Cienie, Wojciech Chmielarz: fragment

Wojciech Chmielarz

Cienie

Jaki powinien być jego kolejny krok? Na razie był bezpieczny. Nikt nie wiedział, gdzie jest. Nie zostawił za sobą żadnego śladu, nie wytropią go. Ale na tym kończyły się dobre wiadomości. Każde wyjście z domu to ryzyko spotkania patrolu i wpadki. Na pewno każdy policjant w Warszawie i okolicy dostał jego zdjęcie wraz z ostrzeżeniem, że jest szczególnie niebezpieczny. Jak sobie radzą w takiej sytuacji poszukiwani przestępcy? Doszedł do wniosku, że im było łatwiej. Po pierwsze, mogli liczyć na wsparcie kumpli i bliskich. Po drugie, ci co bardziej łebscy i znaczący przygotowali się na taki scenariusz. Mieli tajne konta bankowe, zarejestrowane na inne osoby samochody, plany ucieczki, loka- le, w których mogli się ukryć. On nie miał nic. Tylko parę stówek w portfelu i policyjną odznakę, a tej lepiej było nikomu nie pokazywać.

Coś trzasnęło głośno w kuchni. Dziewczyna krzyknęła, ktoś zaklął. Kochan wyszedł ze swojego pokoju, żeby zobaczyć, co się stało. Zerwała się jedna z szafek i zwisała teraz, zaczepiona tylko na jednej śrubie. Otwarte drzwiczki dyndały, a cała jej zawartość – garnki i zastawa – leżała teraz na ziemi. Podłogę pokrywały ostre odłamki szkła z rozbitych talerzy i szklanek. Czarnowłosa dziewczyna, którą widział po raz pierwszy, siedziała w kącie na taborecie. Trzymała się za zakrwawioną dłoń i chichotała. Szloma klęczał obok niej, próbując zatamować krwawienie kuchenną szmatą.

– Jeśli jest brudna, to zafundujesz jej zakażenie – powiedział Kochan.

Szloma cofnął szmatkę. Policjant przeszedł przez potłuczone szkło, uważając, żeby na nic nie nadepnąć. Chwycił dziewczynę za przegub i przyjrzał się jej ręce.

– Do szycia – stwierdził po chwili. – Jedźcie do szpitala.

Jego wzrok padł na kuchenny blat. Obok na wpół opróżnionej szklanki ktoś usypał dwie równe linie z białego proszku. Nie był pewien, czy to amfetamina czy kokaina. Ale miał nadzieję, że tylko jej używają, a nie handlują. Nie chciał wpaść głupio przy okazji jakiejś antynarkotykowej łapanki.

Zastanawiał się, czy tak wygląda każdy wieczór w tym mieszkaniu. Jeśli tak, to jego ostatnie dni na wolności będą koszmarne. Wieczorami wypełnione napierdalaniem na basie i bębenkach, a o porankach snującymi się skacowanymi facetami.

Dlaczego mi to w ogóle przeszkadza? – pomyślał. Powinien dołączyć do zabawy. Spróbować zaciągnąć do łóżka jakąś dziewczynę. Podobno studentki były teraz łatwe. Przynajmniej te na łatwe wyglądały.

Evelina nie żyła.

Zastrzelona.

Martwa.

Nie. Nie miał dzisiaj siły na picie. Ani na wesoło, ani na smutno. Chciał tylko

położyć się spać, odpocząć. Ale musiał coś zrobić, a pomysł miał tylko jeden.

Wrócił do siebie. Wyciągnął z torby jedną z kart SIM, które kupił wcześniej. Wsadził ją do telefonu, wybrał numer i czekał.

– Kto tam? – usłyszał głos Mortki.

Mógł jeszcze się rozłączyć. Wyjąć kartę. Przeciąć i wyrzucić.

– Kochan – powiedział.

Liczył sekundy. Jedna, druga, trzecia, czwarta, piąta, szósta.

– Gdzie jesteś?

– Nieważne.

– W Warszawie?

– Nie pytaj.

– Dlaczego uciekłeś?

– Przecież wiesz. Ale – przejechał językiem po zupełnie suchych wargach – to nie

ja zrobiłem, Kuba. To nie ja je zabiłem.

Znowu odliczanie. Tym razem do siedmiu.

– Wiem.

– Skąd?

– Ty nie zabrałbyś jej pierścionka.

O jakim pierścionku mówił? Kochan nie miał pojęcia, ale postanowił teraz w to nie wnikać. Miał inne pytanie, dużo ważniejsze.

– Pomożesz mi?

Tym razem odpowiedź była błyskawiczna.

– Tak.