Z Robertem Makłowiczem o kryminalnych kulinariach, trylogii Larssona i południowej zmysłowości rozmawia Marta Łysek
Fot. Krzysztof Łysek
Marta Łysek: Dziś wieczorem gotował Pan potrawy komisarza Salvo Montalbano. Jakie jeszcze kryminalne dania miałby Pan ochotę ugotować?
Robert Makłowicz: Biorąc pod uwagę to, że mi się nic nie chce, chciałbym ugotować coś a la Wallander – wystarczy wziąć pizzę i wsadzić ją do mikrofalówki albo odgrzać parówkę.
M.Ł.: A coś bardziej skomplikowanego?
R.M.: Mendoza też nie jest najgorszy. Doskonałe rzeczy są u Maigreta, u Simenona. Maigret je w ściśle określonych miejscach, ściśle określone rzeczy, na przykład mimo skomplikowanego śledztwa wcześniej wychodzi z komisariatu, bo żona kupiła homara i przygotowała go z domowym majonezem. Jak musi się zamknąć na noc i dzień w siedzibie policji, posyła po kanapki i po piwo do słynnej piwiarni. Simenon napisał zresztą książkę, która nie jest kryminałem, ale utwierdza mnie w przekonaniu, że nie warto być restauratorem: „Życie Augusta”. Książka jest o śmierci restauratora i kłótni o spadek po nim. Simenon precyzyjnie opisuje jego dzień. I to jest jakieś piekło. Restaurator wstaje o trzeciej rano, bo musi sam kupić codziennie świeże produkty do swojej restauracji, potem dopilnowuje gotowania obiadu, potem śpi z dwie godziny, po czym znowu pilnuje przygotowania kolacji, idzie spać o drugiej w nocy i wstaje o czwartej – i tak przez pięćdziesiąt lat. To jakiś zupełny koszmar.
M.Ł.: Czyli odpada bycie restauratorem?
R.M.: Odpada, całkowicie.
To nie jest żadne odkrywcze stwierdzenie, ale jest tak, że autorzy z krajów południowych piszą o zmysłach. Zbrodnie też są wynikiem pewnego rodzaju zmysłowości, źle pojętej - ale ta zmysłowość przejawia się również w jedzeniu. W książkach autorów z Północy w ogóle nie ma zmysłów. Jest zamysł; czy raczej precyzyjnie zrealizowany plan. Tam się nic nie dzieje pod wpływem nagłego impulsu. I nie je się zmysłowo, tylko biologicznie.
M.Ł.: Jak w Millenium?
R.M.: Nie przeczytałem Millenium. To było straszne, po prostu koszmarne. Przeczytałem pierwszą część, bo wszyscy czytali, ale jak zacząłem drugą i zobaczyłem tam jakieś koszmarne wzory matematyczne, to dostałem uczulenia i od razu to odłożyłem. Uważam, że jest to najbardziej przereklamowana książka dekady. Te lewackie, nieznośne wtręty… W tej książce nie ma żadnych emocji, wszystko jest precyzyjnie rozrysowane.
M.Ł.: To raczej dobra rzecz w kryminale.
R.M.: Byłem świadkiem, jak pan Słomczyński mówił o tym, w jaki sposób pisze „Joe Alexa”. Brał wielki blok bristolu i sobie najpierw rozrysowywał wszystko, co i jak, żeby mu się nie pomyliło w trakcie pisania, ale przestrzeń w tym wypełniał nie tylko kombinacją intelektualną, ale również pewnego rodzaju zmysłowością. I tak jest u Camillerego, u Chandlera, choć wydawałoby się, że Ameryka to taki purytański kraj. A mimo wszystko jest tam trochę rzeczy dobrych.
M.Ł.: Kanapki z peklowaną wołowiną?
R.M.: Nie. Tam pierwszy raz przeczytałem o kotletach baranich z brokułami – wówczas te brokuły nie były przetłumaczone, bo tłumacz w latach siedemdziesiątych nie wiedział, co to są brokuły, i jest napisane: zjadł kotlety baranie z broccoli. U Dashiella Hammetta też są fajne rzeczy – bardziej może do picia, niż do jedzenia. A co jest do picia i do jedzenia w kryminałach szwedzkich?
M.Ł.: To, co da się odgrzać w mikrofalówce.
R.M.: Ze mną jest ten problem, że ja nie czytam kryminałów dlatego, że są kryminałami. Czytam, bo mi sie podoba, a czy to jest kryminał, czy to jest tryptyk moralny –nieważne.
M.Ł.: I co się Panu podoba?
R.M.: Fraza przede wszystkim. Może być przesłanie, albo przesłanie i fraza, a może być tylko fraza. U Chandlera na przykład są przecież błędy rzeczowe, jemu się pieprzy akcja. Ale jego książki nie po to się to czyta, żeby wiedzieć, kto zabił, bo już człowiek nic nie pamięta po dwusetnej stronie – ale czyta się dla takich rzeczy, jak – cytuję: „siedziała za biurkiem wielkości grobowca Napoleona”. I o to chodzi. Ale sięgnijmy do źródeł. Pierwszą podnietę do zmieniania swoje stanu świadomości zawdzięczam lekturze Conan Doyle’a i Sherlocka Holmesa, który eksperymentował z eterem, pił namiętnie tokaj…
M.Ł.: A kiedy czyta Pan kryminał, i jest tam przepis…
R.M.: Ale tam rzadko są przepisy. Był taki kryminał z przepisami, „Nie zawsze będzie kawior.”* Beznadziejny, niemiecki zresztą. Koszmarny. Te winne rzeczy z Włoch też są beznadziejne. [mowa tu o Winnych kryminałach Michaela Böcklera - przyp. red.]. Głównym bohaterem jest detektyw amator, miłośnik wina i włoskiej kuchni, Niemiec osiadły we Włoszech. I z tymi książkami jest tak, jak z książką pana Mariusza Czubaja i Marka Krajewskiego. Ja nie muszę przez trzysta stron się dowiadywać o tym, że pan Czubaj lubi jazz, poprzez upodobania komisarza, który prowadzi śledztwo. Tego jest za dużo. Mnie wystarczy na ten temat wstawka na co dziesiątej stronie, ale jeśli na każdej – to jest to nużące.
M.Ł.: A kiedy już zdarza się przepis, ma pan później ochotę to danie ugotować?
R.M.: Życia nie starczy, żeby wszystko ugotować.
*Nie zawsze musi być kawior: zuchwałe przygody i wyszukane przepisy kulinarne tajnego agenta mimo woli Thomasa Lievena , J. M. Simmel.
Robert Makłowicz (ur. 1963): krytyk kulinarny, podróżnik, a przy tym dziennikarz, publicysta i pisarz. Szerokie grono zna go z prowadzonych od 1998 roku reportaży telewizyjnych o kuchniach różnych części świata (do 2008 Podróże kulinarne Roberta Makłowicza, potem Makłowicz w podróży). Jako publicysta współpracował z "Gazetą Wyborczą", "Wprost", "Newsweekiem Polska" i "Przekrojem". Jest autorem kilku książek, m.in. napisanych wspólnie z Piotrem Bikontem Dialogów języka z podniebieniem (2003) i Stołu z niepowyłamywanymi nogami (2007), a w 2010 roku ukazało się jego Cafe Museum. Mieszka trochę w Krakowie, trochę w Chorwacji.