{mosimage} Keller pozwoli sobie igrać – zawsze grubą kreską - jeszcze z kilkoma ikonami; co ważne – wymiesza te współczesne, popkulturalne, z historyczno-obyczajowymi (prócz Żydów będą głupi … „Polaczkowie”, rozerotyzowany Napoleon, leniwy Budda czy „oślizgły Platon” (Keller używa tu niemieckiego słowa „glitschige”…). Ten kolokwialny humor, rozpięty pomiędzy Tarantinem a Monty Pytonem (ach, tenże brytyjski, teatralny akcent!),  narasta do granic, i początkowo zaprawdę nie zapowiada żadnego usprawiedliwienia."> {mosimage} Keller pozwoli sobie igrać – zawsze grubą kreską - jeszcze z kilkoma ikonami; co ważne – wymiesza te współczesne, popkulturalne, z historyczno-obyczajowymi (prócz Żydów będą głupi … „Polaczkowie”, rozerotyzowany Napoleon, leniwy Budda czy „oślizgły Platon” (Keller używa tu niemieckiego słowa „glitschige”…). Ten kolokwialny humor, rozpięty pomiędzy Tarantinem a Monty Pytonem (ach, tenże brytyjski, teatralny akcent!),  narasta do granic, i początkowo zaprawdę nie zapowiada żadnego usprawiedliwienia."> Ella i Fitzgerald, Allan Keller - Portal Kryminalny

Ella i Fitzgerald, Allan Keller

Autor: ASGARD Dzial Techniczny
Data publikacji: 02 sierpnia 2007

Ella i Fitzgerald

Autor: Allan Keller

Filmowy debiut Brytyjczyka, dotąd alternatywnego reżysera teatralnego, zaskakuje brawurą, świeżością i brakiem całkowitych zahamowań – obawiam się, że przez to jeszcze długo nie dane mu będzie trafić do głównego obiegu…

Choć trzeba od razu zaznaczyć, iż Allan Keller nie jest prowokatorem „obrazu”, lecz prowokatorem „słowa” – nie tyle gra ikoną, ile literą, a jeszcze przy tym absolutnie nie jest wulgarny, lecz – rozbrajająco śmiały w swych tezach, metaforach, ocierających się o turpistyczny humor dialogach. Bo Keller nakręcił teatr de facto (bazował zresztą na własnej sztuce), choć umiejętnie wykorzystał także to, co ofiarował mu obiektyw -  spójrzmy choćby na ujęcie otwierające: kamera powoli ślizga się po wysuszonej, chrupiącej od słońca trawie, jeszcze i jeszcze, po dobrych kilku chwilach ukazuje się nam w kadrze – but. Męski, elegancki. Nieco dalej pojawia się stopa, męska skarpeta, nogawka spodni, także eleganckich… Kamera prześlizguje się po ciele, jak się domyślamy, martwego mężczyzny, po drodze mankiet z misterną spinką, rozchylona bezwładem dłoń, na palcu sygnet… Nie dochodzimy jednak do twarzy … Następuje wyciemnienie. Skojarzenia z lynchowskich otwarciem Blue Velvet są oczywiste – puszczania oka do współczesnych twórców będzie miał zresztą Keller więcej – nie samo to jest jednak istotne, co kontrastowy, słyszany z offu monolog mężczyzny. Dodajmy – całe ujęcie trwa dobrych kilka minut (!), monolog jest jednak wystarczającym magnesem, by wciągnąć widza i nie dać mu poczuć irytacji...  A przynajmniej – irytacji z rozwlekłego ujęcia... Powoli jednak.

Monolog, przypominający jak ulał kiczowate dialogi z kina Tarantino. Prostacki, popkulturalny, zdawałoby się, o niczym ważnym; więcej nawet – im głębiej w słowa, tym mocniej przekonujemy się, iż Keller-dramaturg ślizga się na granicy dobrego smaku. Przywołam dwa przykłady: pierwszy jest opisem reklamy… Coca-Coli. Pewien niewidomy człowiek chce kupić w sklepie puszkę owego napoju, narrator relacjonuje nam jednak, iż sprzedawczyni („tleniona siksa”, wg naszego tłumaczenia), podsuwa mu – oczywiście – Pepsi. Potem cięcie, i nowa plansza z wizerunkiem puszki Coli – z wypukłym logotypem. Narrator prostacko dopowiada własny slogan reklamy: „chcesz mieć stajla, czytaj Braille’a” (na polski ma to przełożenie dosłowne). I nie wiadomo do końca, ku czemu rzecz zmierza, a dalej jest jeszcze ciekawiej, nadal mało subtelnie, jak choćby w historii grupy Żydów zamkniętych w koncentracyjnym obozie, którzy dla podtrzymania ducha postanawiają wystawić Skrzypka na dachu. Pojawia się jednak problem istotny – nikt nie chce grać tytułowego skrzypka, gdyż pierwszego z aktorów… zestrzelił z dachu obozowy strażnik.

Keller pozwoli sobie igrać – zawsze grubą kreską - jeszcze z kilkoma ikonami; co ważne – wymiesza te współczesne, popkulturalne, z historyczno-obyczajowymi (prócz Żydów będą głupi … „Polaczkowie”, rozerotyzowany Napoleon, leniwy Budda czy „oślizgły Platon” (Keller używa tu niemieckiego słowa „glitschige”…). Ten kolokwialny humor, rozpięty pomiędzy Tarantinem a Monty Pythonem (ach, tenże brytyjski, teatralny akcent!),  narasta do granic, i początkowo zaprawdę nie zapowiada żadnego usprawiedliwienia. Nota bene – w owym zbiorze popkulturalnym, co raczej było chwytem najprostszym, dostało się najmocniej Amerykanom.  Przy tym  żarliwość w piętnowaniu owej „bandy szumowin i uciekinierów ze Starego Świata” pachnie podobnym, europejskim „dystansem”, jaki do Stanów mają duńczyk Lars von Trier (pierwsze dwie części „amerykańskiej trylogii’, scenariusz do Moja droga Wendy) czy, także brytyjczyk, Sam Mendes (American Beauty oraz Jarhead). Z tym, że pierwszy doprawia swą ironię teatralną formą, drugi zaś bardzo ambitnymi dramatami psychologicznymi. Keller zaś… na tę chwilę jeszcze nie wiadomo, czy uratuje się w ogóle.

Uprzedzę – uratuje się. Okaże się już niedługo, że Ella i Fitzgerald (skojarzenia z wokalistką przypadkowe) są wielowarstwowym, przemyślanym i bardzo świadomym każdego składnika dramatem… Bo jeśli poszukać w tej pierwszej, chodnikowej frazie wspólnego mianownika, okaże się on prosty – a zarazem ważki. Bo gdy Keller miesza w jednym worku hamburgery z Holocaustem, to podsuwa nam (pewnie ciut nachalnie…) metaforę pauperyzacji oglądu świata; więcej nawet, ikony wysokie zdają się być konsumowane na równi z powszechnymi, codziennymi…

„Konsumpcyjny” klucz zresztą podaje nam wciąż Keller eksplicytnie.

Gdyż głównymi bohaterami jest osobliwa para – Ella (młodziutka Sue Hampton) i Fitzgerald (sam Allan Keller). Młodzi, rześcy, choć raczej przeciętni: on w tlenionych włosach, białej koszuli (krawatu brak) i czarnym garniturze, ona w szarej, krótkiej sukience, bez makijażu, ni to ładna, ni to brzydka. I siedzą tak – przez pięć „przegadanych” odsłon–aktów, i – jedzą. Konsumują. Sporą część kwestii wypowiadając z pełnymi wiktuałów ustami, znakomicie radząc sobie z teatralnością wymowy. Nieprzypadkowo, gdy się przyjrzeć uważniej na plakat, zza krwawej plamy prześwitują truskawki, którymi raczą się na początku. W menu mamy jeszcze skrzydełka kurczaka, zlizywany z palców  miód, chipsy, owoce, pęto nieśmiertelnej kiełbasy (polskiej! Polską kiełbasę potraktowano o niebo sympatyczniej, niż samych Polaków), wreszcie rozmaite wina czy mrożona wódka (hmm…). Kamera, bardzo werystyczna, w typie skandynawskiej Dogmy, ślizga się po tej uczcie, eksponuje każdą plamę na ubraniu, każdy, ściekający po szyi strumyk… Czasem jest to subtelne niczym u Bertolucciego, czasem zaś bliskie … erotycznej perwersji (patrz Adrian Lyne czy Marco Ferrari!). Freudyzmem aż kipi, choć nie jest to czcze efekciarstwo, a trop prowadzący do istoty sprawy: zacytuję kluczowy dla całości fragment, wygłaszany przez Ellę:

Może zarżniemy jakąś sarenkę? Zagnamy ją w ciemny róg Zapomnianego Lasu, ja wyciągnę strzelbę, ustawię celownik, aż muszka zatrzyma się między moim okiem a jej szybko unoszącą się piersią. Powoli położę palec na spuście i lekko wstrzymam oddech. Będziemy patrzeć prosto w jej wystraszone oczy… Jedna łza spłynie po naszym policzku - aby doprawić mięso żalem i wyrzutami sumienia. A potem będziemy tylko jeść jeść jeść…

Całość ma poza wszystkim bardzo erotyczny liryzm, ważniejszy jest jednak stały artefakt, którym, łasząc się do nóg Fitza, odpowiednio do powyższych słów operuje dziewczyna. Jest to solidny, ciężki… aparat fotograficzny z długim obiektywem.

I tu dochodzimy do sedna: artefaktem, którym wymachuje nieraz w ferworze Fitz, jest – rewolwer. Klasyczny, westernowy colt. Kimże są w takim razie nasi protagoniści?

Kimś w typie uromantyzowanych Bonnie i Clyde’a, choć najbliżej im do wariacji tychże w Urodzonych mordercach Stone’a.  Fitz jest zawodowym zabójcą (?), Elle zaś – towarzyszącym mu fotografem. Nie będzie jednak prostej sensacji, gdyż z czasem postaci zaczną przypominać bardziej… istoty metafizyczne. Nie anioły, raczej – boże bicze. Faktycznie, Fitz zabija tylko tych „złych”, Ella zaś fotografuje to wszystko ku przestrodze innych (bohaterowie nazywają to „Patrzeniem”). Ba, przynajmniej na początku było ku przestrodze… Teraz bowiem fotografie przedostają się coraz częściej… do brukowych gazet (sic!).

Brzmi to nieufnie, trzeba jednak rzecz obejrzeć na własne oczy, by przekonać się, jak żywiołowo Keller połączył przypowieściową, psychodeliczną nieco moralistykę, z komentarzami współczesności. Może nie jest to nazbyt odkrywcze, ba, często pachnie dawno wyświechtanymi stereotypami, jednak zgrabnie się broni, a miejscami porusza naprawdę rzetelnym, teatralnym duchem:

-    Moglibyśmy się pokochać, albo ja wiem…
-    A nie chcesz, dajmy na to, poumierać? Umieranie, o, moja droga, to jest to. Ja umieram, ty umierasz, ona umiera. Ha! Już samo brzmienie, ty słyszysz?, już samo brzmienie jest fascynujące, powtórz za mną: uuu-mieee-raaa-myyy! Teraz ty?
-    Ostatnio się kochaliśmy miesiąc temu, to dawno już… Nawet przestałam brać tabletki, bo i po co.
-    Uuu-mieee-raaa-myyy! Uuu-miee-raa-myyy! Dlaczego nie powtarzasz, no, dalej.
-    Gdzieś mam twoje umieranie. Wolę się kochać. Dlaczego nie chcesz się ze mną kochać?
-    Oj, przestańże nudzić, dobrze? „kochać, kochać, kochać”, no czy ty słyszysz sama, no?... Przestarzałe, pretensjonalne i w ogóle do dupy… Śmierć, moja droga, śmierć jest warta zainteresowania, oho! Śmierć i Wenecja.
-    Strasznie śmierdzi to miasto, wiesz? Jak są upały jeszcze, to się robi jak bagno…


Znać w tym fascynację Beckettem, nawet literalną – całe sensacyjne „dzianie się” ukazano w migawkowych, filmowo ekstrawaganckich interludiach; to rozmowy pomiędzy kolejnym zleceniami są ważne, a ich rozwój sugeruje, iż za kulisami rozgrywa się klasyczna fabuła. Fabuła, która zmienia protagonistów na naszych oczach. Ona, jeszcze niedawno adeptka, dla której praca z najlepszym jest nie lada wyróznieniem, wkrótce zapragnie sztafety… Fitz jest już wyraźnie zmęczony, znużony … trwaniem (historia sięga czasów dawniejszych – kiedyś Fitz, jeszcze jako „Patrzący”, był przy śmierci „pewnego człowieka na krzyżu”…). Keller płynnie przechodzi z sarkającego Stańczyka w zadumanego barda… Może razić to, iż zbyt dużo symboliki chciał upchnąć naraz (obraz trwa zwyczajowe 90 minut, i niewyrobionego widza może ciut zmęczyć…), choć niektóre skojarzenia warte są autonomicznych rozwiązań (Chrystus spotykający w ogrójcu … makbetowskie wiedźmy!). Keller jest jeszcze młody, zbyt żywiołowy, jeszcze przez to chwiejny. Ale – nie sposób go nie docenić.

Radziłbym mu stonowanie, zwrócenie się ku węższym, wybranym aspektom scenariusza (w oryginalnej sztuce brak ponoć kilku wątków).  Zwłaszcza, że talent dramaturgiczny znać spory, a nawet miejscami bardziej.

Miejmy nadzieję, że film Kellera trafi kiedyś na nasze ekrany. Choćby w ramach Nowych Horyzontów, dla których i tak stanowiłby kąsek bardzo pikantny. Ella i Fitzgerald to rzecz wybuchowa i niejednoznaczna, pełna – przede wszystkim sensacyjnie branych – nawiązań do kina (jest moment bliski demaskatorstwa Michaela Haneke czy brutalnej dosłowności Abla Ferrary…). Owe sensacyjne interludia jednak wydają się niepotrzebne… Skoro w słowach wykłada reżyser esencję… Jeśli idziemy w film, zdaje się myśleć Keller, to trzeba go wykorzystać… Ciut na siłę…

Rzecz do zdobycia trudna, ale warta kilku śledczych mozołów. Nie często bowiem ktoś tak zgrabnie wykorzystuje ograne, sensacyjne ikony  do rozważań filozoficznych (może czasem „krytykanckich”, wszak debiutantom można odpuścić), co daje oryginalne efekty. Do rozważań o dewaluacji metafizycznych niegdyś znaczeń, pojęć takich jak "śmierć", czy śmierci w ogóle... Dewaluacji - do poziomu atrakcyjnego voyeuryzmu...

Daję niniejszym reżyserowi imprimatur – i czekam na więcej.


/serdeczne ukłony dla Eżbiety za pomoc w zdobyciu materiałów/



ELLA I FITZGERALD

Wlk. Bryt. / Niemcy 2005
reżyseria i scenariusz:
Allan Keller
muzyka:
Peter Janovsky
obsada:
Sue Hampton
Allan Keller
Enrique Sarde
Jim Oswald-Smith
Janne Birkin

Udostępnij

Sprawdź, gdzie kupić "Ella i Fitzgerald" Allan Keller