metra nie ma czego chwycić ręką.

– Nie dam rady – oznajmił.

– Nie pękaj – ponaglił go Bartlett. – Spróbuj kolanami. Przylgnij do ściany. Nie wychylaj się.

–    Ani myślę.

–    Zostały jakieś cztery metry.

Lyall był już na drugim występie.

–    Czas na zdjęcie.


–    Nie teraz – syknął Bartlett.

–    Pomóżcie mi! – krzyknął Montague. - Utknąłem.

–    Nie patrz w dół.

–    Ciemno jak cholera.

Lyall poświecił latarką.

–    Obróć się w prawo. Masz tam rynnę.

–    A jeśli się oderwie?

–    Nie oderwie.

–    Kończy się przed gzymsem.


–    Zostały ze dwa metry.

–    Chcę linę! – zawołał Montague.


–    Daj mi chwilę. – Lyall dotarł na ostatni gzyms. Odchylił się mocno, chwycił go oburącz i podciągnął się, korzystając ze szczelin w kamieniach, aż jego stopy dotarły do ostatniego otworu.

Bartlett podążył za nim i zrzucili linę. Montague ją chwycił i z jej pomocą pokonał ostatni odcinek.

Sidney przesunął się wzdłuż północnej ściany nawy głównej, by mieć lepszy widok. Śnieg wpadał mu do oczu, ale na tle księżyca i światła latarek daleko w górze widział zarysy sylwetek.

– Gdyby spadli, nie mają żadnego zabezpieczenia – powiedział.

–    Oni nigdy nie spadają – odparł jeden z pedeli.

–    Zejście jest pewnie o wiele trudniejsze.

–    Kiedy dotrą na dach, wrócą od środka. Oczywiście jeśli mają podrobiony klucz.

– A mają?

–    Po nich można się wszystkiego spodziewać.

–    Więc będziecie na nich czekać na dole?

– Jak zejdą na dach, schowają się między krokwiami, aż uznają, że sobie poszliśmy. Zeszłego roku siedziało ich tam kilku przez parę godzin. Zaryglowaliśmy klatkę schodową od środka i czekaliśmy, aż na tyle zgłodnieją, żeby się poddać.

–    Czyli nie ma ucieczki?

– Na razie nikomu się nie udało.

Wiatr przycichł. Lyall wydał instrukcje Rory’emu Montague.

– Trzymaj linę i opuść się. Stopy opieraj na koniczynach, a potem przenieś się na lewą stronę. Nie będziemy cię widzieć, ale będziemy czuć, co się dzieje z liną.

Montague ruszył w drogę na dół. Wszystko wydawało się w porządku, dopóki się nie skończyły koniczynowe liście. Wówczas omsknęła mu się noga.

–    Kurwa. – Odepchnął się od ściany i zawisł na linie.


–    Co ty, do cholery, wyprawiasz?! – zawołał Lyall.

–    Nie mam gdzie postawić stopy.

–    Chwyć się czegoś dłonią. Nie dam rady utrzymać całego ciężaru.

–    Muszę trzymać linę obiema rękami. Nie mam siły jedną.

–    Wetknij stopę gdzieś w ścianę. Musisz odciążyć linę.


–    Jestem za daleko od muru.


Lewą nogą Montague usiłował sięgnąć do występu, by się na nim podeprzeć.

Zaczął się huśtać nad przepaścią.

– Schodźcie natychmiast – zawołał z dołu pedel.

Dłonie Montague omsknęły się na linie. Poczuł, jak go palą. Prawym łokciem uderzył w gargulca.

–    Poluzujcie – polecił.

–    Co się dzieje? – spytał Lyall.

Montague spuścił się powoli na linie bokiem budynku i znalazł podparcie. Tam odpoczął i znowu pociągnął za linę.


–    Co ty wyprawiasz? – zawołał w dół Lyall. – Musisz nam powiedzieć, jak zwolnisz linę, żebym mógł się odwiązać i zejść. Ja jej nie potrzebuję.

–    A ja tak – odrzekł Montague. Zastanawiał się, gdzie, u licha, się podział

jego kumpel Kit Bartlett.


– Wychylę się i podam ci jeszcze kawałek – powiedział Lyall. – Mamy dość. Jesteś bezpieczny?

–    Tak myślę.

–    Dobrze. Zaraz... do licha... czekaj... och...

Odpadł od wieży plecami w dół, lecąc przez noc i śnieg, minął wykrzywione twarze milczących gargulców. Jego ciało nabierało prędkości, aż twardo zetknęło się z ziemią, która w żadnych warunkach nie jest na tyle miękka, by dało się uniknąć śmierci.