De Palma udowodnił tym filmem, że zmysł kinowy posiada ponadprzeciętny: Czarna Dalia jest obrazem wysmakowanym wizualnie i muzycznie, wystylizowanym pastiszem kina noir wykorzystującym klasyczną ikonografię gatunku… Niestety – reżyser potknął się jednak na scenariuszu i prowadzeniu aktorów. Pierwowzór książkowy
Jamesa Ellroya jest fikcyjną wariacją rzeczywistej zbrodni, popełnionej na początkującej aktorce Elizabeth Short w 1947 roku. Rzecz wstrząsnęła Miastem Aniołów mocno, gdyż ciało dziewczyny było okaleczone makabrycznie – dość rzec, iż przecięto je na pół i zmasakrowano twarz… Pomimo intensywnego śledztwa sprawcy nigdy nie wykryto, a lista podejrzanych sięgała najwyższych warstw (był na niej m.in. Orson Welles). Przypadek Dalii (zmarłą nazwano Czarną Dalią przez jej upodobanie do ciemnych strojów i wpinany we włosy kwiat) zaowocował zresztą psychodeliczną falą: w ciągu kolejnych lat kilkadziesiąt osób przyznawało się do jej zabójstwa bądź denuncjowało innych.
Ellroy lubuje się w gęstych, miejskich kryminałach, wyzyskując do ostatka ich poetykę: twardzi mężczyźni, piękne i fatalne kobiety, unoszący się między nimi psychoseksualizm… Gangsterka, korupcja i marzenia o hollywoodzkiej karierze – kino od dawna już z powodzeniem z tego czerpało. Wcześniej Curtis Hanson brawurowo zaadaptował inną część tetralogii Ellroya (
Tajemnice L.A.), Brian De Palma wystylizował swój film identycznie, posiłkując się scenograficznym majstersztykiem i przepychem kadru do oddania atmosfery lat czterdziestych. Fani reżysera rozpoznają od razu ulubione przez niego długie ujęcia i panoramy. Widza z pewnością porwie także inscenizacyjny realizm. Niestety, scenariuszowo rzecz ma ewidentne błędy, a z kilku prowadzonych równolegle wątków można byłoby wyciągnąć dramaty autonomiczne, bądź z któregoś zrezygnować – na ekranie bowiem przeplatają się nieumiejętnie, i ze szkodą dla czytelności fabuły.
A rzecz miała potencjał ogromny: duet policjantów, „Ogień” i „Lód”, Bucky Bleichert i Lee Blanchard, podchodzą do śledztwa skrajnie po swojemu: pierwszy bada sprawę poznając znajomą zmarłej, dwuznaczną seksualnie Madeleine (znakomita rola Hilary Swank!), Blanchard zaś łapie trop przez swą kobietę, Kay (ładniutka, acz blada aktorsko Scarlett Johansson). Choć początkowo cała trójka zgrywa się ze sobą w przyjaźni, jak to w historiach noir bywa, stan ten długo trwać nie będzie. Zwłaszcza, iż Lee popadnie przez sprawę Dalii w paranoję, Bleichert zaś zacznie się miotać pomiędzy obiema kobietami…
Znakomicie, bo humorystycznie i na przemian przejmująco, wypada
de facto tylko kilka wątków z tła. Retrospekcje z życia Dalii poznajemy z pozostałych po niej taśm filmowych, w których pragnienie sukcesu prowadzi do upodlenia, a w efekcie najdalej do pornograficznego atelier… Rodzina Madeleine to pikantna satyra na nuworyszów: ojciec Madeleine trzyma w holu wypchanego psa z gazetą w pysku, z której dowiedział się o zarobieniu pierwszego miliona. Pies wówczas przyniósł mu tę gazetę, co upamiętniając ten – zastrzelił go i wypchał. Jeszcze - scena obiadu, na który zaproszono Bleicharta, mogłaby przejść do najświetniejszych momentów w historii kina: rozwydrzona siostra Madeleine, ojciec-sybaryta, matka alkoholiczka… korozję wyższych sfer widać tu boleśnie, a i bez pretensjonalności.
Iskrzenie między partnerami nie daje satysfakcji. Miłosny trójkąt nie nadałby się nawet do paperbackowego czytadła. Krótka migawka o ojcu Bleicharta – przejmująca – znika raz dwa, a dla całości fabuły nie znaczy nic… Wykładnia kolejnych etapów śledztwa w pewnej chwili staje się niejasna – na szczęście – zakończenie sprawy ma w sobie tę przerażającą duszność, którą zaskakiwał niegdyś mistrzowski
Chinatown Polańskiego…
Tajemnice L.A. były rzeczą sprawną i literacko, i obrazowo; postaci tam grzeją, magnetyzują, irytują, oddziałują na nas każdym gestem… W
Czarnej Dalii – większość po prostu jest, poprawnie aktorsko, lecz nic ponadto. Wszystko zalewa mistrzowska realizacja - i przynajmniej za to De Palmie daję dank – bo choć fabułę poskładano źle, od każdego kadru wzroku oderwać nie można. Obraz, choć cyfrowo barwny, gdzie trzeba znakomicie gra na chiaroscuro, na niedopowiedzeniu, na wyrafinowanej kompozycji… Chyba tylko przez to – obejrzałem już
Czarną Dalię kilkukrotnie… I naprawdę niewiele zabrakło, by powstało arcydzieło neo noir.