Miłoszewskiemu nie brak literackiego nerwu, trzeba to rzec na wstępie. Jego Uwikłanie, po horrorze Domofon , jest dojrzalsze, spójniejsze, także fabularnie cięższe. Tym razem autor poszedł w rejony śledcze i – poradził sobie całkiem nieźle.
Szkoda jednak, że Miłoszewski nie określił się gatunkowo – groza, powieść dla dzieci, teraz kryminał – warsztat pisarski mógł tym wyćwiczyć, lecz oba jego sensacyjne dokonania w ramach gatunków są jeszcze niepełne. Miłoszewski ledwie się odrobinę rozpędzi, już zmienia bolida, co raczej nie służy. Dlatego i
Uwikłanie nie jest wolne od kilku (irytujących nieraz) uchybień.
Wychodząc od popularnego szkieletu „gliniarz i prokurator” postawił Miłoszewski na tego drugiego, co jest miłym odejściem od kryminalnych przyzwyczajeń. Bohaterem jest Teodor Szacki, prokurator sądowy, gliniarzem zaś, choć stojącym na drugim planie (lecz mimo to narysowanym grubą kreską), policjant Oleg Kuzniecow, postać znana już z
Domofonu. Stąd powieść nie buduje na sensacji, lecz na żmudnych, papierkowych procedurach śledczych, które Miłoszewski prowadzi przemyślanie i intrygująco.
Intryga ma się zaś tak: po jednej z sesji psychoterapeutycznych (sięga tu autor do koncepcji „ustawień rodzinnych” alternatywnego psychologa Berta Hellingera) ginie jeden z pacjentów. Podejrzanymi stają się automatycznie trzej pozostali oraz sam terapeuta, a pytania krążą wokół podejrzeń najoczywistszych (samobójstwo czy zabójstwo?), specyficzna forma terapii z czasem jeszcze podsunie koncepcje bardziej rozmyte, bo nawet spod znaku doktora Caligari. Bardzo zgrabnie porusza fabuła wątki psychologiczne, Szacki bowiem w kolejnych odsłonach przesłuchań doświadcza także psychodramy osobistej: zagłębianie się w przeszłość denata projektuje małymi szpilkami na przyszłość prokuratora. Dojdą do tego zawodowa irytacja i pierwsze wątpliwości małżeńskie (żona, jeszcze atrakcyjna „podczterdziestka”, zaczyna przejawiać pierwsze syndromy „udomowienia”...) ...
Wszystko to zaowocuje - romansem z dużo młodszą dziennikarką. A ów epizod wyszedł Miłoszewskiemu [do czego sam nie jest przekonany – druga część rozmowy z Autorem już wkrótce, do pierwszej odsłony zapraszamy –
tutaj ] subtelnie i przekonująco. To zresztą zaleta Miłoszewskiego, że zarówno w
Domofonie, jak i teraz, świetnie potrafi prowadzić postaci i obyczajową stronę akcji: przełożona Szackiego to arcycharakter. Kuzniecow – rubaszny spec policyjny. Żona Szackiego – zagorzała kibicka, zagorzała żona... Pokręcone sylwetki pacjentów terapii, terapeuta, osoby ze śledczego zaplecza... – wszystko to żyje, choćby w dwu czy jednej odsłonie, każda z postaci maluje się przed nami klarownie – i intrygująco.
I choć jest w tle Warszawa, to - w dalekim tle. I przesadnie pieje pan Pilch, przystawiając
Uwikłanie do Tyrmanda (zgoda, kilka stylistycznych podobieństw się znajdzie, te jednak są zaprawdę mniej niż epizodyczne...) – samo umiejscowienie akcji w stolicy Tyrmanda z nikogo nie uczyni (Autor jest tu na szczęście szczerze skromny), faktycznie bowiem rzecz mogłaby dziać się gdziekolwiek. Choć duch „miasta” jako takiego miejscami okaże się istotny.
Szackiego, naszego bohatera, czyta się pięknie, każdą jego wątpliwość, każde jego posunięcie, śledcze i poza nim, narastające w nim wkurwienie (przepraszam – lecz Szacki użyłby tego słowa z pewnością...); to charakter wiarygodny i mięsny. Uwikłany – w enigmatyczne do bólu śledztwo i w proste jak drut, a przez to enigmatyczne także, życie. Ze śledztwa wychodzą kolejne traumy rodzinne, międzyludzkie, co klaustrofobią i rozchybotaniem odbić się musi... Ba, fakt, że kryminalna sprawa jest przez większość czasu nieodgadniona, a jeszcze wisi nad nią psychotyczny Hellinger sprawia, iż całość miejscami pachnie mistyką prawdziwą i klimatem daje wytrych do pójścia w stronę horroru.
Miłoszewski znów jednak – zawala finałową woltę. Bo zbyt nagle opuszcza (rozwiązuje?...) motyw „spisku”, który za wszystkim stoi, a którego linię napinał autor przez cała powieść... Bo idzie autor w końcówce w Popiełuszkę, politykę, PRL-owskie duchy i służby... Nie jest to błąd dramaturgii, lecz widzę w tym niebezpieczną, i często dziś wynikającą z mody, rozliczeniową manierę: zamiast konsekwentnie rozwiązać finał tylko dramatem międzyludzkim (co w powieści jest bardzo przejmujące…), stawia za tym wielką politykę, tajemne akta, tajemne siły z przeszłości... Także bieżąca publicystyka polityczna zirytowała mnie szczerze: gdy ustami swego bohatera wypluwa autor gorycz na kontrasty pomiędzy sferą decydentów a szarą ulicą... Brzmi to gorliwie i rację niewątpliwie autor ma – lecz ... to już sztampa ewidentna. Stereotyp, monolog ograny i słyszalny w każdym mieszkaniu, na każdym rogu, z ust każdej babci w piekarni...
Dlatego to, co pan Pilch nazwał „rasowością”, ja nazywam – publicystycznym komunałem.
Miłoszewski jest człowiekiem młodym, i niechby swą młodość wykorzystał, zamiast dąć niczym przyzwoicie opłacany przedstawiciel establishmentu, co to już ma dosyć wszechobecnej hipokryzji... Miłoszewski jest wrażliwy, Miłoszewski ma talent, wszak – i powtarzam to po raz kolejny z serca – obserwatorem życia jest celnym i ludzi maluje ludźmi, nie literackimi herosami... Udało mu się wywołać u mnie utrzymujące się większość czasu poruszenie, by pod koniec - zafundować mi rozjuszenie.
Szkoda, że autor zapowiada koniec swej sensacyjnej przygody. Gdyby jeszcze raz poszedł w kryminał – mam wrażenie, że byłoby idealnie. Bo póki co jest niemal bardzo dobrze, choć z kilkoma niepotrzebnymi mieliznami…