Miasteczko Crimson Lake, Candice Fox: fragment

Candice Fox

Miasteczko Crimson Lake

Przekład: Andrzej Jankowski

Miałem bardzo mroczne myśli, kiedy znalazłem Kobietę. Jedynym moim towarzyszem od miesięcy był pistolet, a pistolety po jakimś czasie, jeśli przebywa się z nimi dostatecznie długo, zaczynają mówić do człowieka. Broń patrzyła na mnie czarnym okiem, kiedy tłukłem się po pustym domu, widziała, że całymi dniami nie rozpakowuję pudeł z korytarza. Leżała na boku i osądzała moje picie. Pewnej nocy, w połowie butelki Wild Turkey, zacząłem pytać pistolet, jaki ma kurwa sposób na to wszystko, skoro jest taki mądry. Pistolet miał tylko jedną odpowiedź.

Poprzedniego wieczora, zanim znalazłem Kobietę, przez okno wpadła kolejna cegła. Trzecia, odkąd przyjechałem do Crimson Lake. Tym razem nie chciało mi się nic robić z oknem. Przez dłuższy czas patrzyłem na szkło, potem poszedłem na tylny ganek. Usiadłem, a słońce zaczęło zachodzić. Patrzyłem, jak mruga czerwienią spoza mokradeł, jak tańczy na szarym piasku. Dom i tak się rozpadał, dlatego tak tanio go dostałem. Poprzedni właściciele jednak porządnie odremontowali tylną werandę. Stała tam szeroka drewniana ława i mocne krzesła. Druciany płot na końcu podwórka, który chronił mnie przed krokodylami, był nienaruszony.

Płot miał też w sobie coś znajomego. Przywykłem do oglądania świata przez ostre druty.

Siadywałem tam wieczorami i zastanawiałem się, czy poprzedni właściciele też przed czymś się ukrywali, rozkoszując się przewidywalnością zmroku tak jak ja. Lepkość. Rozwielmożnione życie owadów. Krokodyle, które zaczynają poszczekiwać w ciemności i ukryte, ślizgając się po wilgoci, wywąchują mnie na werandzie.

Między samozwańczymi stróżami prawa od frontu, a krokodylami od tyłu, czułem się, jakbym znów siedział w więzieniu, co nie było takie złe, bo tam było bezpiecznie. Nie musiałem myśleć o ucieczce, bo już nie mogłem uciec przed swoim przestępstwem. Potem pistolet, który leżał na suchym, popękanym drewnie, przypomniał mi, że nadal mam drogę wyjścia. Właśnie patrzyłem na broń i zgadzałem się z nią trochę. Właśnie łykałem ostatki bourbona, kiedy pod płotem usłyszałem ptaka.

Z początku myślałem, że to łabędź. Dźwięk, jaki się z niej wydobywał nie przypominał niczego, co wydobywa się z ptaka: jakby rozkaszlany zgrzyt, jakby miała kamień w gardle. Polazłem w dół przez długą trawę,  a ona – niewiarygodne – podeszła do mnie z drugiej strony płotu, tak że mogłem zobaczyć bandę małych, szarych i żółtych gąsiątek, które kłębiły się i niezgrabnie wokół niej biegały, kiedy z trudem do mnie szła. Gęś jakby ponownie się zastanowiła, czy podchodzić i kuśtykając odeszła z sykiem, machając jednym wielkim, białym skrzydłem.

- Jezu Chryste, zwariowałyście? – zapytałem.

Tak robię, kiedy jestem pijany. Gadam do rzeczy. Do pistoletu. Do ptaków. Najwyraźniej zwariowała. Ranna i tłusta łaziła po brzegu pełnego krokodyli bagna Cairns. Spojrzałem na wodę i otworzyłem furtkę.

Jeszcze jej nie otwierałem. Kiedy przed miesiącem wprowadziłem się do zniszczonego domu, zapytałem agenta nieruchomości, dlaczego poprzedni właściciele ją wstawili. Jeśli nie mieli łodzi, a nie wyglądało na to, żeby ją mieli, to w wodzie za płotem nie było niczego poza pewną śmiercią. Agent nie miał odpowiedzi. Wyszedłem z wahaniem, gołe stopy zapadły mi się w piasek, zabulgotały krabie norki.

- Chodź tutaj – machnąłem na ptaka trzymając się furtki. Gęś zamachała skrzydłem i zagęgała. Jej dzieci zbiły się w kupkę, w przerażoną gromadkę puszku. Znów spojrzałem na wodę i zobaczyłem sto czarnych zmarszczek, które mogły być oczami krokodyli. Słońce zaszło. To był ich czas. – Chodź tutaj, ty głupia dziwko.

Wessałem mnóstwo powietrza, runąłem naprzód i rzuciłem się na ptaka, chybiłem, znów się rzuciłem i złapałem go w pół, do góry nogami, za plątaninę kostek, nóg, pazurów i piór. Szczypała mnie w nos, w ucho, w brew, drapała do krwi. Gęsięta rozproszyły się, zmieniły szyk, gęgały i piszczały, infantylnie powtarzając odgłosy wydawane przez matkę. Odwróciłem się i wrzuciłem gęś na podwórko. Gęsięta poszły za nią, pospiesznym rządkiem, jakby ciągnęła je jakaś żyłka wędkarska instynktu. Zatrzasnąłem furtkę, przebiegłem podwórko i chwyciłem ręcznik wiszący na balustradzie werandy. Pistolet zostawiłem na schodku.


Po drodze do weterynarza, z kartonowego pudła, w którym upchnięty był wielki ptak i jego gąsiątka docierało do mnie biadolenie. Była to rozdzierająca serce syrena rozpaczy.

- Jezu, zamknij się kobieto – ryknąłem.

Chyba od tej chwili zacząłem nazywać ją Kobieta.

W sterylnym świetle gabinetu weterynarza ptak wydawał się jakoś mniejszy. Patrzył z dna pudła na człowieka, który otworzył przede mną drzwi. Gęś z gąsiątkami wyjęto razem, dyszącą w ciemności kupkę pokrzywionych piór. Teraz wszystkie były cicho. Stałem trochę dalej, żeby weterynarz nie poczuł mojego oddechu, ale po jego lekceważącej minie, kiedy przyglądał się, jak partacko zaparkowałem i jak na bosaka, uwalany piachem szedłem podjazdem, poznałem, że poczuł. Założyłem ręce i próbowałem nie zajmować swoją masą zbyt wiele miejsca w maleńkim  gabinecie. Weterynarz chyba mnie jeszcze nie rozpoznawał, więc skorzystałem z okazji i odezwałem się, kiedy krzywiąc się, bo szczypnęła go w kołnierz, wyjmował z pudła opierającą się Kobietę.

- Ona nie może chodzić na tej stopie – powiedziałem.

- Tak. Wygląda na złamaną. Skrzydło też.

Przyglądałem się, jak doprowadza gęś do pierwotnego kształtu, składając od nowa ledwie powstrzymywany, panikarski bałagan, którym była, póki stopy nie znalazły się pod grubym, okrągłym korpusem, a skrzydła nie zaczęły płasko przylegać do boków. Ptak rozejrzał się po pokoju czarnymi, wielkimi, przestraszonymi oczami. Weterynarz obmacał ją delikatnie, podniósł ogon i zajrzał w puszysty zadek.

- To chyba zostawię ją u pana? – palnąłem na podsumowanie i wystraszyłem ptaka.

- Cóż, to zależy od pana, panie…?

- Collins – skłamałem.

- To zależy od pana, panie Collins, ale zdaje pan sobie sprawę, że nie dysponujemy środkami na bezpłatne leczenie?

- Hm, nie. Nie zdawałem sobie z tego sprawy.

- Cóż, nie możemy leczyć tego ptaka za darmo.

- Ale ja ją znalazłem – podrapałem się w głowę.

- Tak – zgodził się weterynarz.

- Hm, to znaczy, że ona nie jest moja. Nie należy do mnie.

- Pan tak mówi. – Weterynarz pokiwał głową.

- Więc to nie moja gęś. – Pokazałem Kobietę, próbując poprawić niewyraźną wymowę, na wypadek, gdyby z tego powodu mnie nie zrozumiał. – One też nie są moje. – Pokazałem gąsiątka. – Chyba je… wyrzucono. Porzucono. Czy wy, ludzie, ratujecie porzucone zwierzęta?

- My, ludzie?

- Weterynarze.

Popatrzył na mnie przeciągle.

- To nie jest występująca naturalnie australijska gęś. To gęgawa. Gęś udomowiona. Ten gatunek sprowadzono do Australii. Obawiam się, że obrońcy dzikiej przyrody też nie będą jej leczyć.

- Hm, no to co pan z nią zrobi? – zapytałem. – Gdybym po prostu zostawił ją u pana?

Weterynarz znów na mnie popatrzył. Zamrugałem pod światłem świetlówek. Łagodne brzęczenie wypełniało pokój jak gaz.

- Chryste – powiedziałem. – No dobrze. To przecież biznes. Nie może pan biegać i ratować wszystkiego za darmo. – Wyjąłem portfel i przekartkowałem czerwone i purpurowe banknoty. – Ile za wyleczenie połamanej gęsi?

- Mnóstwo, proszę pana – powiedział weterynarz i znów ścisnął Kobietę za podstawę jej długiej, smukłej szyi.



Siedemset dolarów później jechałem do domu roztrzęsiony i chory, jako nowy właściciel rodziny gęsi domowych. Trząsłem się nie dlatego, że teraz posiadałem dokładnie pięćdziesiąt dziewięć dolarów. Weterynarz zauważył, że nazwisko na karcie kredytowej brzmiało Conkaffey, a nie Collins. Ludzie go nie zapomnieli. Minął dopiero miesiąc odkąd pełno go było w krajowych mediach. Widziałem, jak rysy twarzy mu stwardniały. Widziałem, jak zmarszczki wokół ust pogłębiły mu się, jak potem zaczął podnosić wzrok. Chwyciłem za pudło z ptakami i wyszedłem, zanim zdążyłem zobaczyć wyraz jego twarzy.
Niedobrze mi się robiło od takich wyrazów twarzy.