Sean Connery był najlepszym Bondem

Autor: [press] Data publikacji: 09 kwietnia 2009

Prezentujemy fragment wywiadu z sir Rogerem Moorem, jednym z odtwórców roli Jamesa Bonda, przeprowadzonego przez Roberta Ziębińskiego z „Newsweeka”.

„Newsweek”:  Sir, trudno jest być ikoną popkultury? Przecież za każdym razem, gdy ktoś mówi Roger Moore, myśli James Bond.

Sir Roger Moore: Wszyscy myślą,  że wcielenie się przeze mnie w postać super szpiega musiało drastycznie zmienić moje życie. Otóż, zapewne rozczaruje to wiele osób, ale nie - Bond aż tak strasznie nie zmienił mi życia, ale na pewno je usprawnił, bo w końcu zagwarantował płynność finansową [śmiech]. To naturalne przecież, że aktor, który zagrał kilka razy Bonda jest z tą rolą utożsamiany. No cóż, na swoją obronę mogę tylko powiedzieć, że podobno istnieją w Wielkiej Brytanii osoby, które mówiąc Roger Moore, myślą Ivanhoe [śmiech]. Zaznaczam – podobno.

Znaczy, nie przeszkadza Panu, że zaszufladkowano Pana jako Bonda?

Nie mam ani o to żalu, ani mi to nie przeszkadza. Zresztą musi pan przyznać szczerze, że chyba lepiej jest zostać zapamiętanym przez kolejne pokolenia jako James Bond niż dla przykładu odtwórca roli Adolfa Hitlera. Dobrze się będę ludziom kojarzył, a to ważne.

I będzie się Sir kojarzył także ze świetną książką. Wspomnienia Nazywam się Moore, Roger Moore (polska premiera 22 kwietnia) autentycznie wzruszają i bawią na zmianę.

Miło to słyszeć. Trochę czasu zajęło mi ich napisanie.

Bał się Pan zmierzyć z przeszłością?

Nie, tu raczej chodziło o brak motywacji. Od dłuższego czasu moja żona, córka wisiały nade mną powtarzając – młodszy już nie będziesz, weź się w garść i w końcu spisz te swoje wspomnienia.  I tak chodziły za mną, chodziły, aż w końcu wychodziły. Dwa lata temu bodaj w listopadzie usiadłem i zacząłem pisać i nie przestawałem póki nie skończyłem.

Wrócę jednak do swojego pytania – nie bał się Sir konfrontacji z przeszłością? Łatwo było wybrać się na taką wycieczkę przez własne życie?

Nie było to łatwe, ale w efekcie bardzo przyjemne. Podczas pisania nagle uświadomiłem sobie, że nie mam większych problemów z przypomnieniem sobie tego, co robiłem jako człowiek dorosły, ale dzieciństwo nagle okazało się czarną dziurą. Żeby coś z niego sobie przypomnieć, przeglądałem daty, próbowałem układać wydarzenia chronologicznie. Największy problem miałem z rodzicami. Oboje nie żyją od dawna i zupełnie zamazali mi się w pamięci. I kiedy myślałem, że nic o nich sobie nie przypomnę, stało się coś dziwnego – zaczęli mi się śnić. Co noc przez kilka miesięcy, a do tej pory nigdy mi to się nie zdarzało.

To brzmi jakby przeprowadzili Pana przez dzieciństwo.

Bo trochę tak było. Reasumując – nie bałem się wyruszyć w podróż przez własne życie. A skoro panu się tak książka podobała i wielu innym osobom, które ciepło o niej mówiły, znaczy to tyle, że się opłaciło w tę podróż wybrać.

To może teraz dla czytelników polskiego „Newsweeka” wybierzmy się w krótką podróż przez Pana życie i karierę?

Proszę bardzo.

Młody, przystojny Roger Moore zaczynał karierę od bycia modelem?

No, nie do końca. Gdy zgodziłem się na sesje fotograficzne, jako model, byłem wówczas próbującym się przebić młodym aktorem. Z czegoś trzeba było żyć, a to były stosunkowo łatwe pieniądze.

Próbował Sir jako młody mężczyzna odnieść sukces równocześnie w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii.

Trochę przypominało to siłowanie się. Dostawałem małe role w Stanach u boku wielkich wówczas gwiazd jak choćby w Kiedy ostatni raz widziałem Paryż, gdzie zagrałem u boku Elizabeth Taylor, ale to wciąż było za mało, by zostać zauważonym. Wtedy, to był bodaj 1958 rok, zaproponowano mi tytułową rolę w historycznym serialu Ivanhoe. Kręcony był w Wielkiej Brytanii, więc wróciłem do domu, grałem w nim przez rok i chociaż odniósł on spory sukces, wróciłem do Stanów, by pojawić się w dwóch westernowych serialach The Alaskans i w Mavericku.

No właśnie – mało kto pamięta, że słynny James Bond grywał również i w westernach.

Bo też i nie ma o czym za bardzo pamiętać. W 1962 roku dostałem propozycję zagrania Simona Templara,  czyli Świętego i tak naprawdę od tej chwili moja kariera na dobre się rozpoczęła.

Zanim przejdziemy do Świętego podręczę jeszcze Pana o Amerykę i Wielką Brytanię. Zaczynał Pan w latach 50., czyli złotych czasach Hollywood. Czym różniła się praca tam od pracy w Europie?

Podstawowa różnica to wielkość i jakość studiów filmowych. W Ameryce byli tacy potentaci  jak MGM, Warner Bros, Columbia, 20th Century Fox, którzy nie dość, że posiadali gigantyczne studia i niemal nieograniczone możliwości realizacji filmów to jeszcze współpracę z aktorami opierali na systemie kontraktowym, czyli jeśli podpisywałeś umowę z danym studiem, stawałeś się jego własnością. W Wielkiej Brytanii wyglądało to zupełnie inaczej, bardziej swojsko. Nie mieliśmy tak wielkich studiów filmowych, bo takie Pinewood, Denham czy Ealing za cholerę nie miało jak konkurować z powiedzmy MGM. Do tego w Hollywood zawsze nadrzędnym celem każdego producenta było kręcenie filmów i zarabianie na nich. Dlatego też całe życie aktora, jak i każdej innej osoby z branży kręciło się tylko dookoła Hollywood i osób zaangażowanych w filmy.  U nas pod tym względem zawsze panowała większa swoboda i bardziej - powiedzmy - rodzinna atmosfera.

To widać zwłaszcza, oglądając Świętego – dobrze musiał się Pan bawić na planie.

Bo to w ogóle był zabawny serial. Przyjemny, lekki, postać urocza i sympatyczna. Oczywiście spięcia czy konflikty się zdarzały, bo to nieuniknione, gdy przez kilka lat pracujesz w gronie tych samych osób, ale ogólnie „Święty” był  bardzo przyjemną zabawą. W dodatku mieliśmy strasznie ograniczony budżet, a wobec tego, że Templar podróżował po świecie i rozwiązywał zagadki kryminalne w różnych zakątkach globu, musieliśmy je najczęściej budować w studiu. Do dziś się dziwię, że ktoś uwierzył w plastikowe palmy i podpisy na przykład Wyspy Bahama, ale tak wtedy wyglądało.  

Serial debiutował w telewizji w tym samym roku, co pierwszy Bond Dr No. Odnoszę wrażenie, że w pewnym momencie konkurowaliście ze sobą – Simon Templar i James Bond, w niektórych odcinkach pojawiały się nawet jawne aluzje do Bonda, jak choćby bandyci tłumaczący się Simonowi, że złoto ukradli Goldfingerowi.

Te zabawy były nieuniknione, bo obie postacie były do siebie bardzo podobne. Obie miały literackie pierwowzory – Święty u Leslie Charterisa, Bond u Flaminga i obie generalnie walczyły ze złem. Tyle że Bond był bardziej zawodowym zabójcą niż dżentelmenem a Święty takim dowcipnym harcerzykiem, który nie zabijał, ale za to z klasą i gracją walił wrogów po twarzy. Poza tym serial podobnie jak filmy z Bondem stawał się coraz bardziej popularny i naturalną koleją rzeczy było, że zaczynał z Bondem konkurować. Ale żarty, o których pan mówi, nie były złośliwe – raczej takie miłe zaczepki, że znamy, zauważamy i się uśmiechamy.

Jedenaście lat później sam stał się Pan Bondem.

I przyszło mi to z łatwością. […]

Całość wywiadu z sir Rogerem Moorem czytaj na stronie Newsweek.pl.

Udostępnij