Milczenie śniegu, Ragnar Jónasson: fragment

Ragnar Jónasson

Milczenie śniegu

Tego widoku Ásta Káradóttir nigdy nie zapomni, mimo że była zaledwie dzieckiem, kiedy to zobaczyła – a może właśnie dlatego.

Była w swoim pokoiku na poddaszu, kiedy to się zdarzyło. Drzwi były zamknięte, okna też i powietrze w pokoju było nieświeże. Siedziała na starym łóżku, poskrzypującym, kiedy się w nocy przewracała, patrzyła przez okno. Może, a nawet bardzo prawdopodobnie, coś stopniowo wsączało się w jej pamięć tamtego dnia, coś co pochodziło z innych wspomnień z dzieciństwa. Ale to, co zobaczyła – coś strasznego, czego była świadkiem – już nigdy jej nie opuściło.

Nikomu o tym nie powiedziała.

A teraz wróciła po długiej nieobecności.

*

Był grudzień i lekki śnieżek – zaledwie cienka powłoka pokrywająca wszystko – przypominał, że Boże Narodzenie już blisko.  Lekko kropił deszcz, kiedy jechała z południa i było względnie ciepło. Ogrzewanie było włączone, żeby nie zaparowała szyba przednia i w samochodzie zrobiło się nieznośnie ciepło. Ásta wyjechała ze śródmieścia Reykjaviku samodzielnie, nikt jej nie podwoził – przejechała Ártúnsbrekka i opuściła miasto, które było jak zły seks: lepsze niż nic, ale tylko trochę lepsze. Miała zamiar pożegnać się z monotonną rzeczywistością – z obskurnym mieszkaniem w piwnicy, z sześćdziesięcioma ośmioma metrami kwadratowymi klaustrofobii i ciemności. Czasem, żeby złagodzić smutek rozsuwała zasłony, ale to dawało tylko tyle, że przechodnie na ruchliwej ulicy mogli zaglądać przez okna, śledzić jej wejścia i wyjścia i patrzeć na nią z góry, jakby zrezygnowała z roszczeń do prywatności, bo mieszkała w piwnicy i nie zaciągnęła zasłon.

Byli faceci, których czasem sprowadzała na weekend, kiedy miała taką zachciankę. Niektórzy z nich chcieli, żeby światło było zapalone, a zasłony rozsunięte – żeby uprawiać miłość publicznie.

Była jeszcze młoda, miała zaledwie trzydzieści parę lat, ale chociaż wiedziała doskonale, że młodość jeszcze nie minęła, męczyła ją niekończąca się monotonia tymczasowych prac i nocnych zmian. Miała dosyć wiązania końca z końcem za minimalną płacę i mieszkania w wynajętym lokalu w centrum miasta.

Żeby dotrzeć do celu podróży przejechała przez zachodnią część Islandii, przez wysokogórską przełęcz prowadzącą do półwyspu Skagi, do Kálfshamarsvík. Wcześniej nie zamierzała wracać, ale oto była tutaj, niosąc z sobą stare tajemnice. Podróż zajęła jej dzień, więc kiedy przyjechała, zatokę ogarniały wieczorne ciemności. Stała przez jakiś czas i przyglądała się domowi. Była to piękna budowla, dwukondygnacyjna, ze strychem i piwnicą. Styl architektury wyprzedzał sam dom o jakieś dwie dekady. Dom pomalowany był czystą, elegancką bielą, wystające nad poziom ziemi fundamenty były ciemnoszare, a na piętrze znajdowały się wygięte balkony. Ásta z siostrą, ojcem i matką mieszkali przez dłuższy czas na poddaszu. Kiedy dom budowano nie oszczędzano na nim.

Na dole świeciło się światło. Pamiętała, że tam był salon. A drzwi wejściowe oświetlała lampa. To były jedyne światła, nie licząc oczywiście poświaty latarni morskiej na cyplu. Był jakiś nieokreślony urok w grze świateł i cieni. Światła były w ciemności nienaturalnie jasne. Ta obfitująca w naturalne piękno okolica pełna była historii, bo wszędzie znajdowały się resztki nieistniejących już domów.

Ásta nie miała powodu, żeby się spieszyć, więc powoli ruszyła w stronę domu i upajając się świeżym powietrzem zatrzymywała się co jakiś czas, żeby spojrzeć w niebo i pozwolić płatkom śniegu opadać jej na twarz.

Zawahała się przed drzwiami zanim zapukała.

Czy to naprawdę dobry pomysł?

Przebiegł ją dreszcz od ostrego podmuchu wiatru. Szybko się rozejrzała. Głośny poszum wiatru napełnił ją nagłym niepokojem, jakby ktoś za nią stanął.

Ásta szybko się rozejrzała. Chciała się po prostu przekonać, że nikogo tu nie ma.

Przywitała ją ciemność. Była sama, na śniegu widniały tylko ślady jej stóp.

Było za późno, żeby zawrócić.