Nie myśl, że znikną, Marcin Grygier: fragment

Marcin Grygier

Nie myśl, że znikną

Prolog

Katowice, 25.04.2015

Zapowiadał się bardzo przyjemny wieczór. Jeden z tych, które wieńczą dobry dzień. Szczupły, solidnie zbudowany trzydziestoparolatek zdjął garnitur, uszyty w londyńskiej pracowni Henry’ego Poole’a, wrzucił do szklanki kilka kostek lodu, zalał je bursztynową dwudziestoletnią whisky one barrel, po czym, w samej koszuli i bokserkach, rozsiadł się wygodnie na wielkim, obitym przedniej klasy cielęcą skórą fotelu. Mebel był prezentem od żony z okazji ich piątej rocznicy ślubu. Za każdym razem gdy w nim zasiadał, uzmysławiał sobie, że jest to jedyna dobra rzecz, jaką mu w życiu dała. Dzisiaj jednak nie zamierzał zadręczać się myślami na jej temat, dziś miał dobry dzień i nie chciał go niczym zepsuć. Pierwszą jego obietnicą był telefon, który odebrał wczesnym rankiem. Partner ze Wschodu zadzwonił z wieścią, że trzydzieści wagonów węgla z Donbasu jest gotowych do wysyłki. Gdy wjadą do Polski, będzie miał na nim kilkukrotną przebitkę. Zapłacił w końcu mniej, niż za swój węgiel oferowali chinole, a że trochę trzeba będzie posmarować tu i tam, aby jego, delikatnie mówiąc, mierna wartość opałowa nie była przeszkodą w kontraktach z elektrowniami – cóż, to był koszt wliczony w zysk, który i tak był tłusty jak świąteczna gęś. Wiedział, że dealem z Ukraińcami wkurwi kilku baronów węglowych, z którymi nie od dziś miał na pieńku, ale miał to gdzieś. Oni zrobiliby to samo, gdyby tylko wcześniej niż on dotarli do chłopaków z Donbasu. Tylko że on był szybszy – i dlatego teraz razem ze wspólnikiem mogą tym wszystkim spasionym wieprzom pokazać gigantycznej wielkości środkowy palec. I niech go sobie wsadzą głęboko w dupę!

Dobrze rozpoczęty poranek doprowadził do równie dobrego popołudnia. Dzisiejszy seks – rzeczy, które robili, sobie samym i nawzajem, maksymalnie przekroczone granice, ekstaza, jaką osiągnęli, doprowadzając się do miejsca, gdzie kończyła się przyjemność, a zaczynał ból – spowodował, że czuł każdy mięsień, niczym długodystansowiec po wielogodzinnym biegu. Ale cóż to był za ból! Był warty każdej chwili ekstatycznego seansu, jaki sobie zafundowali. Teraz, choć nie do końca mu się to podobało, był sam. Trudno. W końcu przed nimi jeszcze wiele wspólnych dni. Ta myśl, początkowo radosna, po chwili zachmurzyła mu twarz. Żona. Kto, jak nie ta wysuszona i chowająca się pod toną kremów i innych mazideł jędza, mógłby stanąć na drodze jego szczęścia? Kiedyś jej potrzebował. Była dla niego furtką, przez którą mógł wejść do świata dotychczas przed nim zamkniętego. Potrzebował też jej pieniędzy, bo tylko ich mu brakowało. Miał pomysły, był ambitny, nie bał się ryzyka – ale był goły. A ona, wdowa, żegnająca już swoje najlepsze lata, miała pieniądze. Miała też niespełnione pragnienia, które on mógł zrealizować – nieskrępowany, kipiący wigorem, bezpruderyjny seks. Transakcja była więc korzystna dla obu stron i wszystko działało. Do czasu, aż usamodzielnił się finansowo i nie mógł już dłużej znieść jej fizyczności, coraz bardziej nadgryzanej zębem czasu. Wiedział, że znalazła sobie zastępstwo w postaci półmózga, trenera pilates, co obchodziło go mniej niż zeszłoroczny śnieg, ale wiedział też, że sekutnica, z czystej zemsty, nie da mu rozwodu prędzej, niż nie stanie w samych skarpetkach, świecąc gołym tyłkiem na środku katowickiego rynku.

– Kurwa! – zaklął pod nosem, zły, że pozwolił, by te myśli zepsuły mu wyśmienity nastrój.

Wychylił szklankę i wstał, aby nalać kolejną porcję. Po drodze do barku podniósł ze stołu smartfona i puścił ulubione Radiohead. Ze sprzętu audio, połączonego bluetoothem z telefonem, popłynęły dźwięki Karma Police. Napełnił szkło, zasiadł z powrotem w fotelu i zamknął oczy. Zaczął czuć pierwsze przyjemne objawy działania alkoholu. Ten fajny szum, ta chwila, gdy jeszcze wszystko jest jasne, ma kształty i kontrast, ale myśli już mkną szybciej, są bardziej przejrzyste.

Nagle poczuł, że ktoś za nim stoi. Nic nie usłyszał – żadnego skrzypnięcia podłogi czy otwieranych drzwi, nie zobaczył cienia sylwetki rzucanego na ścianę przez pokojową lampę. Po prostu wiedział, że ktoś za nim stoi. Ktoś, kogo nie powinno tu być. Ktoś, kto chce mu zrobić krzywdę. Ktoś, z kim może… Ostatniej myśli nie zdążył sformułować. Napastnik w potężnym uścisku unieruchomił mu głowę i szybkim, sprawnym ruchem wbił igłę w żyłę, która nabrzmiała na szyi. Pięćset miligramów pentothalu. Po trzydziestu sekundach zwiotczał i czas się dla niego zatrzymał.

Gdy się ocknął, leżał na podłodze. Z wysiłkiem uniósł głowę i stwierdził, że jest nagi.

– Nie śpisz? Miałeś spać! – usłyszał za sobą głos.

Chciał coś powiedzieć, krzyknąć, ale wydał z siebie tylko cichy bełkot. Po policzku pociekła mu strużka spienionej śliny. Spróbował poruszyć kończynami, ale nie potrafił. Od szyi w dół stracił czucie. Jego ciało było teraz workiem z mięsem, kośćmi i krwią, nad którym kompletnie nie panował. Kątem oka zauważył, jak ktoś kucający za nim unosi jego przedramię i zacieśnia nad przegubem opaskę zaciskową; po chwili palcami wskazującym i środkowym nieznajomy zaczął uderzać w przegub jego ręki poniżej opaski.

– Już dobrze – usłyszał ten sam głos. – Coś poszło nie tak, ale zaraz to naprawimy. Dobrze, że masz takie ładne żyły.

Po chwili zwiotczał ponownie. Ostatnie, co zobaczył, to plecy kogoś, kto siedzi na nim okrakiem, i dłoń w silikonowej chirurgicznej rękawiczce, w której błyszczy coś srebrnego. Potem znów zapadł w nicość.