Antidotum, Jacek Żuberek: fragment

Jacek Żuberek

Antidotum

 

Inspektor Jakubowski podszedł do długiej lady recepcji, za którą stało dwóch młodych mężczyzn ubranych w granatowe, obcisłe garnitury od Hugo Bossa. Wyższy był łysy, równomiernie opalony na lekkopomarańczowy odcień brązowego i miał królicze zęby, zupełnie jakby pochłaniał marchew na kilogramy, ale w postaci świeżego soku z dodatkiem cytryny oraz kawałków jabłka. Nosił modne lustrzane okulary typu aviator, czym zgodnie z zamierzeniem wprawiał w zakłopotanie gości. Drugi był drobnym Azjatą z nienaganną fryzurą w stylu piłkarza wartego kilkadziesiąt milionów euro.

Poirytowany policjant spokojnie położył odznakę na granitowym blacie.

– Inspektor Jakubowski, Komenda Wojewódzka Policji w Łodzi. Chciałbym się widzieć z prezesem Tinnye – powiedział, patrząc w skośne oczy niższego z recepcjonistów.

– Był pan umówiony z panem prezesem? – odpowiedział pytaniem na pytanie tamten. Płynnie i czysto, jakby władał językiem polskim przynajmniej od podstawówki.

Stojący z boku starszy aspirant Boniecki natychmiast postąpił dwa kroki naprzód, powodowany brakiem szacunku pobrzmiewającym w głosie młodego człowieka, który być może nie do końca rozumiał znaczenie rzeczownika męskoosobowego „inspektor”.

– Ssynuś, nie przyszedłem tutaj na pogawędki. Ja tu prowadzę poważne śledztwo. Na którym piętrze? – wyjaśnił Jakubowski, kładąc mocny, syczący akcent na pierwszej sylabie swojego ulubionego słowa.

Inspektor nie potrzebował żadnej pomocy w sprawach związanych z przywództwem w stadzie czy dominacją i uważny, i doświadczony obserwator, jak dajmy na to wyższy recepcjonista, mógł to bez trudu wyczytać z jego twarzy: z oczu, kształtu nosa, zarysu szczęki.

– Dwudzieste piętro. Przy windzie będzie na panów czekała sekretarka pana prezesa – odpowiedział, zerkając zza okularów i trzymając odbezpieczoną słuchawkę w ręku.

Znaleźli windy ukryte za filarami z jasnego drewna, brązu i trawertynu. Jazda trwała wystarczająco długo, żeby Oksana Wirth, asystentka prezesa, zdążyła wyjść im naprzeciw i przyjąć godną pozę oczekiwania na ostatnim piętrze biurowca firmy farmaceutycznej AH Medical Industries Polska.

– Zapraszam do sali konferencyjnej. Pan prezes Tinnye przyjmie panów za dziesięć minut. Proponuję kawę, herbatę lub coś zimnego.

– Nie, dziękujemy. – Inspektor zdecydowanie nie pozwolił na poufałość.

Bez słowa usiedli po obu stronach białego blatu, zostawiając gospodarzowi należne mu krzesło u szczytu stołu. W zaciętym milczeniu – jak strony na korytarzu w sądzie – inspektor Jakubowski i starszy aspirant Boniecki zgodnie czekali, aż elektroniczny zegar odliczy dziesięć minut, które dzieliły ich od spotkania. Żaden nawet nie spojrzał w okno ani nie rozejrzał się po nowocześnie wyposażonej sali. Siedzieli jak psy gończe, wpatrzeni w szerokie drzwi bez śladu klamki, które bezszelestnie otworzyły się punktualnie o jedenastej.

Prezes Tinnye na pierwszy rzut oka rażąco odbiegał od wszelkich wyobrażeń o udzielnym władcy jednego z największych imperiów farmaceutycznych świata. Średniego wzrostu, z pozoru jowialny, ale z wysportowaną sylwetką, już na dzień dobry w wymuszonym uśmiechu odsłonił nierówne, sztucznie bielone zęby z diastemą pomiędzy górnymi jedynkami. Wysokie czoło, pucołowata twarz, szerokie, całuśne usta oraz rumiana cera dopełniały wyglądu mężczyzny po pięćdziesiątce, który dbał o siebie z narcystyczną przesadą, a mimo to nie osiągał upragnionego celu. Najlepiej świadczyły o tym dłonie, które zaraz po przywitaniu miękko położył na blacie stołu: wypielęgnowane paznokcie pokrywała równa warstwa bezbarwnego lakieru, nadającego im pożądanego połysku, lecz niebędącego w stanie znacząco poprawić wyglądu pulchnych i o wiele za krótkich palców. Średniej długości włosy farbowane na ciemny brąz prezes zaczesywał na prawą stronę. Całym sobą zadawał kłam powiedzeniu: nie szata zdobi człowieka, lecz człowiek szatę. Dopiero idealny garnitur, okulary w złoconych oprawkach, krawat, buty oraz zegarek, który z pewnością nie służył tylko do odmierzania czasu upewniały rozmówców, że na właściwym miejscu przed nimi siedzi właściwy człowiek.

 Po przywitaniu, kiedy prezes już usiadł, jak tego chcieli, policjanci płynnym ruchem przesunęli krzesła bliżej krawędzi stołu i niczym doświadczeni pływacy symultaniczni ustawili je ukośnie wobec długiego blatu, sprytnie osaczając swoją ofiarę. W odpowiedzi prezes Tinnye wstał bez pośpiechu, poprawił roletę w oknie i usiadł po drugiej stronie, naprzeciwko Jakubowskiego, w pewnej odległości od aspiranta.

– Słucham panów – powiedział krótko.

– W sobotę był u pana komisarz Andrzej Michalski z naszej komendy. Chcemy porozmawiać o tej wizycie. Ze szczegółami.

– Rozumiem. Proszę zaczekać.

Otworzył elektroniczny notes i zaraz znalazł to, czego szukał.

– To było trzy dni temu, w sobotę, dziewiątego lutego dwa tysiące trzynastego roku, dokładnie o godzinie trzynastej trzydzieści. Spóźniłem się dziesięć minut, dlatego komisarz musiał zaczekać i spotkanie rozpoczęło się o trzynastej czterdzieści. Skończyliśmy po dwudziestu minutach i równo o godzinie czternastej komisarz Michalski wyszedł z sali konferencyjnej.

– Rozmawialiście tutaj?

– Tak, przy tym stole.

– O czym rozmawialiście?

– Komisarz zadawał mi wiele pytań, jednak żadne nie dotyczyło nieszczęśliwego wypadku w szybie windy naszego biurowca ani osoby Piotra Kasprzyka, którego zwłoki tam znaleziono.

Inspektor jakubowski poruszył się niespokojnie.

– Czego zatem dotyczyły pytania?

– Różnie. Wymieniał nazwiska i pytał, czy znam jakichś ludzi.

– Pamięta pan, jakie to były nazwiska?

Prezes Tinnye kilkakrotnie przesunął palcem po wyświetlaczu, zanim z namaszczeniem odczytał, co miał zanotowane:

– Tomasz Walkiewicz, Natalia Walkiewicz, Klaudia Latecka, Jacek Bartnik i Jerzy Kozub, pseudonim Kaszub. Pokazywał mi także zdjęcia.

– Rozpoznał pan kogoś?

– Klaudię Latecką poznałem kilka miesięcy temu w Warszawie, na uroczystym przyjęciu. Była tam w towarzystwie dyrektora dużej fabryki leków.

– Co to było za przyjęcie?

– Gala Polskiego Przemysłu Farmaceutycznego połączona z wręczeniem Pucharów Higei, dorocznych nagród ważnego branżowego periodyku o tym samym tytule. Z udziałem wysokich przedstawicieli Ministerstwa oraz Narodowego Funduszu Zdrowia.

– Spotkał ją pan jeszcze kiedyś?

– Nie, tylko ten jeden raz.

– I od razu ją zapamiętał?

– Zapamiętałem.

– Ma pan wyjątkową pamięć do twarzy?

– Owszem. A pan ją widział? Klaudię Latecką?

Inspektor pokręcił głową.

– Właśnie. Gdy pan ją spotka, to też jej nie zapomni, proszę mi wierzyć.

– Możliwe. Rozpoznał pan jeszcze kogoś?

– Nikogo więcej. Nigdy nie widziałem żadnej z pozostałych osób ani nie słyszałem żadnego z wymienionych przez komisarza nazwisk.

– Co było dalej?

– W jakim sensie?

– O co pytał pana Michalski?

– To wszystko, nie pytał już o nic więcej. Wygłosił tradycyjną formułkę na wypadek, gdybym przypomniał sobie coś poniewczasie, zostawił wizytówkę, pożegnał się i po prostu wyszedł.

– Szybko minęło wam te dwadzieścia minut.

– Faktycznie, pewnie dlatego, że on się wcale nie spieszył. Mówił powoli, z wyraźnym trudem.

– Komisarz Andrzej Michalski?

– Tak się przedstawił.

Prezes Tinnye wyjął wizytówkę z wizytownika i wolno przesunął w kierunku Inspektora Jakubowskiego, który bez słowa włożył ją między wyprostowane palce. Zapadła niepokojąca cisza.

– Wyglądał dziwnie, nawet jak na policjanta z wydziału zabójstw – dodał po jakimś czasie Tinnye.

– To znaczy?

– Był nieogolony, miał rozciętą wargę i duży fioletowo-niebieski siniak wokół lewego oka. Chociaż ubrany i uczesany był nienagannie.

– Taka praca. Macie tu monitoring?

– Tak, ale… Proszę zjechać na pierwsze piętro, będzie tam czekał nasz szef ochrony.

Inspektor podniósł się jednocześnie ze starszym aspirantem Bonieckim, z kieszeni marynarki wyjął swoją wizytówkę i razem z tą Michalskiego podał prezesowi, który wstał zaraz po nich.

– Proszę dzwonić – powiedział krótko Jakubowski.

– Nie omieszkam – odpowiedział prezes Tinnye.

W tej chwili jak na zawołanie otworzyły się drzwi.


*

Minęła dwudziesta w sobotę, dwudziestego szóstego stycznia, kiedy Robert Nawrocki, prezes łódzkiego stowarzyszenia Bracia Mniejsi i Więksi zdecydowanym krokiem przekroczył progi kasyna Centrum.

Zostawił w szatni kurtkę i kilka pierwszych minut zmitrężył, mozolnie rejestrując swoje przybycie. Był tutaj przed trzema laty, ale rok później w kasynie zmieniono system komputerowy i miła pani z recepcji musiała ponownie wprowadzić jego dane osobowe, zgodnie z wymogami ustawy o grach hazardowych. Dwaj ochroniarze w czarnych garniturach, którzy stali przy wejściu, tylko fryzurą i szerokością pleców odróżniali się od identycznie ubranych kelnerów czy pracowników zakładu pogrzebowego. Też byli usłużni i do samego końca nie opuszczali swoich klientów. Uważnie obserwowali nowo przybyłego. Z niebywałą wprawą dokonali błyskawicznej wyceny obuwia, zegarka, a nawet okularów pana prezesa. Ten nerwowo przestępował z nogi na nogę i zupełnie przegapił moment, w którym pani z recepcji zrobiła ksero jego dowodu osobistego. W końcu mógł wejść na salę.

Kiedy tylko zniknął za drzwiami, jeden z osiłków obejrzał kurtkę nowego gościa, a drugi, korzystając z pomocy recepcjonistki i Internetu, starał się sprawdzić jego kondycję finansową. Każdy, kto tutaj przychodził, mógł w dowolnej chwili stać się klientem tych panów lub ich kolegów. Nie tylko czuwali nad spokojem i bezpieczeństwem grających, lecz także w razie potrzeby udzielali mniejszych lub większych pożyczek. W gotówce, na krótki termin i bardzo wysoki procent.

Nawrocki był zbyt zdenerwowany, by zauważyć najbardziej istotną zmianę, jaka zaszła od czasu jego ostatniej wizyty w łódzkim kasynie: nad stolikami nie było już gęstych kłębów tytoniowego dymu, który wywoływał u niego silne ataki kaszlu. Zamiast tego na środku sali stała przeszklona kabina; dymiły w niej trzy papierosy pozostawione w trzech popielniczkach, do których co chwila dobiegał ktoś z sali i starał się zaciągnąć dymem, zanim biała kulka znajdzie przeznaczony jej numer.

Prezes skierował się prosto do baru, gdzie usiadł na wysokim stołku i poprosił o kawę. Dokładnie przyglądał się graczom. O tej porze jeszcze nie było ich wielu. Nie było też tego, którego szukał.

– Gdzie znajdę Górala? – zapytał barmana, kładąc na blacie niebieski banknot idealnie pasujący do zadanego pytania.

– Chwileczkę. Zaraz się dowiem – obiecał barman i zniknął gdzieś między automatami a półokrągłym stołem do blackjacka.

– Kto pyta?

Po chwili do Nawrockiego dosiadł się łysy mężczyzna w białej jedwabnej koszuli z białym orłem wyhaftowanym na piersiach. Prezes podał mu wizytówkę.

– Panowie się znają? – próbował ustalić tamten, przestudiowawszy dane Nawrockiego.

– Poznaliśmy się kilka lat temu. Powinien mnie jeszcze pamiętać. Mam bardzo poważną sprawę. Naprawdę ważną. – Nie starał się ukryć zdenerwowania.

– Proszę zaczekać.

Czekał cierpliwie przez kwadrans i już zaczynał się niecierpliwić, kiedy podszedł do niego Cieciu. Od razu go poznał po szpetnej bliźnie pod lewym okiem.

– No witam! Kopę lat, jak pragnę zdrowia! – Podał mu rękę. – Co to się stało? – zapytał.

– Zgwałcili mi narzeczoną – odpowiedział rzeczowo Nawrocki.

Cieciu natychmiast spoważniał.

– Wiesz kto?

– Wiem. Paru myśliwych z Grajdoła.

Zapadła martwa cisza. Blizna na twarzy Ciecia przybrała ciemniejszy kolor.

– Kiedy?

– Dzisiaj w południe.

– W porządku. Teraz my ich zgwałcimy. Zadzwonię jutro o jedenastej. Rano o jedenastej. Czekaj pod telefonem.

– Ale..

– Bez żadnych „ale”. Zemsta musi najpierw ostygnąć, żebyś się nie poparzył i mógł długo rozkoszować się jej wybornym smakiem. Nie martw się, znamy się na tym. Jak mało kto na tym się znamy i nigdy nie wybaczamy naszym winowajcom nawet o wiele mniejszych przewinień. Pamiętaj, u nas wina się nie przedawnia, a nasi wrogowie i ci, których uznamy za naszych wrogów, nie mogą liczyć na zapomnienie. Boska cisza i milczenie są zapowiedzią strasznego końca. Nie ma znaczenia, czy minął tydzień, miesiąc, rok czy dekada. Nawet w upalne lata śpią przy zamkniętym oknie, a idąc ulicą, rozglądają się nerwowo. „Nie bądź bezpieczny. (…) Spisane będą czyny i rozmowy”, jak mawiał pewien niewypłacalny pan od polskiego, zanim wypadł z czwartego piętra. – Cieciu wyszczerzył pożółkłe zęby w przerażającym uśmiechu, który przeciął mu twarz od ucha do ucha. – Niech cię nie zmyli to, jak mnie nazywają. Mam pamięć słonia i jestem bardziej mściwy od dzikiej kobry.

Nawrockiemu dreszcz przeszedł po kręgosłupie.

– Ach, jak ja kocham takie spotkania i to pytanie: „pamiętasz jeszcze?”, na które jak dotąd nikt nie udzielił mi odpowiedzi.

„Co ja tu robię?!” – zastanawiał się Nawrocki. Spochmurniał, gdy Cieciu odszedł bez słowa. Wolno wysączył kawę, wstał i poszedł w stronę stołów do gry w ruletkę.

– Sto na dwadzieścia cztery – rzucił.

Pod wpływem nagłego impulsu położył banknot na zielonym suknie. Nie miał pojęcia, dlaczego wybrał właśnie dwadzieścia cztery. W jego życiu liczby nie miały żadnego znaczenia. Może dlatego, że było podzielne przez dwa, przez trzy, przez cztery, przez sześć, przez osiem i przez dwanaście?

Krupier położył czarny żeton na wskazanym przez gracza czarnym numerze.

– Dwadzieścia cztery gra do maksimum – powiedział głośno.

Wypadło szesnaście czerwone. Sąsiad dwudziestu czterech.

Nawrocki wyszedł z kasyna i odetchnął rześkim powietrzem miejskiego wieczoru. Nie czuł żadnych emocji, kiedy los podejmował decyzję dotyczącą wygranego numeru. Żal mu było straconej stówy. Nie miał zadatków na hazardzistę.


*

Wcale się nie zmieniła. Nadal była szczupłą, atrakcyjną blondynką koło trzydziestki. Dekolt, twarz, oczy, a nawet dłonie doskonale kłamały na temat jej wieku. I tylko szyja mówiła prawdę: Katarzyna Adamowicz nieuchronnie zbliżała się do pięćdziesiątki.

Zastał ją w biurze, pochłoniętą rozmową telefoniczną.

– To świetnie, panie Romanie…

Odwróciła się w stronę wchodzącego komisarza i uśmiech zniknął z jej twarzy. Zaraz też wyznaczyła ramy czasowe nieoczekiwanej wizyty:

– Muszę pana przeprosić, ale mam teraz pilne spotkanie - powiedziała do słuchawki. – Oddzwonię najdalej za kwadrans. Proszę dobrze przemyśleć te propozycje, bo to naprawdę z naszej strony ostatnie słowo. Do usłyszenia.

Miała na sobie doskonale skrojony brązowy żakiet, kremową bluzkę z koronką i szpilki. Wstając z blatu dużego biurka, zmysłowo obciągnęła krótką spódniczkę, ale zdecydowanie chybiła celu.

– Dzień dobry – zaczął urzędowo Michalski.

– Witam – odpowiedziała oschle i wyciągnęła dłoń w jego kierunku. – Zapraszam do mnie – wskazała uchylone drzwi gabinetu i przepuściła go w drzwiach.

Pokój urządzony był skromnie, żeby nie powiedzieć ubogo, podobnie jak biuro, w którym zostawili sekretarkę i trzech pracowników zajętych dokumentami. Katarzyna zamknęła drzwi i zajęła miejsce za biurkiem. Michalski przysunął sobie krzesło i usiadł po drugiej stronie. Wyglądał jak skromny petent u pani prezes albo minister, ale śmiał się w duchu z tych porównań.

W życiu widział już dużo ważniejsze osoby, które bardzo spuszczały z tonu w miarę szybkich postępów śledztwa.

– Co cię do mnie sprowadza? – zapytała rzeczowo i obojętnie.

– Prowadzę dochodzenie w sprawie śmierci Jacka Bartnika. Interesują mnie dobermany, a podobno macie ich kilka. Chętnie bym je zobaczył. A może wiesz, kto jeszcze w okolicy hoduje psy takiej rasy?

Patrzyła mu w oczy. Dobrze wiedziała, że bez nakazu mógł sobie jedynie pogadać, a jednak po krótkim namyśle zdecydowała się na ograniczoną formę współpracy.

– Jestem teraz zajęta, pan Janek pójdzie z tobą do psów. Wypuszczamy je na noc, w dzień siedzą zamknięte w stalowym kojcu. Zostały po Mikołaju, mam zamiar je oddać. W zakładzie jest alarm i monitoring, a z psami same kłopoty. Brudzą i hałasują, jedzą także w niedziele i święta. A może ty chciałbyś jednego? Chyba trzyletnie, na pewno nie starsze – zapewniła złośliwie.

Pokręcił głową. Musiała wiedzieć jak mało cenił psy, chyba najmniej ze wszystkich udomowionych zwierząt, mimo że były wierne, służalcze i przywiązywały się do właścicieli. Przedkładał ciszę nad hałaśliwy jazgot, dlatego wolał koty – za miękką, łagodną krnąbrność oraz twardą nieustępliwość w polowaniu na dokuczliwą muchę.

– Naprawdę nie wiem, kto jeszcze we wsi ma dobermany. Nie widziałam żadnego w Gorzelu. W Kipielu też nie. Może w Grajdole albo w Rębowie? Nie mam zielonego pojęcia – zastanawiała się głośno Kaśka.

Wstała i ze zdziwieniem patrzyła na Michalskiego, który nie zrobił tego samego. Lekko dotknięta, lecz nie zbita z tropu, podniosła słuchawkę.

– Mariola, zawołaj mi Janka. Tylko raz-dwa.

Kilka kartek wsunęła w firmową teczkę i wyszła zza biurka. Dopiero wtedy komisarz wstał i podał jej wizytówkę.

– Dziękuję za pomoc. To na wypadek, gdybyś coś sobie przypomniała w sprawie Bartnika – wyjaśnił.

Nie dała mu swojej.

„I tak cię znajdę, kiedy zajdzie taka potrzeba. Jestem w tym dobry” – sprawił sobie mały komplement Michalski i od razu poczuł się dużo lepiej.

Ciche pukanie do drzwi zakończyło tę krótką wizytę.

Pan Janek dobiegał siedemdziesiątki. Pracował w gorzelni przez całe życie i przeszedł na własność Adamowiczów razem z resztą wyposażenia. Utykał na prawą nogę, dzięki czemu komisarz mógł dokładnie obejrzeć zakład.

Klatka dla psów mieściła się za dwoma halami produkcyjnymi, w narożniku utworzonym przez dwa niewysokie budynki z czerwonej cegły, pod rozłożystym drzewem, które w upalne lata chroniło zwierzęta przed promieniami słońca. Od dawna przyzwyczajone do gorzelnianych zapachów, leżały spokojnie w budach i tylko jeden podniósł łeb na odgłos zbliżających się kroków.

– Tęsknią za panem. Nie wiem, dlaczego ich nie wziął. Przecież bardzo je lubił…

Pan Janek wymawiał słowa z lekkim poświstem, ale wyraźnie.

– Może ma nowe? Nie wiecie, gdzie tu można dostać takie szczeniaki? – zapytał Michalski.

– Pan Mikołaj przywoził je gdzieś z daleka. Jego trzeba zapytać. Bartnikowi też przywiózł, to może i panu załatwi. To już nie jest ta sama firma, odkąd go nie ma. Nowe porządki teraz wprowadza. – Wskazał podbródkiem okno biura, kręcąc głową. Ale wyglądał na pogodzonego z losem.

– Bartnikowi? Jackowi Bartnikowi? – Komisarz próbował pociągnąć swojego rozmówcę za język.

– No przecież. Temu, co go te wilki czy wilkołaki tak załatwiły. Z rok czasu będzie, z kawałkiem. Jakoś tak latem, w same żniwa to było.

– A o Eustachym też słyszeliście? Ludzie tu różne rzeczy o nim gadają…

– A gadają, gadają. Do mnie nie przyszedł, to ja tam nie wiem. Ale starego to nawet demon ominie. Nikt nie odwiedzi.

Rozstali się przy drzwiach samochodu.

Komisarzowi zdawało się, że cień za żaluzją w gabinecie Katarzyny poruszył się, kiedy odpalał silnik.

„No proszę! „Jakoś tak latem. Pewnie we żniwa” – pomyślał zadowolony z siebie komisarz.


*

Do domu na Księżym Młynie dotarł tuż po dwudziestej. Jakiś wypadek zatrzymał ruch przy zoo na Konstantynowskiej, w którym nie był od połowy lat dziewięćdziesiątych. Odkąd w ubiegłym roku kilku usposobionych patriotycznie i wolnościowo kibiców sportowych próbowało zorganizować ucieczkę hipopotama oraz dla żartu doprowadziło do śmierci bezbronne łódzkie żyrafy – Suri i Hanę – nie było tam więcej zdarzeń o charakterze kryminalnym. Za dwumetrowym murem pokrytym kolorowym graffiti panowały cisza i spokój.

Czasami przed snem widział siebie w takiej zoologicznej żelaznej klatce, w której mieszkał z przypadkowo skojarzoną kobietą. Na kratach widniał lakoniczny napis: „Człowiek z planety Ziemia. Gatunek rozdzielnopłciowy”. Podstawowe parametry gatunku określono w punktach jakiejś bliżej nieokreślonej skali, tak jak charakteryzuje się piłkarzy lub pokemony na popularnych kolekcjonerskich kartach dla dużych i małych chłopców: siła 4, szybkość 5, wytrzymałość 13, inteligencja 8, moralność deklarowana 100, empatia 2, niechęć do obcych 68. Codziennie walczył z cieniem, robił pompki i ćwiczył brzuszki – na wypadek gdyby obcy myśliwi z kolejnej wyprawy łupieżczej przywieźli drugiego ludzkiego samca.

Głodny jak wilk komisarz zjadł kupione po drodze wietnamskie sajgonki, wziął długi prysznic i wyciągnął się na kanapie. Ze wszystkich ścian ogromnego salonu kusiły książki równo ułożone w dębowych regałach o prostej, klasycystycznej formie. Regały kosztowały majątek, ale musiał przyznać stolarzowi, że stanął na wysokości zadania. Poprzednie kupił w ogromnej szwedzkiej świątyni wzornictwa przemysłowego. Reklamowane jako szafy biblioteczne musiały jednak służyć do innych celów, bo po tygodniu półki runęły pod ciężarem papieru zadrukowanego setkami milionów liter.

„Czego się czepiasz? Jesteś jedynym klientem, który uparł się na nich ustawiać książki” – uciął wtedy litanię niewczesnych żalów i utyskiwań inspektor Jakubowski. „Normalni ludzie stawiają tam bibeloty, wazoniki albo sadzają swoje pluszowe misie”.

Komisarz był dumny ze swojej biblioteki i jak każdy bibliofil przywiązywał ogromną wagę do oprawy: nie kupował książek klejonych, w miękkich okładkach, o ile miały inne wydanie.

Przez chwilę wahał się, wolno gładząc wzrokiem bezcenne grzbiety. W końcu włączył swój mały telewizor i długo przerzucał kanały. Wiadomości słyszał już w samochodzie, a na serialowe tasiemce wolał nie tracić czasu.

„Wypadki drogowe powinni nadawać w osobnym bloku, zaraz po wiadomościach, tak jak sport i pogodę. Może byłoby mniej tych krwiożerczych gapiów, skoro i tak wszystko pokażą ze szczegółami? Kanał tematyczny też byłby niezły. Misyjny i wizjonerski. Mógłby się nazywać TVP Katastrofa”.

Po chwili zasnął.