Rok 2020, początek pandemii. Ogromny niepokój i mnóstwo wątpliwości, wiele pytań, na które nikt nie zna odpowiedzi. Sytuacja, już i tak trudna, komplikuje się jeszcze bardziej, gdy w Białymstoku dochodzi do morderstwa. Jak się wkrótce okazuje, to dopiero początek. W mieście zaczyna panoszyć się seryjny morderca. Prokurator Robert Narwiański oraz zespół białostockich policjantów ruszają w pościg.
Początek tej powieści bardzo mnie zaskoczył. Zdezorientowana sięgnęłam raz jeszcze do opisu, by przekonać się, że to na pewno kryminał, a nie reportaż. Czytałam bowiem historię miasta, poznawałam jego specyfikę. Miałam wrażenie, że dostałam scenariusz programu typu „Miasta rytm” – serialu dokumentalnego prowadzonego przez Jerzego Majewskiego, dotyczący historii i architektury polskich miast, z ogromną dawką wiedzy. I to znalazłam również w prologu powieści Martyny Bielskiej. Autorka pochodzi z Podlasia, jest między innymi reporterką, więc czytało się to wyśmienicie, jednak zastanawiałam się: gdzie podział się kryminał? Na szczęście nie musiałam długo czekać na odpowiedź, wkrótce pojawili się pierwsi bohaterowie i pierwsze morderstwo. A przy tym z kart powieści nie zniknęła wcale przeszłość Białegostoku. Bielska co chwilę przybliża historię miejsc czy budynków, w których rozgrywała się akcja. Niestety, język zmienia się wtedy na typowo reporterski i trochę gryzie z kryminalną opowieścią. Akcja w niespodziewanych momentach zamienia się w lekcję historii, ciekawą, owszem, ale wtrąconą niezbyt subtelnie. Zdarzały się nawet całe rozdziały traktujące o wydarzeniach niezwiązanych z akcją.
„Pochłonięte” są książką pełną sprzeczności. Historia, którą Bielska przedstawia w swoim prozatorskim debiucie, jest bez wątpienia interesująca i angażująca. Ma też ogromną wartość historyczną, podejmuje bowiem wątek masowej wywózki i zagłady ludności romskiej zamieszkującej Białystok. Ten temat zasługuje na „wyjście z szafy” – nie ukrywam, że sama po skończeniu „Pochłoniętych” zaczęłam zgłębiać przedstawione tu informacje.
Ludobójstwo Romów i Sinti z upływem lat uległo zapomnieniu. Choć Republika Federalna Niemiec stosunkowo szybko uznała żydowskie ofiary, to zagłada Romów i Sinti przez dziesiątki lat była przemilczana, a osoby, które przeżyły wojnę, nie dostały praw do odszkodowań.
To połączenie opowieści z dreszczykiem z lekcją historii jest niewątpliwie ogromną wartością powieści. I, co jeszcze raz podkreślę, nie była to lekcja nudna. Widać, że autorka dogłębnie poznała temat, zanim się za niego wzięła. Tyle że w lekturze może przeszkadzać wspomniane już pomieszanie stylów, a także to, że ogromna część akcji rozwija się powoli. Z niepokojem patrzyłam na przepływające mi przez palce strony i brak rozwiązania. A zakończenie pozostawiło pewien niedosyt: pojawiło się nagle, po dość długim rozdziale nieodnoszącym się w żaden sposób do fabuły, ot, kilka stron wyjaśnienia i raptem parę słów odnośnie ewentualnej motywacji sprawcy. Szkoda, bo potencjał był ogromny. Historia bowiem była interesująca i mimo że rozwijała się powoli, to intrygowała, zarówno na poziomie fabuły, jak i prawdy historycznej. Dlatego uważam, że mimo drobnych zgrzytów „Pochłonięte” są rzeczą, którą warto przeczytać: to całkiem satysfakcjonująca kryminalno-historyczna wycieczka po stolicy Podlasia.
Demony mrocznej przeszłości Białegostoku wracają, by upomnieć się o tych, o których nikt nie chce pamiętać…
11 września 2023