Dobrzy ludzie muszą umrzeć, Helen Fields: fragment

Helen Fields

Dobrzy ludzie muszą umrzeć

CZĘŚĆ I

1

To nie było najgorsze miejsce na śmierć. Ale niewiele jest bardziej przerażających sposobów umierania. Idylliczne tło letniego krajobrazu – miejski pejzaż z jednej strony, zarys starego wulkanu Arthur’s Seat w oddali. Muzykę czuło się, zanim jeszcze dotarła do uszu – dudnienie basów wprawiało w drganie całe ciało, wibrowało w kościach. Na początku lipca słońce w Edynburgu zachodzi późno, niebo rozświetlały jeszcze różowe, złociste i ciemnopomarańczowe pasma. I pewnie dlatego nikt nie zauważył, kiedy to się stało. Swoje zrobił też koktajl drinków, narkotyków i naturalnego haju. Festiwal rozkręcił się na dobre. Trzy dni zabawy, imprez, kochania się, jedzenia i picia przy dźwiękach muzyki kolejnych zespołów – ludzie zdążyli przyzwyczaić się do skąpych strojów i minimum higieny. Gdyby dało się zrobić zdjęcie ukazujące to uczucie ekstazy, sceneria byłaby idealna. Poczucie wspólnej radości przepełniało tłum, który podskakiwał w tym samym rytmie, jak gdyby ze stopionego w jedność ludzkiego mrowia narodziła się pełna entuzjazmu bestia o tysiącu roześmianych twarzy.

W sam środek tego rozradowanego tłumu wślizgnął się morderca, zwinny i bezszelestny jak dym. Ciął swój cel ostrzem z taką łatwością, z jaką wstążka przecina powietrze. Czyste cięcie. Proste i głębokie. Kałuża krwi na ziemi świadczyła, że rana jest zbyt rozległa, żeby zatamować krwawienie rękoma. Zresztą i tak zabrakłoby czasu, żeby przenieść rannego do karetki. I tak byłoby po wszystkim, zanim ktoś w ogóle zauważyłby, że jest ranny.

Inspektor Luc Callanach stał w miejscu, w którym młody mężczyzna wydał ostatnie tchnienie. Jeszcze nie ustalono jego tożsamości. Po godzinie od śmierci ofiary policja nadal dysponowała nadzwyczaj skromną wiedzą. To zdumiewające, pomyślał Callanach, że w wielotysięcznym tłumie nie znaleziono choćby jednego przydatnego świadka.

Młody mężczyzna po prostu przestał rytmicznie podskakiwać i z grymasem na twarzy zaczął się chwiać na wszystkie strony wśród tych, którzy stali najbliżej, aż w końcu runął na ziemię, trzymając się kurczowo za brzuch. Niektórych to zirytowało, bo zakłóciło im przyjemność oglądania zabawy. Początkowo sądzono, że jest pijany, potem, że przesadził z narkotykami. Dopiero gdy bosonoga nastolatka poślizgnęła się w kałuży krwi, wszczęto alarm, ale przy tym natężeniu decybeli minęły wieki, zanim wiadomość się rozeszła. W końcu krzyki zagłuszyły muzykę, a kiedy biednego chłopca obrócono na plecy, jego rozlane wnętrzności rozpłynęły się jak kosmiczny stwór, błyszcząc w promieniach słońca wśród obfitej kałuży lśniącej krwi.

Policjanci byli w pobliżu. Przy tak wielkiej imprezie podjęto wszelkie środki ostrożności – w każdym razie tak sądzono. Jednak przedarcie się najpierw funkcjonariuszy, a później ratowników medycznych przez tłum, oczyszczenie i zabezpieczenie terenu okazało się logistyczną katastrofą. Callanach wzniósł oczy do nieba i westchnął. Miejsce zbrodni było bardziej zadeptane niż podłoga w toaletach nocnych klubów w sylwestrową noc. DNA starczyłoby na zaludnienie nowej planety. Prawdziwa wolnoamerykanka dla kryminalnych.

Ciało było już w drodze do kostnicy, ale wcześniej obfotografowano je na miejscu zbrodni, choć nie miało to raczej większego sensu. Zwłoki wiele razy zmieniały pozycję – zawsze znajdą się chętni do „pomocy”, swoje zrobili też spanikowani gapie, policjanci i ratownicy medyczni – zanim ułożono je w końcu na udeptanej trawie i skopanej ziemi. Główna patolog, Ailsa Lambert, była nadzwyczaj milcząca i ograniczyła się do poleceń, by zajęto się ciałem z uwagą i szacunkiem oraz przeniesiono je czym prędzej do miejsca bez wścibskich kamer i zawodzenia histerycznej muzyki. Callanach miał zabezpieczyć teren zbrodni – to już nawet nie była ironia – a następnie udać się do laboratorium Ailsy.

Inspektor zdążył tylko rzucić okiem na twarz ofiary, ale jej wygląd mówił sam za siebie. Mocno zaciśnięte oczy sprawiały wrażenie, jakby mężczyzna nie mógł przebudzić się z koszmaru, usta zastygły pomiędzy łapaniem powietrza a krzykiem. Czy wykrzyczał jakieś imię? – zastanawiał się Callanach. Czy znał napastnika? Nie miał przy sobie dowodu tożsamości, a w kieszeniach szortów jedynie drobne, nie nosił nawet zegarka. Tylko kluczyk zawieszony na sznurku na szyi. Chociaż śmierć przyszła szybko, to groza, że gaśnie się wśród tego skaczącego, rozbawionego tłumu, oraz poczucie, że nie ma żadnej deski ratunku, musiały się wydawać najokrutniejszym żartem. A pożegnaniem były tylko krzyki oraz panika i strach w oczach pochylających się osób. Jak musiał się czuć, rozmyślał Callanach, umierając samotnie na twardej ziemi w pełnym słońcu? Mogło mu towarzyszyć jedynie nieuśmierzone przerażenie.

Callanach obejrzał scenę przykrytą kopułą, wypchaną sprzętem dźwiękowym i oświetleniowym – modlił się w duchu, żeby choć jedna z zamontowanych tu kamer uchwyciła przypadkowo właściwy fragment. Umykającą w pośpiechu osobę, poruszającą się inaczej niż reszta tłumu. W zwykłe dni The Meadows, rozległe tereny parkowe i rekreacyjne na południe od centrum miasta, były pięknym i spokojnym miejscem. Spacerowały tu matki z dziećmi i właściciele psów ze swoimi pupilami, a na obrzeżach trenowali biegacze. Callanachowi przypomniała się melodia piosenki Summer is A-Coming In ze ścieżki dźwiękowej oryginalnej wersji filmu Kult, na który kilka miesięcy temu zaciągnęła go inspektor Ava Turner. Na długo zapamiętał hipnotyzujące aktorstwo Edwarda Woodwarda oraz sceny, w których mężczyźni i kobiety, o twarzach ukrytych za zwierzęcymi maskami, szykują się do złożenia ofiar z ludzi. Filmowe obrazy skojarzyły się teraz Callanachowi z areną, na której środku zginął ten młody człowiek.

– Panie inspektorze, mamy osoby, które stały za ofiarą. Można z nimi porozmawiać – odezwał się posterunkowy. Callanach udał się za nim na skraj pola, pozostawiając na miejscu ekspertów kryminalistyki, którzy wznosili tymczasową konstrukcję, by zabezpieczyć na noc miejsce zbrodni. O drzewo opierała się para, skulona pod jednym kocem. Twarze mieli umazane łzami, a kobieta wyraźnie drżała, gdy mężczyzna ją pocieszał.

– To państwo Merel i Niek de Vries – przeczytał posterunkowy z notesu. – Małżeństwo z Holandii, spędzają tu wakacje. Są w Szkocji od dziesięciu dni.

Callanach skinął głową i podszedł bliżej, by nadać rozmowie bardziej osobisty charakter.

– Jestem inspektor Callanach ze szkockiej policji – powiedział. – Wiem, że przeżyliście szok. Bardzo mi przykro. Na pewno już kilka razy o tym mówiliście i jeszcze kilka razy będziecie o to pytani. Czy mogę prosić, żebyście mi wszystko opowiedzieli?

Mężczyzna zwrócił się do żony w ich ojczystym języku, czego Callanach nie zrozumiał, ale kobieta podniosła oczy i wzięła głęboki oddech.

– Moja żona nie mówi dobrze po angielsku – wyjaśnił Niek de Vries – ale widziała więcej niż ja. Mogę tłumaczyć. Zauważyła go dopiero, gdy ta dziewczyna zaczęła krzyczeć. Merel schyliła się i zaczęła nim potrząsać, i mówić, żeby wstał. Był na kolanach, zgięty wpół. Myśleliśmy, że jest pijany albo mu niedobrze. Kiedy Merel się podniosła, miała ręce we krwi. Ale pomyślała, że zwymiotował. Dopiero kiedy wszyscy się cofnęli i obróciliśmy go na plecy, zobaczyliśmy ranę. Wyglądało to tak, jakby został przecięty na pół. – Niek zasłonił dłonią oczy.

– Czy widział pan kogoś obok niego, zanim upadł, czy ktoś go dotknął, przeszedł w pobliżu? Czy ktoś uciekał pospiesznie z tego miejsca? A może potrafi pan opisać szczegółowo stojących najbliżej ludzi? – zapytał Callanach.

– Tam się ciągle ktoś kręcił – odpowiedział Niek – a poza tym patrzyliśmy na scenę, na zespół, no nie? Nie mamy tu przyjaciół, więc ludzie nas nie interesowali. Wszyscy podskakiwali, krzyczeli, chodzili raz do baru, raz do toalety. Staraliśmy się tylko trzymać razem. Dopiero kiedy ten mężczyzna upadł, zwróciłem na niego uwagę.

– Czy coś mówił? – spytał Callanach.

Niek skonsultował to z Merel.

– Uważa, że kiedy do niego zagadnęła, był nieprzytomny albo już nie żył. A poza tym był okropny hałas. Nic by nie usłyszała.

– Rozumiem – powiedział Callanach. – Policjanci zabiorą was na posterunek, żeby spisać zeznania, a potem odwiozą was do hotelu.

– Nie Brytyjczyk? – wydukała Merel, po raz pierwszy zwracając się bezpośrednio do Callanacha.

– Jestem Francuzem – odparł inspektor – a właściwie pół Francuzem, pół Szkotem. Przepraszam, jeśli trudno zrozumieć mój akcent.

– Le garçon était trop jeune pour mourir. – Chłopiec był za młody, żeby umrzeć, powiedziała po francusku i przeszła na ten język, ale Callanach nauczył się już tak szybko tłumaczyć w myślach, że wydawało mu się, jakby mówiła po angielsku.

Merel de Vries przypomniała sobie coś jeszcze. Przez muzykę przebił się kobiecy śmiech tak głośny, że słyszała go nawet wtedy, gdy schyliła się, żeby pomóc ofierze. Callanacha uderzył sposób, w jaki Merel go opisała. To nie był radosny śmiech. Według niej brzmiał złośliwie.


Cięcie wykonano jednym narzędziem, broń została własnoręcznie zrobiona przez jakąś złotą rączkę – powiedziała Ailsa Lambert. – Połączono ze sobą dwa identyczne skalpele, pozostawiając między nimi przestrzeń czterech milimetrów. Wskutek takiej kombinacji rana byłaby niemożliwa do zamknięcia czy zszycia, nawet gdyby podczas ataku ofiara była w szpitalu. Podwójne cięcia mają… – zamilkła, biorąc do ręki giętką miarę – …dwadzieścia osiem centymetrów długości. Nastąpiło głębokie rozwarcie, a rozległa rana wywołała zmasowany uraz. Jego narządy przesunęły się w dół i w przód, tak że większość tego, co powinno wypełniać jamę brzuszną, wypłynęła na zewnątrz, kiedy upadł i obrócił się na bok. Na wnętrznościach są nawet wyraźne ślady butów tych osób, które stały obok. Utrata krwi spowodowała zatrzymanie akcji serca.

– Rozumiem – odezwał się ze znużeniem Callanach. – Przyczyna śmierci jest raczej oczywista. Czy powinienem wiedzieć coś jeszcze?

– Wkrótce będzie raport toksykologiczny. Nie ma innych widocznych ran, na pierwszy rzut oka wydaje się zdrowy, stan płuc świadczy, że nie palił, grzeczny chłopiec. – Poklepała rękę zmarłego dłonią w rękawiczce i uśmiechnęła się ponuro. – Ale ta broń, Luc, ta broń nie została zaprojektowana do samoobrony. I nie kupisz takiej w sklepie. Ktoś ją wykonał, dopieścił. Cięcie było głębokie, równe i wystarczyło użyć niedużej siły, żeby przebić się do jamy brzusznej. Ten, kto to zrobił, był z siebie dumny, pomyślał o skuteczności, rozumiał mechanikę działania broni. To nie była improwizacja ani cios zadany pod wpływem gwałtownej kłótni.

– A zatem zabójstwo? – zapytał Callanach, pochylając się nad ciałem, żeby lepiej się przyjrzeć.

– Bardziej rytuał, powiedziałabym – odparła Ailsa. – Wymarzony, przećwiczony i doprowadzony do perfekcji.

– Ile ma lat?

– Między osiemnaście a dwadzieścia dwa. Sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Aktywny, bez grama zbędnego tłuszczu, dobrze umięśniony, ale nie typ, który spędza życie w siłowni. Rozmiar buta czterdzieści cztery i pół. Brązowe włosy, orzechowe oczy. Nic nie wskazuje, by się bronił. Nie spodziewał się ataku.

– Zatem nie widział w napastniku zagrożenia?

– Najprawdopodobniej. Źle wyglądasz, Luc. Dobrze sypiasz? – zapytała Ailsa, zdejmując rękawiczki, żeby coś zanotować.

– Bez problemów – skłamał.

– Odżywiasz się prawidłowo? Jesteś blady i masz popękane żyłki w oczach.

– Zadzwonię jutro, żeby się dowiedzieć o wyniki toksykologii. – Uchylił się od odpowiedzi. – Jeśli coś wypłynie, dzwoń.

– Pozdrów ode mnie inspektor Turner, dobrze? Wieki jej nie widziałam. Spotykałam się co jakiś czas z jej matką na zebraniach klubu miłośników opery, ale już jej tam dawno nie było – powiedziała Ailsa, prostując plecy. Pomimo że miała ponad sześćdziesiąt lat i drobną, delikatną figurę, nie sposób było ją lekceważyć.

– Przekażę – obiecał, zdjął fartuch i wyrzucił go do kosza za drzwiami.

Gdy wrócił na komendę, w pokoju śledczych czekał na niego komitet powitalny z ponurymi minami. Callanach spojrzał od razu na detektywa Trippa.

– Odebraliśmy telefon i idę tym tropem, panie inspektorze – powiedział Tripp. – Zadzwoniła młoda kobieta i powiedziała, że podczas festiwalu została rozdzielona ze swoim chłopakiem. Jeszcze się nie odnalazł. Wysłałem po nią samochód.

– Podała jego nazwisko? – zapytał Callanach i wziął do ręki kubek z kawą, siadając przed komputerem.

– Sim Thorburn – odrzekł Tripp, nacisnął kilka klawiszy i czekał, aż załaduje się zdjęcie, jak zwykle za wolno. W ciągu kilku sekund otworzyła się strona jakiegoś nowego portalu społecznościowego z dużą liczbą imponujących zdjęć. Z każdego z nich uśmiechał się szczerze i beztrosko młody chłopak. Na ostatnim trzymał za rękę swoją dziewczynę. Bez wątpienia tą samą dłonią, którą chwilę wcześniej poklepała Ailsa Lambert.

– To on – stwierdził Callanach. – Co wiemy?

– W tej chwili tyle, ile jest na jego stronie. Nie zawracał sobie głowy blokadami, więc cały świat mógł to obejrzeć. Ma dwadzieścia jeden lat, jest Szkotem, mieszka w Edynburgu.

– Notowany?

– Niczego nie znaleźliśmy. – Za plecami Trippa zadzwonił telefon i ktoś podał mu notatkę. – Przyjechała ta dziewczyna, panie inspektorze. I nadinspektor Begbie chce pana widzieć, jak tylko pan skończy.

– Jasna sprawa – odparł Callanach, wstając. – Masz pojęcie, gdzie jest inspektor Turner, Tripp? Pytała o nią Ailsa Lambert.

– Nie ma służby! – krzyknęła detektyw Salter z korytarza. – Mówiła coś, że jutro może się spóźnić. Mam jej coś przekazać?

– Nie, dzięki, Salter! – odkrzyknął Callanach. – To może poczekać.

W przeciwieństwie do dziewczyny Sima Thorburna, która bez wątpienia podejrzewa już najgorsze, ale wciąż liczy, że zdarzy się cud. Czekając na dole, wyobraża sobie, że popełniono błąd, i ma nadzieję, wbrew dowodom, że jej chłopak spotkał przyjaciół i oddalił się z nimi bez słowa. Przez jej głowę przebiegają rozmaite wytłumaczenia jego zniknięcia. Do czasu, aż zobaczy twarz inspektora, pomyślał Callanach. Ludziom wystarczało jedno spojrzenie i już wiedzieli.

– Przykro mi – powiedział od razu. Prezentacje były zbędne. I tak już po kilku sekundach nie pamiętałaby jego nazwiska.

– Nie może pan być pewny, że to on – wyszeptała. – Nawet pan mnie o niego nie spytał.

– Znaleźliśmy w Internecie kilka zdjęć, na których jesteście razem. – Pokazał jej fotografię, którą Tripp wydrukował na wszelki wypadek. – Czy to Sim?

Zaczęła płakać i cofnęła się o krok, jakby zdjęcie mog­ło ją ugryźć.

– Widział go pan? – zapytała.

Callanach przysunął jej krzesło. Usiadła.

– Tak. Jestem pewien, że to on.

– Ale co… co… – Nie mogła wydobyć słów.

– To było cięcie nożem. Niestety, śmiertelne. Wszystko stało się bardzo szybko. Nawet nie zdążyła dojechać karetka.

– Cięcie nożem? Myślałam, że pęknięcie wyrostka albo skrzep, ale… zabity nożem? To do niego nie pasuje. Nikt by tego nie zrobił Simowi.

– Nie miał żadnych kłopotów? Może coś tak zwyczajnego jak rodzinna kłótnia, problemy finansowe, wyrównanie rachunków z przeszłości?

– Niech pan nie gada głupot! – warknęła dziewczyna. Jej reakcja nie dziwiła, zważywszy na sytuację. Nie rozumiała jednak, że szanse na znalezienie sprawcy maleją z każdą minutą. – Pracował charytatywnie. Niewiele zarabiał i poświęcał każdą wolną chwilę na dodatkowy bezpłatny wolontariat.

– Może pani coś więcej powiedzieć na ten temat? – poprosił Callanach.

– Pracował w schroniskach dla bezdomnych, prowadził darmowe jadłodajnie w mieście, organizował zbiórki pieniędzy. Sim był najłagodniejszą i najmilszą osobą, jaką można spotkać. Oddałby ostatniego pensa. To była jedyna sprawa, o którą się kłóciliśmy.

– I nie zauważyła pani wczoraj nic dziwnego? Nikt go nie śledził?

Dziewczyna pokręciła głową, wyraźnie pogrążając się w szoku. Callanach wiedział, że już niczego więcej z niej nie wydobędzie. Przekazał Trippowi, żeby zorganizował oficjalną identyfikację zwłok i zbadał sytuację rodzinną. Callanach musiał szybko ruszyć właściwym tropem. Ten, kto zabił Sima Thorburna, mężczyzna czy kobieta, bez wątpienia ukrył już narzędzie zbrodni i zniszczył wszelkie obciążające dowody.

– Salter! – krzyknął Callanach w stronę pokoju śledczych. – Sprawdź, kto się zajmuje monitoringiem z koncertu. Chcę go zobaczyć jeszcze dziś wieczór. I trzymaj szefa z dala ode mnie przez jakiś czas, dobrze? Mam robotę.

– Tak jak ja, inspektorze – oznajmił nadinspektor Begbie, stając w drzwiach. Callanachowi wydawało się, że szef jest grubszy przy każdym kolejnym spotkaniu. Niezdrowo tak szybko przybierać na wadze. Nie był szczupły, kiedy Callanach dołączył do szkockiej policji, ale teraz robił wszystko, żeby przedwcześnie wykopać sobie grób, nie wiadomo dlaczego. – Czy coś nie gra, inspektorze Callanach? – zapytał Begbie. Callanach zdał sobie sprawę, że gapi się na naprężone guziki przy koszuli szefa.

– Nie, panie nadinspektorze, po prostu się rozproszyłem.

– Szczerze mówiąc, to mało optymistyczne. Co mamy? – Callanach zastanawiał się, jak mu przekazać, że właściwie niczym nie dysponują, więc zwlekał z odpowiedzią. – Aż tak dobrze? Ale ktoś musiał coś widzieć. Tysiące potencjalnych świadków, a my utknęliśmy? Typowe jak cholera. Niech rzecznik zorganizuje konferencję prasową. Możemy to zrobić od razu. Żeby ludzie nie bali się wychodzić na ulicę. Na pewno znajdzie się racjonalne wytłumaczenie tego zdarzenia. Nikt nie podchodzi do zupełnie obcej osoby, żeby ją przeciąć na pół. Przygotuj odpowiedzi, Callanach. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin ktoś ma trafić za kratki.

– Szefie…

– Rozumiem. Nie lubisz konferencji prasowych. Odnotowane.

Begbie odszedł, posapując. Callanach zastanowił się, czy nie pójść za szefem i nie zapytać, jak się czuje, ale uznał, że to mogłoby oznaczać koniec jego kariery, więc udał się do pokoju śledczych. Umierał z głodu, ale robiło mu się mdło na samą myśl o kolacji złożonej z ryby i frytek podanych w gazecie. Nie było szans, żeby w ciągu najbliższej doby pojechać do domu, a ze zdrowych przekąsek na komendzie mógł liczyć jedynie na przeterminowaną paczkę krakersów wciśniętą w kąt kuchennej szafki. Callanach próbował zebrać myśli, żeby poprowadzić briefing, kiedy ktoś wcisnął mu w ręce papierową torbę.

– Przestań zaglądać wszystkim do talerzy z takim wzrokiem, jakby wcinali truciznę. To odpychające. Utrwalasz w ten sposób swoją reputację francuskiego snoba – powiedziała inspektor Ava Turner, podając mu widelec. – Sałatka z krewetek. Nie domowa. Oszczędziłam ci moich patetycznych wysiłków.

– Myślałem, że masz wolne aż do jutra. Zdegradowali cię do cateringu?

– Zawsze możesz to oddać – powiedziała, sprawdzając telefon, i zmarszczyła brwi.

– Za późno. – Callanach otworzył opakowanie i zaczął pałaszować. – Pytała o ciebie Ailsa Lambert. Czy mam rozumieć, że w edynburskiej elicie społecznej coś zgrzyta? – Uśmiechnął się.

– Jak się mówi po francusku, żeby ktoś się zamknął? – odpowiedziała, nie podnosząc wzroku znad telefonu. Przez większość życia zawodowego Ava próbowała zdystansować się od przywilejów, które jej przysługiwały z racji urodzenia. Oczekiwania, że zostanie lekarzem, prawnikiem, notariuszem czy kimś podobnym – przynajmniej dopóki się nie ustatkuje i nie sprowadzi na świat wnucząt dla wyczekujących dziadków – tylko podsyciły bunt, wskutek którego wylądowała w ponurym świecie policji. Ale nawet w tej pracy nie była w stanie uciec przed faktem, że do najbliższych przyjaciół jej rodziny należały osoby z samej wierchuszki szkockiej policji, politycy, prezesi zarządów, a nawet główna miejska patolog sądowa.

Do pokoju wpadła detektyw Salter, podając dwie kartki A4 i zerkając na zegarek.

– Nadinspektor Begbie powiedział, że wie, że jest pan zajęty, więc sam zorganizuje panu tę konferencję prasową. – Salter próbowała powstrzymać uśmiech. Turner zrujnowała jej wysiłek i roześmiała się w głos. – Porobiłam panu notatki, panie inspektorze. Dziennikarze będą tu za godzinę.

– Rety. Zostałeś zdegradowany do roli rzecznika prasowego? Jutro rano o tej porze kobiety będą omdlewać na widok twojej twarzy na pierwszych stronach gazet. Detektyw model w szkockiej policji powraca? – powiedziała Ava. Callanach od ośmiu miesięcy służył w Szkockim Wydziale Śledczym Policji w Edynburgu i przez cały ten czas Ava nie przepuściła żadnej okazji, żeby mu dociąć. To, że pracował kiedyś jako model, czyniło z niego wyjątkowo łatwy cel.

– To nie był mój pomysł – mruknął Callanach. – Merde!

– Nie wyrażaj się – napomniała go Ava.

– Myślałem, że nie znasz francuskiego.

– To, że cię ignoruję, nie znaczy, że cię nie rozumiem. Pomyliłeś dwie różne sprawy.

– Nie masz przypadkiem czegoś do roboty? – zapytał Callanach i pokręcił głową, patrząc, jak na jej twarz wypływa szeroki uśmiech. Ava była jedną z tych kobiet, których widok wprowadzał mężczyzn w błąd. Wyglądała dość niewinnie, z długimi, brązowymi puklami loków i szarymi oczami, zmieniającymi odcień w zależności od oświetlenia. Ale w jednej sekundzie potrafiła komuś dociąć do żywego. Jej jedyną bronią była szczerość. Kiedy przyjechał z Francji, miał w głowie kompletny mętlik. Zbyt wiele wydarzyło się w jego życiu, by pozostało to bez wpływu na stan emocjonalny. Ostatnie kilka miesięcy było dla niego jak terapia, a dużą rolę w tym leczeniu odegrała Ava, przede wszystkim dlatego, że przy niej mógł po prostu być sobą.

– Ziemia do Callanacha. – Zamachała mu dłonią przed twarzą. – Tylko żartowałam. Jest aż tak źle? Naprawdę nie masz punktu zaczepienia?

– Gorzej niż źle – odpowiedział Callanach.

– Inspektor Turner! – wrzasnął Begbie z korytarza.

– Nie jestem na służbie! – odkrzyknęła Ava. – Tak naprawdę wcale mnie tu nie ma. To tylko pana wyobraźnia.

– W takim razie mam bujną wyobraźnię. Tym gorzej dla ciebie. Bierz ludzi i jazda na Gilmerton Road. Mamy kolejne morderstwo.