Lewandowski podszedł do sprawy rzemieślniczo: i to dwojako rozumując. Po pierwsze, jak donoszą miejskie legendy, sam proponował wydawnictwom, iż wystruga im konkurencję dla Marka Krajewskiego. I owszem, wystrugał, całkiem zresztą przyzwoicie. Jest więc gatunkowy klucz dla zabezpieczenia wszystkich frontów (podtytuł „kryminał retro”). Są ulice międzywojennej Warszawy. Są obudzone na potrzebę litery duchy i ikony z przeszłości – Piłsudski, Wieniawa-Długoszewski, książę Poniatowski, czy egzotyczna niczym warszawskie przyśpiewki, menażeria Kercelaka, z Tatą Tasiemką, bandycką głową podziemia (podczas wojny jednak – konspiratorem) na czele. Jest świeży duch modernizmu; jest teo-logika (tak!), eros i antyklerykalizm; jest Freud i Einstein, obaj mieleni w tysiącu konfiguracji przez warszawską cyganerię słynnej kawiarni „Ziemiańska” – Franza Fiszera, Tuwima czy Boya-Żeleńskiego. Są bandyckie sądy (dintojry), są tańce, tęgie popijawy, młode miłości i wszechobecny, ułański entourage…
Rzemieślnictwo znać także w fabule, w piórze, w rytmie prozy Lewandowskiego.
Magnetyzer nie ma tej gęstej narracji Krajewskiego, raczej stawia na akcję, flirt, palbę. Tu i tam , czytelnie i malowniczo, lecz bez zbędnych, literackich wariacji, opisze autor najpotrzebniejsze dla akcji przestrzenie Warszawy, salony, zauły, kawiarenki, wreszcie speluny (choć burdeli tym razem brakło). A i ram gatunku nie chciało mu się wysadzać, to jeno wypełnił je zgrabnie i wedle gatunkowej potrzeby. Nic ponadto.
I tego ciut żal, bo i intryga prosta, i zakończenie zbyt pochopne, uproszczone nawet, a rozwikłanie podrzucone od razu niemal pod nos: bo nie dość, że tytuł nie pozwala na wątpliwości, iż łobuzem (tu bardzo demonicznym zresztą) będzie Magnetyzer, to jeszcze owego daje dam Lewandowski już po pierwszych rozdziałach. I za tym idzie nasz bohater – młody, wykształcony komisarz Jerzy Drwęcki, któremu najnowsza sprawa – zagadkowe i makabryczne samobójstwo młodej dziewczyny – nie pachnie ani samobójstwem, ani przypadkowym zgonem. A już sugestia, iż ktoś młode damy (tak, będzie ich więcej) wpędził w psychotyczny trans, a potem zmusił do odebrania sobie życia, wykłada się przed nami także raz dwa. Suspensu nie będziemy budować na tym.
Właściwie to – suspensu u Lewandowskiego brak. Ot, oczekujemy (całe szczęście po drodze dzieje się sporo i szybko), iż na końcu odsłoni nam maskę szaleńca (?...) … Ale i oczekiwać nie ma czego: bo gdy już szaleniec się objawia, to nie jak z Davida Lyncha, lecz jak z dziurawego kapelusza.
Na szczęście (ale i jednocześnie – niestety) Lewandowski prowadzi równolegle opowieść z czasów napoleońskich: przyjaciel Drwęckiego, wuj Hiacyntu, kombatant i sybaryta, podsuwa mu właśnie trop (ot, przypadkiem się zgrał z podejrzeniami Jerzego) Magnetyzera, i związanego z nim (dosłownie) swego dziadka. I – tu Lewandowski magnetyzuje szczerze. Ba, czasem ewidentnie to, co miało być pomocniczą odnogą dla głównej intrygi, przebija ją, przerasta i intryguje mocniej.
De facto te partie opublikowane autonomicznie byłyby świetną, psychologicznie mroczną opowieścią bliską Poemu. Zwłaszcza, iż ów Magnetyzer wraz z dziadem Hiacyntusa tworzą parę narysowaną zamaszyście, a jeszcze nie pozbawioną między sobą przejmującej (epizod żony!) psychomachii, zbudowanej na archetypie Frankensteina…
Magnetyzer zatem czytelniczego umysłu ani nie zmąci, ani nie zamgli. Porwie z pewnością, na parę wartkich chwil, i rzecz jest tego warta. Tyle, że Lewandowskiemu lepiej wychodzą przygoda, obyczaj czy nastrój grozy, niż
stricte kryminał. Trochę szkoda.
Zobaczymy, jak poszło mu z
drugą odsłoną przygód komisarza Drwęckiego.