Gdy prasa rozniosła wici, iż debiut Zygmunta Miłoszowskiego zamierza adaptować sam Juliusz Machulski, była wreszcie szansa na wypełnienie rodzimej luki na polu horroru. „Domofon” miałby tu spory potencjał. Zaznaczę – potencjał jako film, gdyż literacko „Domofon” nie jest do końca oryginalny.Cenne jest to, że horror odzywa się u nas głośniej: w 2004 Zaremba
Plamą na suficie połączył warszawski obyczaj z grozą, w Krakowie (także w wersji lokalnej) bryluje fantastyczny Orbitowski. Miłoszewski idzie za Zarębą, także biorąc na warsztat stolicę (obaj,
nota bene, są ze szkoły
Newsweeku, hmm…). I z tej trójki – a nie przemawia bynajmniej przeze mnie żadna „miastowa” konkurencja – Warszawiacy są najmniej oryginalni. Co nie znaczy, ze nie są sprawnymi pisarzami.
Bo Miłoszewski,
de facto, przełożył na nasz grunt chwyty, które u klasyków grozy, nawet gdyby ich brać pobieżnie, eksploatowane były już na tuziny. Nawiedzony dom, senne koszmary, mroczne epifanie duszy… wszystko to było już dawno, a wymienianie tu Kinga (najmocniej zapewne zainspirował Miłoszewskiego), Mastertona czy Herberta będzie truizmem. Miłoszewskiego stać jednak na dystans, bo czerpie z nich dość przytomnie – choć nie oddala się zbytnio od pierwotnych archetypów.
Za bohatera, w miejsce nawiedzonego domu, mamy tu bowiem blok; zwyczajny, zewsząd swojski klocek, z mikrostrukturą polskich wad, przywar i śmiesznostek wewnątrz. Do tegoż wprowadza się właśnie młode małżeństwo, Agnieszka i Robert. Ona ma mieć tu nową pracę. On, poza Agnieszką, kocha malować, i nie w smak mu, iż jedyną perspektywą jest na razie co łaska w firmie teścia. Ale co tam, wszak przed nimi nowe życie, nowe miasto, nowy świat. Wszystko się ułoży zapewne…
Lecz nie układa się już od początku: w bloku wita ich policja, tłum gapiów i – trup mężczyzny w windzie pozbawiony głowy. Im dalej zaś, tym bardziej duszno. Gdy zaś przychodzi weekend – blok zamienia się w scenę koszmarnych wydarzeń .
Mieszkańcy zostają zamknięci wewnątrz: nie mogą wyjść, przez bramę, balkon, okna. Nie mogą się w żaden sposób skontaktować ze światem zewnętrznym, ani świat nie może skontaktować się z nimi. Mroczna warstwa Złego odcina mieszkańców, pozostawiając ich na pastwę – przerażających wizji i – samych siebie. I niczym w klasycznym LOCKED ROOM MYSTERY (tu w konwencji horroru - patrz także
tutaj ), zanim wszyscy zgodnie (o tyle, o ile) stawią czoła wspólnemu wrogowi, najpierw wewnętrzne interakcje zapieklą się: wyjdą sąsiedzkie animozje i zwyczajne, ludzkie ułomności…
Tu miał Miłoszewski miejsce na obyczajową publicystykę, w którą poszedł wiarygodnie, zgrabnie broniąc się przed stereotypowością. Relacje między Agnieszką i Robertem konsekwentnie idą od subtelnych, codziennych miłostek, przez zwyczajne, codzienne irytacje, potem już poważne, małżeńskie zgrzyty, by wybuchnąć prawdziwą traumą dawno tłumionych emocji… Młody Kamil, typowy nastolatek z anty-rodzicielskim nastawieniem, stanie się przez nie łatwo podatny na Złego – choć i tak będzie jednym z przytomniejszych bohaterów sytuacji. Wreszcie Wiktor, opuszczony przez życie dziennikarz-alkoholik znajdzie w Złym okazję do katharsis ostatecznego – zaś jego alkoholowy monolog ma w sobie znakomity potencjał, który w filmie mógłby wybrzmieć brawurowo niczym ten Janusza Gajosa w
Żółtym szaliku.
Także postaci drugoplanowe (wuefista z szemraną przeszłością, enigmatyczny inwalida, podstarzała dewotka opiekująca się matką, obowiązkowy pan psycholog…) potwierdzają talent autora do celnego portretowania.
Miłoszewski
Domofonem eksploruje pole
urban legends (polecam w tej materii film
Candyman wg prozy Barkera), jednak bliżej mu w tym stricte do naszej, romantycznej tradycji widziadeł: uśpionych dawno temu, a przebudzających się, gdy wyczują pulsowanie mrocznych dusz… Nie ma innego zła, poza tym w nas, mówi Miłoszewski, i nie jest to bynajmniej odkrywcze. W podobny ton uderza także debiutujący u nas
Jan Siwmir .
Powtórzę zatem: Miłoszewski nie jest w niczym nowatorski, choć i tak przekonuje i zachęca do lektury ze strony na stronę. Debiutów zresztą nie wolno oceniać surowo, choć z tej perspektywy
Domofon jest pozycją już rzetelną. W
Uwikłaniu (recenzja wkrótce) ewidentnie poszedł dalej.
Zatem polecam Miłoszewskiego jak najbardziej, bo zgrabną rzecz napisał, choć może i zbudowaną z ogranych chwytów. A szkoda mi przy tym tylko dwóch rzeczy: skoro postanowił autor – i ku temu miał predyspozycje – budować strach na gruncie
inner space, to po co, na co i dlaczego finiszuje z taką pompą? Skomentuję to, nie zdradzając niczego, bardzo oględnie: trylogia
Matrix poległa, bo ważki, filozoficzny przekaz chciała rozwiązać mordobiciem…
A druga szkoda: że Machulski zaczyna jednak współpracę z autorem od
Uwikłania. Czyżby się bał, że nie zmieści się z ekipą na klatce schodowej?
Szkoda wielka. Bo filmowo
Domofon byłby, nawet w adaptacji literalnej, czymś świeżym i potencjalnie atrakcyjnym. Tu przecież mamy w naszej kinematografii nie tyle posuchę, ile – kompletną ignorancję tematu.
No, zobaczymy jednak…