Warkot, Jarosław Rybski: fragment

Jarosław Rybski

Warkot

Rozdział pierwszy

…papier jest cierpliwy…

Jan Warkot, student ostatniego roku Politechniki Wrocławskiej i praktykant w drukarni, był wysokim, postawnym młodzieńcem z gęstą czupryną ciemnych włosów. Miał zielone oczy, którymi bez trwogi patrzył w przyszłość. Wyprostowaną postawę wyrobił sobie w wojsku. Tam też zrobił maturę. Dowódca postanowił odesłać zdolnego podoficera do cywila, żeby kontynuował naukę – naród potrzebował świeżej krwi do odbudowy ojczyzny.

Kiedy Janek po raz pierwszy powąchał farbę drukarską, wpadł bez reszty. Wiedział, co chce robić w życiu, a że miał od dziecka smykałkę do silników i maszyn, postanowił połączyć zamiłowanie do świeżego druku ze zdolnościami w dziedzinie mechaniki. W niczym nie przypominał przygarbionych, pryszczatych chudzielców w okularach, którzy gremialnie pchali się na studia. Nie wyglądał również jak chłoporobotnik, którego skierowano do nauki celem awansu społecznego. Jan Warkot wyglądał jak ucieleśnienie nowego człowieka z plakatów propagandowych. No może włosy miał nieco za długie.

Młodość, siła i entuzjazm emanowały z Janka przy każdym kroku. Szedł teraz ze starą, skórzaną teczką pod pachą ceglanym kanionem głównej ulicy w kierunku Rynku. Wszędzie wokół widać było spieszących na wykłady studentów w czapkach Uniwersytetu Wrocławskiego. Zbliżała się dziewiąta rano i o tej porze robotnicy udawali się na zasłużoną przerwę śniadaniową, a gdzieniegdzie przemykały postacie w robociarskich ciuchach z paczkami zawiniętymi w papier.

Warkot spieszył się, choć miał jeszcze mnóstwo czasu. Rwał się do pracy. Zajęcia na nowo otwartej Politechnice miał w soboty i niedziele, a w tygodniu pracował jako praktykant u głównego technika Zakładów Graficznych, zdobywając praktyczną wiedzę z zakresu swego przyszłego zawodu. Do pracy szedł z Krzyków piechotą. Przywykł do wczesnego wstawania jeszcze za młodu, bo na wsi trzeba było pracować od brzasku, a w wojsku jak to w wojsku – pobudka, wstać, koniom wody dać! Wiadoma rzecz.

Początek 1951 roku napawał Janka i mieszkańców Ziem Odzyskanych umiarkowanym optymizmem. Sześć lat minęło, od kiedy pierwsi pionierzy pojawili się w obcym mieście, szeroko otwierając oczy. Sześć lat uporczywej walki z gruzem, trupami, zwalonymi latarniami, z naprawą mostów, usuwaniem skutków zaciekłych ataków na pozycje obrony Festung Breslau. Życia pełnego trosk i niepokojów, bo przecież nikt nie dawał gwarancji, że miasto będzie należało ostatecznie do Polski. Uchodźcy wyrzuceni z własnych domów na wschodzie, awanturnicy, poszukiwacze lepszego jutra z podziwu godnym zapamiętaniem organizowali swoje życie we Wrocławiu, nic sobie nie robiąc z gier wielkich potęg, z coraz mocniejszego uścisku ideologicznego nowej władzy, z niedostatku towarów. Podobnie radzili sobie, jak mogli, z własnym nastawieniem, depresją i żałobą po minionych latach.

Życie powojennego Wrocławia stabilizowało się – zjeżdżało tu coraz więcej ludzi skuszonych perspektywą otrzymania lokum i pracy. Na początku ceglanego kanionu wiodącego do Rynku miała wkrótce powstać KDM – Kościuszkowska Dzielnica Mieszkaniowa – przeznaczona dla robotników i inteligencji pracującej. Rondo, wokół którego toczyły się prace porządkowe przed zrobieniem wykopów, gościło już wcześniej na centralnej wysepce wielu bohaterów tego miasta, a wkrótce miało przyjąć kolejnego – naczelnika insurekcji, od którego przyjęło nową nazwę.

Wrocławskie Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego działały pełną parą, produkowały pierwsze lokomotywy i wagony, które rozwoziły czarne złoto Śląska po całej ojczyźnie. Pisali o tym wszystkim w „Słowie Polskim”, polskim słowie na odwiecznie piastowskiej ziemi, przywróconej do macierzy przez zwycięską Armię Czerwoną przy pomocy bohaterskiego polskiego żołnierza.

A poza tym tłumiono skutecznie reakcję, która cały czas podnosiła łeb, ale czujne orły z UB wyłapywały wszystkich po kolei. Złapani sami przyznawali się do winy, bo najwyraźniej nawet najgorszą swołocz czasami rusza sumienie. Miasto dawało znaczną anonimowość swoim mieszkańcom; i można było zawsze powiedzieć, że papiery zaginęły, spłonęły albo diabli wzięli. Nikt nie był w stanie dojść prawdy, bo wciąż panował powojenny chaos, choć ubecy zaczęli już sumiennie tworzyć nowe akta i teczki, uzupełniając je nowymi danymi.

Ilu cichociemnych, wartościowych ludzi, polskich patriotów ukrywało się w powojennym Wrocławiu, tego do końca nie wiedziano. Bezpieka wyłuskiwała tych najbardziej znanych, tych z chlubnym życiorysem, by splugawić, zniszczyć wszystko to, co kiedykolwiek było im drogie. Nowa władza wprowadzała nowy ład, który w swych założeniach, w całej swej istocie był antytezą ładu i praworządności.

Janek zaliczał po dwa semestry na półrocze, żeby jak najszybciej zdobyć dyplom inżyniera i pokazać go schorowanym rodzicom, żyjącym w warmińskiej wsi Czorty. Warkotów były tam cztery chałupy i mówiono, że nazwisko to jest tak stare, jak sama wieś, która została założona jeszcze za króla Władysława, tylko nie pamiętano którego. Oczywiście panowały tam zabobon i ciemnogród skupiające się we wciąż stojącym drewnianym kościółku, do którego tłumnie schodzili się mieszkańcy okolicznych wiosek. Janek miał nadzieję, że jego rodzice należeli do ostatniego pokolenia, jakie z uporem trwało przy tych przesądach.

Obok Warkota przemknął facet na rowerze – musi być, że urzędowa osoba. Rower wciąż był przedmiotem luksusu, choć coraz częściej widywało się nowe, lśniące pojazdy prosto z linii produkcyjnej. Żeby chłopak mógł zdobyć takie nowe cacko, musiał dostać talon. Jakże ułatwiłoby mu to życie – z domu do pracy, z domu na uczelnię – śmigałby tylko i tyle by go widzieli. Zabytek, który miał w domu, rozklekotany rower z lekko scentrowanymi kołami, wykluczał szybką jazdę.

Dyrektora drukarni wozili do pracy starą limuzyną, wiadomo – osoba na stanowisku. Majster miał stary poniemiecki rower, choć w lepszym stanie niż bicykl Warkota. Janek, rozmyślając o różnych sposobach poruszania się po mieście, niemal wpadł pod tramwaj na rogu Rynku przy poczcie. Na szczęście ktoś go pociągnął za rękaw. Usłyszał tylko klnącego motorniczego szarpiącego gwałtownie za sznurek dzwonka.

– Człowieku, życie ci niemiłe? Patrz, gdzie leziesz! – powiedział nieznajomy.

Przed chłopakiem stał mężczyzna w średnim wieku. Pomimo upału miał na sobie wełniany, przedwojenny garnitur, białą koszulę i niedbale zawiązany krawat o fantazyjnym wzorze. Włosy starannie natarte brylantyną zaczesał na lewą stronę.

– Przepraszam, zamyśliłem się…

– No dobrze, już dobrze. – Mężczyzna spojrzał na czapkę Warkota. – Student, co? Zakochany pewnie.

– Nie, to nie o to chodzi. Właśnie idę do pracy.

– Nie dość, że studiuje, to pracuje! To się chwali, to się chwali. Bez pracy nie ma kołaczy. No to kłaniam się młodzieńcowi i życzę rychłego weseliska.

– Mówiłem panu, że to nie…

Ale mężczyzna nie słuchał, oddalał się szybkim krokiem, idąc wzdłuż południowej pierzei ratusza nieopodal wejścia do Piwnicy Świdnickiej, w której dopiero zaczęto przyjmować towar.

– Dziwak – stwierdził Warkot i ruszył przed siebie.

Pomyślał, że wojna rozsiała po kraju wiele takich indywiduów, którzy nie byli w stanie dopasować się do nowej rzeczywistości. Nie sieje taki, nie orze, a plony zbiera. Niebieskie ptaki, fornale i powsinogi. Warkot dopiero teraz uświadomił sobie, że mężczyzna nosił na palcu złoty sygnet, co mogło oznaczać, że albo burżuj, albo spekulant. Bardzo szybko zapomniał jednak o tym dziwnym spotkaniu. Zaczynał się nowy dzień, a wraz nim nowe wyzwania w odbudowie ojczyzny.

Po sprawdzeniu dokumentów przez uzbrojonego wartownika i podbiciu karty Warkot wszedł do budynku i zaciągnął się zapachem farby drukarskiej. Janka fascynowały te wszystkie technologiczne cudeńka, stukot maszyn zecerskich i pachnące niczym paryskie perfumy ryzy świeżego papieru. Tak pachniało Nowe. Postępem, technologią i pracą. Już żaden obszarnik nie będzie poganiał robotnika podczas ciężkiej harówki, nie będzie trwonić za granicą fortun wypracowanych krwią i potem robociarza. Te czasy się skończyły.

 Warkot zgłosił się jak zwykle do głównego technologa, Zenona Zagnębiaka, który ślęczał nad stertą papierów chaotycznie porozrzucanych na biurku. Zagnębiak, wpatrzony bez reszty w pisma urzędowe, mieszał herbatę, stukając głośno o szklankę łyżeczką z gapą. Widocznie musiała się uchować po Niemcach uciekających z Breslau.

Główny technolog podniósł wzrok.

– A, jesteś. Co tam na uczelni? Zaliczyłeś?

– Na piątkę!

– Bardzo dobrze, baaardzo dobrze. Brawo. Nauka to potęgi klucz.

– Za chwilę sesja, jeszcze tylko ostatni semestr i dyplom.

– Pracę masz u nas zapewnioną. Niedawno nawet dyrektor cię chwalił, bo zdaje się, że coś tam pomogłeś majstrowi przy maszynie.

– Pas się zaciął i sami nie mogli. Nic wielkiego.

– No dobrze już, dobrze, bez fałszywej skromności. Zrobiłeś ten schemat?

– Tak, mam go tutaj, tylko nie wiem, czy dokładnie. Na stancji nie dorobiłem się jeszcze deski kreślarskiej i wszystko robię na stole. Ale przynajmniej nie ma ani kleksa.

– Dostaniesz deskę, dostaniesz. Mówiłem naczelnemu. Mają ściąg-

nąć dla naszych z Warszawy. No i przyrządy kreślarskie. Teraz to najważniejsze, musimy odbudowywać kraj ze zgliszczy.

– Są nowe materiały?

– Tak, drukarze dwoją się, troją i będą musieli zostać po godzinach. Prikaz z samej góry.

– Co to za tekst?

– Jakaś książka czy podręcznik, nie pamiętam, ale za chwilę powinienem dostać pierwsze próbne wydruki dwóch rozdziałów. Do akceptacji.

Janka cieszyły nowe książki. Lud potrzebował literatury, studenci potrzebowali podręczników, ale przede wszystkim naród potrzebował właściwego ukierunkowania, w czym najbardziej pomocna była odpowiednia literatura. Nie ta burżuazyjna, dekadencka, wychwalająca wstecznych pięknoduchów, lecz nowa, robociarska, socjalistyczna, sławiąca trud ciężko pracujących robotników i chłopów.

– Widziałem sekretarkę, jak szła do pana, ale personalny ją zatrzymał – powiedział Warkot.

– Taka już, widzisz, pieska jego niebieska niewdzięczna rola. Musi mieć na wszystko oko. Jesteśmy zakładem szczególnej troski pod strażą, i w ogóle. Masz pojęcie, co by się działo, gdyby wróg przejął drukarnię?

– Nie pomyślałem o tym.

– No właśnie, Jasiu, nie pomyślałeś o tym, dlatego są tacy, co myślą za ciebie. Przyjdzie taki, buchnie puszkę farby, a potem na mieście, tak jak kiedyś pisali na murach, będzie: „Każdy osioł wie, że trzeba mówić NIE”. I kto za to beknie, jeśli nie złapią takiego sabotażysty? Po nitce do kłębka. Skąd farba? Skąd pędzel? Skąd to, skąd tamto? Muszą zachować czujność. Drukarnia to zakład strategicznej wagi.

Rozległo się ciche pukanie i w drzwiach ukazała się blond główka pani Krysi z sekretariatu, która niosła naręcze papierów.

– Już są, panie Zenonie. Pachną drukiem.

– Co pani taka czerwona, pani Krysiu? Stało się co?

– Personalny znów się czepia.

– Że niby co?

– Takie tam. Bo gdzieś zaginęło moje świadectwo pracy sprzed wojny z Hrubieszowa i teraz ktoś mu powiedział, że niby dla wyzyskiwaczy pracowałam. Ale to nie byli żadni wyzyskiwacze, jak Boga kocham. W tartaku robiłam jako sekretarka. Czasem właściciel coś podyktował, ale żeby kogo wyzyskiwał, to nie przypominam sobie – rzuciła na jednym oddechu, nie wiedzieć czemu znów się rumieniąc.

– Niech się pani nie przejmuje, pani Krysiu, na pewno wszystko się wyjaśni. Jak nie teraz, to później. To dla mnie?

Sekretarka podeszła do biurka, rzucając przelotne spojrzenie na Warkota, i zaczerwieniła się jeszcze mocniej. Położyła zadrukowane, niepocięte płachty papieru na jedynym wolnym skrawku blatu.

– No to ja już sobie pójdę, panie Zenonie. – Dygnęła niczym burżuazyjna pensjonarka i już jej nie było.

– Niezła sztuka, co?

Technolog mrugnął porozumiewawczo do Janka, nawiązując więź męskiego porozumienia, która nawet w tak wymagających, upolitycznionych czasach nie była niczym niestosownym. Wręcz przeciwnie. Popierano junacką, męską przyjaźń opartą na współzawodnictwie. Ogorzałe słońcem twarze chłopców i dziewcząt z zaczesanymi do tyłu blond włosami widniały wszędzie – na plakatach, na budowach i gmachach urzędowych. Stalowy wzrok, wbity mocno gdzieś w świetlaną przyszłość, której niestety na plakacie widać nie było, ufne spojrzenie młodych ludzi wolnych od przesądów – przystojne oblicze nowego człowieka. Kanon piękna zmieniał się na ich oczach i choć trudno uznać kształtną dziewczynę z młotem pneumatycznym w dłoniach za symbol zmysłowości, to powojenne pokolenie pełnymi garściami czerpało z nowo odzyskanej wolności. W końcu wiejski proboszcz nie mógł ich dostrzec z tak daleka i wykląć z ambony podczas niedzielnej mszy. Wyrwani spod rodzicielskiej kurateli obywatele nowego państwa cieszyli się swą młodością i urodą, nauką i pracą, wykuwając swój los.

Główny Technolog zagłębił się w lekturze. Po chwili na jego czole pojawiły się kropelki potu, a okulary w szylkretowej oprawie zaparowały tak, że musiał je ściągnąć. Końcówki ust drżały mu nerwowo, a on sam sięgnął odruchowo do serca, jakby silna, spracowana dłoń była w stanie zatrzymać je, nie dopuścić, by wyskoczyło z piersi.

– Błędy są? – zapytał odruchowo Warkot.

W końcu główny technolog odpowiadał za jakość składu i druku. A sprawdzone przez niego materiały dopiero później trafiały do odpowiednich organów weryfikujących zgodność nadesłanego oryginału z wydrukowanym tekstem.

– Jasiu, podaj mi szklankę wody, bardzo cię proszę.

– Już, panie Zenonie. Co się stało? – Warkot skierował się do umywalki schowanej w drugim końcu pokoju za przepierzeniem z dykty.

– Słuchaj, nie wiem, może to z gorąca. Ale zaraz mi przejdzie. Zaraz wszystko będzie dobrze. Dziękuję… dobry z ciebie chłopak. Słuchaj, ponieważ już praktycznie jesteś u nas zatrudniony, chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobił. Masz. Czytaj na głos. Może to tylko mnie się coś z nerwów pokręciło. Czytaj, proszę, czytaj…

Warkot wziął z drżącej dłoni technologa zadrukowaną kartę, podniósł ją do oczu i zaczął czytać.

W małej gruzińskiej wiosce, na obrzeżach majestatycznego Kaukazu, mieszkał sobie kiedyś pewien chłopiec. Jego matka owdowiała bardzo wcześnie i teraz musiała ciężko pracować u obszarnika na utrzymanie, biorąc do domu ubrania sąsiadów, które prała i cerowała, by zarobić na chleb.

Chłopiec dorastał szybko i był niezwykle bystry. Dobrze się uczył, ale jego koledzy często przezywali go i wytykali palcami z powodu jego ubóstwa, dlatego też musiał się nauczyć bić i w końcu zaczął pokonywać nawet największych wyrostków w szkole, którzy od tej pory dali mu spokój.

MÓWIĄC KRÓTKO, WYRASTAŁ NA STRASZNEGO SKURWYSYNA…

Warkotowi kartka prawie wypadła z ręki. Przebiegł wzrokiem po literach jeszcze raz. I jeszcze raz. Przetarł oczy i ponownie przeczytał ostatnie zdanie.

Mówiąc krótko, wyrastał na dzielnego młodzieńca.

– To… to prowokacja! – krzyknął Janek. – Wróg dostał się do drukarni! Trzeba zawiadomić władze.

– Czytaj dalej – rzucił słabnącym głosem Zagnębiak.

Warkot kontynuował.

W nauce bardzo się podciągnął i czytał teraz wszystko, co mu wpadło w ręce. Chciał poznać jak najwięcej drogocennej wiedzy, żeby, kiedy dorośnie, jego matka nie musiała już cerować bielizny obcych. Po jakimś czasie zaczął po koleżeńsku pomagać słabszym w nauce kolegom…

AKURAT, TUMAN SKOŃCZONY. GDYBY NIE ONI, SIEDZIAŁBY DO TEJ PORY W TEJ SAMEJ KLASIE…

– Nie, ja nie mogę dalej. To sabotaż. Ktoś musi za to odpowiedzieć. – Warkot ponownie zerknął na kartkę.

Akurat wtedy, kiedy tego najbardziej potrzebowali, bo byli zagrożeni i groziło im powtórzenie tej samej klasy.