Punkt Kulminacyjny Międzynarodowego Festiwalu Kryminału Wrocław 2011 już za nami. Relację z piątego dnia wypada zatem zacząć od końca, czyli od paru słów na temat Gali przyznania Nagrody Wielkiego Kalibru. A ta powędrowała do Gai Grzegorzewskiej za „Topielicę”. Wzruszona autorka, odbierając czek na 25 000 złotych, powiedziała: Cieszę się, że wygrałam. Liczyłam, że może dostanę jakąś nagrodę pod koniec życia, jak Martin Scorsese, jednak w tej sytuacji będę mogła dłużej cieszyć się nowym nosem. My natomiast chcielibyśmy się szybciej cieszyć jej nową powieścią, która, wedle słów samej zainteresowanej, zbliża się ku końcowi. Janina Paradowska przyznała, że decyzja nie była łatwa, a Jurorzy prowadzili walkę o zwycięzcę do ostatniej chwili. Głosy rozłożyły się 4 do 3. Cztery dla „Topielicy”, trzy dla „Jula” Pawła Goźlińskiego. Honorową Nagrodę Wielkiego Kalibru za całokształt twórczości otrzymała szwedzka pisarka Maj Sjöwall. Odbierając ją z rąk dyrektora Grina powiedziała: Polska jest bardziej radosna niż Szwecja, a Polacy są pełni poczucia humoru. Galę uświetnił duet Gremplina, a po ich występie z dobrze poinformowanych źródeł wiemy, że tańce i hulanki trwały do godzin nieprzyzwoicie późnych lub wczesnych.
A skoro jesteśmy przy Maj Sjöwall. Na poprzedzającym Galę spotkaniu prowadzonym przez dr Monikę Samsel-Chojnacką i Rafała Chojnackiego, pisarka opowiedziała o sobie, partnerze Perze Wahlöö i pisaniu kryminałów. Gdy w latach sześćdziesiątych zaczynali pisać, dziś kanoniczny, cykl kryminałów z Martinem Beckiem, w Szwecji było raptem sześciu autorów piszących kryminały. W dodatku wszyscy pisali na jedno kopyto, bliźniaczo podobne do siebie książki w duchu Agathy Christie. A oni odwrotnie, chcieli opowiedzieć o współczesnej Szwecji, jej wadach i zaletach. Innymi słowy pokazać Szwecję taka jaka jest. Pomysły na powieści mieli wspólne i bardzo skrupulatnie przygotowali się do pisania. Od początku wiedzieli, że książek z Martinem Beckiem ma być dziesięć. Ani mniej, ani więcej. Jedna rocznie. Akcję mieli dokładnie zaprojektowaną. Pisali wieczorami, gdy dzieci spały. Ręcznie, a rano przepisywali na czysto na maszynie. Pomimo tego, że w środku pisania serii przenieśli się do Malmo, komisarz Beck pozostał w Sztokholmie.
Niemal wszystkie postacie z cyklu mają autentyczną proweniencję. I tak na przykład Martin Beck pod wieloma względami przypomina szefa Maj z wydawnictwa, w którym wówczas pracowała, a Gunvald Larsson to przypadkowo spotkany kierowca taksówki. Z kolei realia pracy policji nie poznali dzięki wtyczkom na komendzie, bo takowych nie posiadali. Czytali prasę, obserwowali pracę funkcjonariuszy na ulicy, a nade wszystko zgadywali.
Sjöwall i Wahlöö bardzo dobrze udało się oddać realia Sztokholmu i Szwecji w ogóle z lat 60-tych. Niestety, dla miłośników wycieczek turystycznych śladami książek, mam złą wiadomość – tropami komisarza Becka de facto po Sztokholmie nie da się chodzić, bo Sztokholmu komisarza Becka już nie ma.
Sjöwall przyznała, że nie czyta już kryminałów, co najwyżej je kartkuje. Tylko od czasu do czasu wraca do Raymonda Chandlera. Natomiast jej i Pera ulubionym pisarzem był Edward McBain. Nawet wspólnie tłumaczyli na język szwedzki jego książki.
Piątego dnia temat miasta i kryminału został porzucony na rzecz konwencji retro. Dyskutowali na jej temat Małgorzata i Michał Kuźmińscy, Paweł Jaszczuk i, jak zwykle dowcipny, Andrzej Ziemiański. Wszyscy uczestnicy panelu co do jednego byli zgodni: historyczne dekoracje są ważne, ale i tak nie można zapomnieć o tym, że najważniejsza jest intryga. W kryminale retro najcenniejsze jest to, że opowiada o wielkiej historii poprzez pryzmat mikro narracji: o tym co ludzie czuli, myśleli i dlaczego zachowywali się tak, a nie w inny sposób. Kryminał opowiada historię w bardziej plastyczny sposób, bo stanowi kronikę codziennego, prozaicznego życia, a nie zestaw dat i suchych jak wióry faktów. Kuźmińscy zgodnie (a podobno zawsze są zgodni) przyznali, że największym wyzwaniem jest nie zatracić się w nadmiarze zgromadzonych materiałów. Zresztą nie mniej trudno jest się powstrzymać przed wykorzystaniem całej dokumentacji. Stosunek pierwiastka do intrygi powinien być wyważony z dużą precyzją. Ostatecznie kryminał ma być rozrywką, a nie książką naukową.
A o inspirujące fakty można dosłownie potknąć się na ulicy. Wiele trupów wciąż zalega w szafach. Paweł Jaszczuk przywołał panel naukowców, a dokładnie opowieść dr hab. Macieja Trzcińskiego o kanibalu z Ziembic Śląskich, który swe ofiary puszkował i sprzedawał we Wrocławiu jako cielęcinę. Z kolei Kuźmińscy w najnowszej książce „Klątwa Konstantyna” przypominają pogram krakowski z 1945 roku.
Program piątego dnia wypełniły dwa wykłady.
Wpierw profesor Wojciech Słomczyński porwał słuchaczy w niezwykłą podróż w świat Joe Alexa, czyli Macieja Słomczyńskiego, czyli swojego ojca. Czuł się zresztą tym faktem lekko stremowany, bo z racji tego, że na co dzień zajmuje się matematyką, nie ma zbyt wielu okazji, aby opowiadać o literaturze. Choć jak na matematyka przystało, przygotował się do wykładu bardzo skrupulatnie, nie tylko opowiadając o ojcu, ale i pokazując liczne pamiątki z domowego archiwum, włącznie z czapką Joe Alexa, którą jego ojciec kupił na Bond Street w Londynie.
Profesor Zbigniew Mikołejko z kolei opowiedział o figurze wisielca w kulturze i sztuce. Zdaje się, że na słuchaczach największe wrażenie zrobiła Ręka Chwały, czyli prawa dłoń odcięta wisielcowi. Był to dość makabryczny rodzaj talizmanu, tyle że nie miał przynosić szczęścia, a czynić niewidocznym.
Ostatnim punktem mej relacji i zarazem chronologicznie pierwszym punktem piątego dnia Festiwalu była premiera zbioru opowiadań „Zaułki zbrodni” z udziałem czwórki autorów: Marty Broś-Rudnickiej, Adrianny Michalewskiej, Joanny Pachli, Macieja Prochowskiego. Na książkę złożyły się najlepsze teksty powstałe na Kryminalnych Warsztatach Literackich rok i dwa lata temu.
Zofia Jurczak