Przypadek Mariana P. - cz.2


ODCINKI: 1 / 2


Marian P. serdecznie nienawidził swojego imienia. Nienawidził do tego stopnia, że ilekroć musiał się wylegitymować – nie, nie przed służbami, od służb Marian P. całe życie trzymał się z daleka - np. na poczcie przy okazaniu awizo, miał wrażenie, że cały świat dookoła podśmiechuje się z niego szyderczo. Pani w okienku, moherowa babuleńka w ogonku, czasem kanar, gdy Marian P. zapomniał biletu. I nawet sam fakt, iż 45-letniemu mężczyźnie wciąż nader często zdarzała się konieczność legitymowania nie irytował go tak, jak to nieszczęsne imię. Ba, a już szczytem irytacji („szczytem” to niefortunne słowo) było wykrzykiwanie tego imienia przez – i tu na szczęście mały lukier żywota – potencjalne (impotencjalne nie wchodziły w grę) kobiety Mariana P. w chwilach jednoznacznych. Kobiety, na których brak nigdy nie narzekał. O, Marian P. właściwie mógł narzekać na rzeczy bardzo niewiele: jako prywatny detektyw na mieście miał jako taką renomę, zarabiał nieźle, nigdy nie brakowało mu na porządne, staroświeckie ciuchy, taksówki czy solidne obiady w restauracjach. Marian P. mógłby być w pełni szczęśliwy, w pełni spełniony, i w pełni wszystko a nawet bardziej, gdyby nie to cholerne, frustrujące go imię. I choć było wciąż w obiegu wiele innych, o niebo bardziej niedzisiejszych imion – jak choćby Izydor, Gracjan, Wiesław, Adolf, Lucjan, czy kuriozalne imię Maria – to właśnie „Marian” działało nań inwazyjnie. A przyczyn tego stanu jakoś nigdy nie mógł sobie przypomnieć. Ot, „Marian” już od małego oznaczało zgrzytanie zębów.

Krzywił się zatem teraz nasz Marian, gdy otwierał zaadresowaną do niego szarą kopertę, na której widniało diable liternictwo: P.T. Marian P., Inwestygator, adres …. „Pe-Te-Marian-Pe, Pe-Te-Marian-Pe! Psiakrew!

Kopertę odebrał właśnie z kameralnej ajencji na Żydowskim Rynku (i znów dowód, i wiadomo, co…), i siedząc teraz w majowym słońcu, położywszy na stole ukochany, bogartowski kapelusz, podwinąwszy rękawy marynarki (łaty na łokciach), przy słomianym stoliku kawiarni Alkemikka, rozerwał ją grubymi paluchami i wsunął ostrożnie grubą dłoń do środka.

Zapachniało zapiekankami, powiał rześki duch, świat westchnął i znów zanurzył się w cieple. Koperta była duża, tym mocniej zdziwił się Marian P., gdy, po długim myszkowaniu wyjął z niej tylko – mały, wytarty z obu stron pocztowy znaczek. I nic poza nim.

Bez emblematu, bez pieczęci, bez życia. Szaro-biały, pomięty, anonimowy.

Uniósł go pod światło w wyuczonym odruchu, ale także nic. Nie, zaraz… Coś wyblakłego, jakiś szlaczek… jakiś… Podwójna fala?

-    Dzień piękny, mój panie, bardzo piękny, nieprawdaż?

Zarechotał ktoś nagle obok, a gdy P. zerknął w bok ujrzał – karła. Staruteńkiego, siwiuteńkiego karła. Człowieczek skłonił się usłużnie, uśmiechnął gumowatymi ustami i bez pytania wymościł się na krzesełku obok.

-    Panu, ja mam nadzieję, nie przeszkadza, że spocznę troszkię? Takie ciepło, trzeba odsapnąć, a tu akurat tylko koło pana miejsce…

P. sprawnie zlustrował staruszka – elegancki, szyty na miarę garniturek, buro-zielona krata, napomadowane, siwiutkie włosy, czarne, wąskie wąsiki – i odparł uśmiechając się pod nosem:

-    Tak, proszę. Jak najbardziej. – P. uchylił nawet kapelusza, po czym natychmiast zgasił uśmiech i powrócił do lustrowania znaczka pod słońce. Zaraz jednak poczuł słodkie, zbyt słodkie perfumy, i znów spojrzał  w stronę towarzysza. Młodziutka, zahukana kelnereczka podawała karzełkowi zimną szklanicę wody, wyraźnie speszona osobliwością klienta, choć ten uśmiechnął się doń miękko i wesoło.

-    Przepraszam panienkę… - P. zwrócił się do kelnereczki z lekko wykrzywionymi ustami – A co z moim zamówieniem, jeśli można?

-    Przepraszam… - dziewczę spłoniło się, skuliło w sobie, próbowało wygrzebać w pamięci zamówienie tego archaicznego (dziwne, ale od pierwszego spojrzenia tak o P. pomyślała) dżentelmena. – Zimna cytryniada z dżinem, o ile pamiętam, prawda? – z naciskiem podpowiedział P. uśmiechając się przy tym dość jednoznacznie.
-    Rzeczywiście, już podaję. Przepraszam pana najmocniej. – odpiszczało dziewczątko i czym prędzej zniknęło w chłodnych czeluściach lokalu.
-    Ta młodzież, proszę szanownego pana, to teraz taka nie uformowana. – wtrącił nagle staruszek, nie patrząc bynajmniej na P., lecz wystawiając rumianą twarz do słońca..
-    Słucham pana?
-    Ja oczywiście wiem, że to odrobinę pachnie pokoleniowym brzęczeniem, hi hi… - staruszek zapiszczał bardziej, niż się zaśmiał. – Tak by to powiedziała moja wnuczka, pstrokata, proszę pana, jak młoda koza!
-    Pan ma wnuczkę? – odruchowo zapytał P., i odruchowo skarcił się w duchu za niegrzeczną dwuznaczność tego pytania.
-    Owszem, a nawet dwie. Bliźniaczki, proszę szanownego pana, obie, nie wiedzieć czemu, rude jak ogień, choć ani Irina, ani jej małżonek – tu staruszek jakby mocniej przełknął ślinę – nie są rudzielcami… Dziwne, nieprawdaż?
-    Czy ja wiem… to znaczy, czasem to chyba niezależne… - Marian P. sam przez chwilę zastanowił się nad tym, co przed chwilą, zupełnie odruchowo, powiedział.
-    Być może ma pan rację, szanowny panie. – staruszek otrząsnął się z opalania, i – o dziwo! – niemal jednym haustem wychylił swą, dość sporą , szklanicę, pozostawiając na dnie stukające kostki lodu. Wytarł usta kudłatą, pomarszczoną dłonią, i wsunął pod szklankę banknot. – Dwa, proszę szanownego pana, rude, zadziorne Wodniki, hi hi… - po tych słowach zsunął się z siedziska, skłonił P. , i bez słowa doczłapał w swoją stronę, by zaraz zniknąć po lewej, w Esterki.

P. nagle poczuł się tak, jakby na moment się zdrzemnął: coś błysnęło mu prosto w oczy, zmrużył je boleśnie, lecz to tylko słońce odprysłe od szyby przejeżdżającej taksówki, a w następnej chwili smukły cień dziewczątka podającego mu zamówiony napój. „Proszę bardzo”, wyszeptała, i kiedy już chciała zabrać szklankę staruszka, P. błyskawicznie i intuicyjnie (skąd niby?...) nakrył ją dłonią.

-    Proszę zostawić, zapłacę za pana.
-    Oczywiście. – pisnęło stworzonko i znów czmychnęło do dziury.

P. jednak tyle zamierzał zapłacić, ile… Podnieść szklankę, przyjrzeć się złożonemu na pół kartonikowi, który wziął za banknot, rozłożyć go szybko… i błyskawicznie przesadził mikre ogrodzenie, jednym susem doskoczył na róg rynku i Esterki…

Karzełka już jednak nie dojrzał. Mógłby przebiec ulicę, nogi miał przecież dłuższe, ale coś mu mówiło, a było to nadzwyczaj jasne i bezsporne, iż karzełka już nigdzie nie dopadnie.

Zsunął spokojnie kapelusz na czoło. Wrócił na swe miejsce, i powoli, delikatnie, jeszcze raz rozłożył kartonik, w którym…

/Salvador Papillon/

… wycięto dziurę, kwadratowy, wyszczerbany otwór. Na znaczek. I to, oczywiście, na TEN znaczek… Lecz kiedy nasz P. przymierzył, okazało się, iż jednak nie na TEN. Kwadrat był odrobinę mniejszy. Na kartoniku nie było nic, ot, biała przestrzeń, poza miniaturowym nadrukiem na skraju.

-    Dziecinada – mruknął do siebie P., wszak nie dość, że nadruk był w lustrzanym odbiciu, to jeszcze był to zwyczajny numer telefonu. Stacjonarny. Poprzedzony cyframi 0-22, a to nie oznaczało niczego dobrego. Marian P., jako rodowity „krakus” miał do tego numerka wyssany z mlekiem matki uraz. P. wstał, wsunął pod szklankę banknot rzeczywisty, westchnął, zabrał swą cytryniadę i wszedł do środka kawiarni. Skinął przyjaźnie, choć sucho, kilku stałym bywalcom, o wiecznie anonimowych, choć regularnych twarzach. Skinął znajomemu barmanowi i wszedł na zaplecze; barman, i jednocześnie właściciel, wszedł za nim.

-    Potrzebuję telefonu – mruknął P., na co barman-właściciel syknął po szefowsku na krzątającą się przy zmywaku kelnerkę. Akurat tę nieporadną, która obsługiwała naszego P. Dziewczątko i tym razem speszyło się i czmychnęło.

-    Coś nowego, panie Marianie?

P. wyjątkowo nie obdarzył swego imienia grymasem, wszak barman-właściciel był jedyną osobą, w ustach której swe imię P. tolerował. Był zresztą osobą, u której P. tolerował wiele innych rzeczy, przez wzgląd na pewne, dawne i zapomniane sprawy. No, może nie do końca zapomniane…

-    Słuchaj, może ty skojarzysz: karzełek, starszy, w takim śmiesznym garniturku. Siedział przed chwilą ze mną…
-    Jak karzełek, to ostatnio rzeczywiście się tu taki kręcił… Kilka razy. Pije czystą wodę, z trzy, cztery razy tu był. Nic ponadto.
-    Dobra, to trzeba zadzwonić.

Barman-właściciel wyszedł obojętnie, tymczasem P. zaczął wykręcać – gdyż na zapleczy był jeszcze staroświecki aparat na tarczę – podany, warszawski (tfu, tfu) numer. Sygnał. Drugi, trzeci, czwarty…

-    Kłaniam się szanownemu panu ponownie. – po drugiej stronie zapiszczał głos karzełka. Dokładnie jego.
-    Powinienem się zdziwić, ale jakoś nie. Czyli jest pan już w stolicy?
-    …
-    Rozumiem.
-    Jeszcze nie bardzo ma pan co rozumieć, proszę szanownego pana. Ale wszystko po kolei.
-    Po kolei…
-    Dokładnie w tym momencie na pańskie konto została przelana pewna suma. Powiedzmy - zaliczka.
-    Nie pytam nawet, skąd pan…
-    To dobrze, że pan nie pyta.
-    Dlaczego nie „zaliczka” po prostu?
-    Bo ta zaliczka nie jest „po prostu”. To, ile z tej zaliczki zatrzyma pan dla siebie, zależy tylko i wyłącznie od pana.
-    …?
-    Słucha mnie pan?
-    …
-    Świetnie. Od tej pory, od tej minuty właściwie, ma pan pięć dni na rozwiązanie pewnej zagadki.
-    Mam? Aha, tak po prostu „mam”.
-    Właśnie tak, ani więcej, ani mniej. Choć właściwie „mniej”, jeśli już brniemy w te słowne gierki, jest tutaj słowem – kluczem. Pięć dni bowiem, proszę szanownego pana, to czas, po którym z pańskiej zaliczki zostanie zaledwie dziesięć procent. Proszę zatem przeszacować, czy i jak bardzo warto się sprężyć, jakby to powiedziała moja wnuczka…
-    Teraz to niech pan mnie posłucha, panie malutki…
-    Reszta potrzebna dla pana danych… - karzełek ani na moment nie zmienił tonu głosu. – zostanie panu przekazana… Jak tylko się pan obudzi.
-    Słuchajżesz, kurwikrasnalu… - Marian P. warknął, chciał trzasnąć pięścią w aparat, zamiast tego jednak – coś nim szarpnęło, coś łupnęło w tył głowy, coś czarnego i bezdennego zakryło świat…

/Marzena Fugiel/

 

 
 

Prześlij kontynuację  historii! Przyjmujemy materiał o objętości maksymalnie 1 strony znormalizowanego formatu (Ariel, czcionka 12). Zastrzegamy sobie prawo do redagowania tekstów na potrzeby spójności tekstu. Przesłanie fragmentu jest równoznaczne ze zgodą na publikację w Stylusie PK!

 Na uczestników czekają nagrody!


redakcja@portalkryminalny.pl