Owszem,
Marek Krajewski, pionier i weteran na tym polu, przeniósł do nas ów schemat precedensowo, i nawet, po kanonicznej
Śmierci w Breslau udało mu się w
sequelu brawurowo ją złamać: w
Końcu świata w Breslau rozbuchał postaci, poszedł w skrajny dramat kilku równoległych, odarł je przy tym z papierowej masy na rzecz rzeczywistej krwistości. Potem już jednak trzymał się bliżej debiutu i, moim okiem, nie sięgał już tak wysoko. Następcy Krajewskiego, rodzący się regularnie i z głośnym krzykiem, zbyt zaufali chyba w atrakcyjność samego sztafażu retro, by próbować go odświeżać, poprzestając na przenoszeniu urobionego już, niepokornego bohatera do kolejnych, rodzimych miast-pomników. Bo w każdym, jak wiadomo, tkwił nie odkryty dotąd potencjał.
I w ramach gatunku było to mniej lub bardziej sprawne pisarstwo, lecz na dłuższą metę zaczyna nużyć. No bo i cóż z dreszczyku starych fotografii – Wrocławia (Krajewski), Krakowa (
Maćkowski ), Warszawy (
Lewandowski ) czy właśnie teraz – Lublina (Marcin Wroński), gdy – de facto – prawdziwą gratkę pofantazjowania o dawnych czasach danego miasta będą mieć jedynie autochtoni, pozostali raczej, jeśli nie będą się ratować encyklopedycznym backup’em czy reminiscencjami z osobistych wycieczek, będą do rzeczy podchodzić ambiwalentnie. Pozostanie im zatem cieszyć się samymi artefaktami owych simulacrów: dorożkami, raczkującymi procedurami policyjnymi, tramwajami, pepeszami, dintojrami, kawiarenkami z dekadenckim zaduchem, czy też napięciem historycznej chwili (przed-po-międzywojennej…), bądź spotkaniem z wariacjami realnych postaci (Gombrowicz, Piłsudski, Tata Tasiemka…).
Odhaczając zatem przestrzeń – pozostanie atrakcyjny bohater. I tu także mamy powtarzalność – z tym, że dramaturgiczną. Otóż niestety, większość naszych retro-pisarzy, trzymając się klasycznej reguły kryminału, nie pozwala protagoniście zejść ze sceny ani na moment. To on jest w centrum każdego rozdziału, każdej akcji (no, może czasem znikając „na stronie”…), to on jest rezonansem dla wszystkich pobocznych postaci. Niesie to za sobą także słabość tzw. „stylu czystego” czy „zerowego” kryminału: w fabule takiej nie występuje żadna niepotrzebna postać – tak dla motoru akcji, jak i dla jej ukoronowania (te „niepotrzebne”, czyli statyści, są przeważnie zbiorowi i anonimowi). Oczytany w kryminałach odbiorca będzie więc, z dużą trafnością, potrafił wytypować głównego antagonistę na długo przed finałem. Pozostaje więc atrakcyjność samego głównego bohatera, a ta raczej opiera się na zasadzie „im bardziej ambiwalentny moralnie”, tym lepszy.
Jest to chyba słuszna reguła, bo wydobywa właśnie owo „literackie mięso” (jakkolwiek pachnie to już truizmem). Mistrzem pozostaje tu nadal Krajewski, który w drugiej odsłonie przygód Mocka sponiewierał go niemiłosiernie, bez litości sprowadził niemal do kloaki, lecz zawsze – motywując jego poczynania bardzo wiarygodnie.
Ecce homo, warto by rzec; upodlony, i zdany na pastwę swych ludzkich słabości… Choć jednak zawsze – nad nimi tryumfujący.
Owszem, kilkukrotnie próbowano złamać te konwencje; Maćkowski w
Raporcie Badeni epistolograficznymi interludiami chciał obejść suchą, prozaiczną narrację, choć nie do końca wyszło to na dobre budowaniu suspensu (czy nawet charakterystyki postaci). Lewandowski w obu książkach o komisarzu
Drwęckim przekonał mnie tym, że konsekwentnie kilku postaciom pozwolił na sporą autonomię, co być może nie do końca wpływało na samą intrygę, lecz naturalnie ratowało przed nudą identyfikowania się tylko z jednym bohaterem. Mariusz Wollny w renesansowym
Kacprze Ryxie jest osamotniony, bo postawił jednak na komediową stronę opowiadania.
I jest jeszcze jedna, irytująca z wolna cecha: przeważnie za machinacjami przestępczymi fabuł retro stoją jakoweś spiskowo-ciemne siły, ukryte skarby, sekty czy mityczne fata sprzed wieków. Owe, nieraz bliskie fantasmagorii, rozwiązania kwalifikują się do egzotycznych, lecz raczej mało „poważnych” konwencji
Nowej Przygody . A czy nie byłoby ciekawiej odwołać się do codziennej, rutyniarskiej, kryminalnej roboty, i na niej – chyba bardziej wiarygodnie – przybliżyć temperaturę epoki? Mamy to przeważnie w tle, choć, dajmy na to, Lewandowski, poświęcającego dużo miejsca mechanizmom warszawskiego półświatka, był najbliższy prawdziwemu oddaniu ducha MIASTA spod znaku Tyrmanda. Konkludowanie historii fantastycznymi historiozofiami raczej nie jest do tego potrzebne.
Marcin Wroński ze swym kryminalnym debiutem
Komisarz Maciejewski sytuuje się – jednak – po tej utartej stronie retro. I – koniunkturalnie, czy nie – wprowadza na mapę literatury Lublin.
Lublin zapewne ciekawy, zapewne tajemniczy, zapewne historycznie intrygujący (jako jedno z zaledwie kilku naszych miast posiadające własne pitavale zwane „księgami złoczyńców”). Świetnie zatem, lecz mnie, z Lublinem obeznanym śladowo, nawet niewiele wspomaga skrupulatna mapka, ratują mnie zatem uniwersalne archetypy (zauły, kiziory, terkoczące karabiny, wszechobecny tytoń, płaszcze, kapelusze, falbany, burdele, etc etc etc)… Słowem – cała owa nibylandia retro…
I tutaj wreszcie trzeba przyznać: w swym gatunku to przynajmniej powieść jedna z lepszych. Wroński nie przesadza ani ze stylizacją, ani z grypserą. Ma bohatera twardego, niejednoznacznego, ot, wg niepokornej spuścizny
Chandlera . I nawet całkiem akuratnie skrojoną – i ciekawie rozwiązaną! – intrygę. A jeszcze – i biorę tu pełną odpowiedzialność – kilka ujęć, które nerwem, emocją, wiarygodnością … z powodzeniem dorównują Markowi Krajewskiemu (solidny, finałowy pościg czy znakomita klamra bokserska!).
Komisarz Maciejewski, samotnik (choć od czasu do czasu przypomni sobie o niejakiej pielęgniarce Róży) i były pięściarz, na co dzień wygląda jak lump, w porywach jak alfons. Rzecz jasna na galanterię nie ma czasu wciąż zajęty policyjną pracą. Tym razem ginie skrajnie prawicowy dziennikarz Roman Binder (… za oknem harcerze wrzeszczą frazy „
Maszeruje wojsko”, na brzuchu trupa krwawe „6-6-6”, w ustach odcięte genitalia). Opozycja, mafia, sataniści, komuniści, faszyści, gudłaje czy masoni…? Znów, wedle gatunku, przewiną się nam w tle bolączki i niepokoje lat 30., echa historycznych postaci (z Marszałkiem u schyłku…). Będą, bardzo dobrze rozpisani, pomocnicy policyjni komisarza, wredny Tomaszczyk, polityczny szpion z Urzędu Śledczego… Lecz faktycznie najbardziej zaskoczy pewne złamanie reguł w finale. Także znakomicie poprowadzony samochodowy pościg zakończony plastyczną, kinową palbą. Spięcia charakterów i bardzo istotne przewartościowanie sympatii… I boks, który przypomni steranym bohaterom młode, piękne lata… I młode ideały.
Szkoda, iż o tej, powiedzmy, „pokrajewskiej” szkole kryminału za każdym razem można rzec to samo (bohater, miasto, historyzm…), dodając jeszcze subiektywne wartościowanie… A najbardziej szkoda właśnie owych nieśmiałych prób oryginalnego ominięcia szablonu. To, czym (znów wracam, lecz warto!) uczynił Wroński motyw pięściarzy, przyjaciół od lat (Maciejewski i mecenas Lennert), jest warte lauru niewątpliwie. Co bardziej tłusty kąsek w tym samym jednak garnku… Mimo, że w swej kategorii kulinarnej jest jednym ze smaczniejszych - i najlepszy bigos kiedyś brzydnie, moi mili…