Jej obsesja, Amanda Robson: fragment

Amanda Robson

Jej obsesja

Przekład: Maciej Pintara


Carly


Jestem pijana, kompletnie urąbana. Mój mąż Rob też. Wyostrzone rysy, łagodzone przez cienie, przysuwają się do mnie nad świeczką na komary pośrodku stolika kampingowego, gdy on uśmiecha się do mnie i napełnia mi kieliszek. Wzdrygam się lekko i podciągam suwak kurtki. Niskie chmury tej bretońskiej nocy przyniosły chłód, który zapowiada mróz. Ale choć mrozu nie będzie w lipcu na południu Bretanii, to podczas tych kempingowych wakacji jeszcze nigdy nie było mi ciepło. Ani razu. Ani w nocy, kiedy leżę skulona pod zbyt cienkim kocem, ani w ciągu dnia, kiedy pilnuję naszych dzieci przy nieogrzewanym basenie. Dodatkowa warstwa tłuszczu wyhodowana po urodzeniu trzeciego dziecka nie chroni mnie przed zimnem.

Nasze dzieci śpią w namiocie za nami. Czuję ich ciszę i głębokie szczęśliwe oddechy. Przynajmniej nie muszę śledzić każdego ich ruchu aż do rana, jak w ciągu dnia. Wakacje to już nie wakacje. Po prostu zabieramy dzieci w jakieś inne miejsce, żeby się nimi zajmować. Miejsce gdzie mam jeszcze wiecej roboty.

Wszystko na tych kempingowych wakacjach wykańcza. Stanie przy basenie godzinami i sprawdzanie, czy nie toną. Nuda obserwowania i czekania, aż znajoma główka wyłoni się zza plastikowej palmy lub basenowego delfina. Trzymanie chichoczących brzdąców, kiedy jesteśmy rzucani w dół splątanymi plastikowymi rurami, dopóki zjeżdżalnia nie wypluje nas do wody z taką siłą, że prawie łamiemy sobie kręgosłupy. Wieczne grillowanie – zmywanie przypalonej mazi z blachy do pieczenia. Jeśli o mnie chodzi, teraz jest najlepsza pora doby: dzieci  są w łóżku i mam Roba dla siebie.

Bo właśnie to lubię. Mieć Roba dla siebie. Pobraliśmy się niewiele ponad dziesięć lat temu, więc byliśmy sami przez kilka lat, zanim urodziły się dzieci. Poznaliśmy się w klinice, kiedy ja miałam  praktykę pielęgniarską, a on lekarską. Nigdy nie zapomnę jego widoku, jak idzie ku mnie przez oddział, i jego pierwszego uśmiechu. Bez wątpienia ktoś patrzący z boku uznałby nasz związek za niezgodny. Niektórzy z naszych znajomych mówią, że nigdy się nie posprzeczali. Jak im się to udało? Dlaczego my się kłócimy? Moja matkamówi, że to dlatego, że tak nam zależy. Wszystko jedno. Dzień bez burzliwej dyskusji jest nieudany.

Dziś w nocy, siedząc naprzeciwko mojego męża z nadmiarem alkoholu buzującego we krwi, znów szukam zaczepki.

- Jaką inną kobietę chciałbyś mieć, gdybyś mógł? – słyszę własny bełkot.

- Żadną – odpowiada równie bełkotliwie.

- Nie wierzę ci. Powiedz mi, to i ja ci powiem – naciskam.

Rob siedzi w milczeniu.

- No, dalej – mówię. – Musimy być szczerzy, żeby jakoś ułożyć nasze stosunki.

Patrzy na mnie i odstawia plastikowy kieliszek na metalowy stolik.

- Ale my nie musimy układać naszych stosunków, Carly.

- Uważam, że musimy.

Zielone oczy błyszczą szmaragdowo.

- Nie chcę wiedzieć, o kim fantazjujesz.

- Chcę wiedzieć, o kim fantazjujesz.

Napięcie mięśni szczęki.

- O nikim nie fantazjuję.

- Nie wierzę ci. – Urywam. – Tak czy owak, nie muszę wiedzieć, o kim fantazjujesz. To po prostu gra. Podaj mi imię kogoś, kogo bardzo lubisz.

Wzrusza ramionami.

- Bardzo lubię Jenni.

- Jenni?

Jenni. Zwolenniczka porodów naturalnych, Jenni. Łagodna i spokojna, o sarnich oczach. Bezgraniczna dobroć.

- A ty?

Nie odpowiadam.


Kempingowe wakacje trwają, ale nie jest lepiej. Dwudniowy małżeński kac nie pomaga. Basen i pogoda są coraz zimniejsze. Chmury zbierają się i wiszą nad wybrzeżem. Uwalniają mgłę z morza, a ona przywiera do lądu i sprawia, że nasz nocny spacer ścieżką na urwisku do najbliższej restauracji to po prostu samobójstwo. Deszcz zaczyna padać we wtorek wieczorem. W środę rano budzę się i nadal słyszę ciche uderzenia w brezent. Początkowo ten odgłos uspokaja: „zostańmy w łóżku i uprawiajmy miłość, bo na dworze jest zimno i mokro.” Przytulam się do Roba i wtedy dociera do mnie rzeczywistość. Kemping. Deszcz. Dzieci zaraz się obudzą. Uciekam pod prysznic.

Zanim tam docieram, jestem taka mokra, że nie wiem, po co zawracam sobie głowę kąpielą. Letnia woda ciurkająca z prysznica trochę podnosi temperaturę ciała, ale nie poprawia mi humoru. Usiłuję wciągnąć ubranie na wilgotną skórę i martwię się swoją wagą. Nie powinnam wczoraj jeść pizzy. Ani czipsów przedwczoraj. A piwo? Łagodne, pyszne i pełne kalorii.

Co tam alkohol. To moja jedyna radość na tych wakacjach.

Przynajmniej nie jestem podobna do Jenni, tak chudej po porodzie, że biust jej zanikł. Patrzę na siebie w lustrze, biorę piersi w dłonie, myślę o jej chłopięcej figurze i śmieję się.

Jenni.

Rob i Jenni. Kto by pomyślał?

Kiedy wracam do namiotu, tętni w nim życie. Rob zaczyna robić śniadanie, a dzieci bawią się z krzykiem, a raczej z rykiem. Nasza siedmioletnia córka Pippa krąży po podłodze na czworakach, głowę ma odrzuconą do tyłu i ryczy. Stara się przestraszyć swoich młodszych braci, Matta i Johna, potrząsa długimi jasnymi włosami i atakuje ich paznokciami jak pazurami. Uciekają przed nią, czołgają się i śmieją, nieświadomi, że gdyby tylko mogła, zraniłaby ich. Rob, najwyraźniej głuchy na hałas, stawia płatki śniadaniowe na stole.

Jak tylko wchodzę do namiotu, Rob promienieje, podchodzi do mnie i całuje w usta.

- Cześć. Chcesz się pobawić? – pyta.

- Mamusiu, mamusiu – wrzeszczy Pippa. – Możesz być tygrysem.

- Tygrysem, który potrzebuje porannej kawy, zanim zaryczy – mówię i siadam stanowczo na krześle.

- Basen jest nieczynny, kiedy pada deszcz. Co będziemy dziś robili? –Rob przekrzykuje gwizd czajnika.

- Pojedziemy do domu? – podsuwam z nadzieją.


Być znowu w domu – to ma wiele zalet. Jedną z nich jest ciepło, ustawianie temperatury przyciskiem odpowiednio do kaprysów pogody. Regularny seks bez obawy, że dzieci usłyszą, to następny plus. Ale największą przyjemnością jest siedzenie w kuchni w poniedziałkowy poranek i picie kawy ze świadomością , że zaraz przyjdzie moja matka, a ja spędzę dzień bez dzieci.

Heather, moja matka w kształcie trójkąta, przybywa prosto ze swojego mieszkania tuż za rogiem. Wchodzi do holu w ulubionej kwiecistej sukience i kardiganie od Marksa i Spencera. Jej kręcone włosy, sięgające do ramion, wyglądają, jakby wymagały rozczesania. Zawsze tak wyglądają, ale to po prostu jej loki kręcą się w taki sposób. Jest siwa, ale niektóre pasma pozostały brązowe i przyprószają tę siwiznę jak grudki ziemi. Mamo, kiedy zadbasz o swój wygląd? Ale nie ma to chyba znaczenia dla naszych dzieci, które ją kochają. Pippa zbiega z hałasem po schodach, po dwa stopnie naraz, i pada w ramiona babci.

- Babcia, babcia – krzyczy John, tarabaniąc się na dół w piżamie Gruffalo od babci i przytula się do niej. Niedługo potem Matt dołącza do rodzeństwa. Wylewam resztkę kawy, wstawiam kubek do zmywarki i ruszam do drzwi frontowych. Udaje mi się pocałować matkę, kiedy ją mijam; dzieci zostawiły jej wolny kawałek policzka.

- Nie będziesz miała nic przeciwko temu, że wrócę późno?

- W porządku, kochanie. Nie spieszy mi się. Pracujesz tak długo?

- Pójdę na drinka z Jenni.

Zamykam drzwi frontowe i wkraczam w blady blask słońca. Matka opiekuje się dziećmi trzy razy w tygodniu, żebym mogła pracować z Robem w przychodni Riverside. Rob. Najpopularniejszy lekarz rodzinny w Stansfield. Słyszę to od naszych recepcjonistek, od matek przy szkolnej bramie, od sąsiadów, i nie mam powodu wątpić, że to prawda. Lista pacjentów naszej przychodni jest długa. Nie mogę z nim rywalizować pod względem popularności. Zresztą po co? Jestem tylko jedną z pielęgniarek. Robię zastrzyki, pobieram krew, przeprowadzam badania piersi i ginekologiczne. Chociaż moja praca jest nudna, wolę trzy dni w przychodni od dni powszednich w domu z dziećmi. Weekendy w domu są fajne, bo Rob mi pomaga. Ale dni powszednie z dziećmi to po prostu ciężka praca. Przerywanie bójek, robienie mnóstwa kanapek z masłem orzechowym (Matta ulubionym), brodzenie w stosach prania. Najgorsze jest odbieranie Pippy ze szkoły. Matka to uwielbia, bawią ją rozmowy z bandą spod szkolnej bramy. Pasuje tam. Ja nie. Mafia spod szkolnej bramy; kobiety, które żyją swoimi dziećmi. Kobiety, które nie mają nic innego.

Idę w kierunku przychodni. Na końcu naszej ulicy w lewo, potem Stansfield  High Street, obok chińskiej restauracji i sklepu rybnego. Przecinam jezdnię na światłach i wchodzę do przychodni bocznymi drzwiami, z dala od recepcjonistek i pacjentów. Wieszam płaszcz przeciwdeszczowy i otwieram drzwi do dyżurki pielęgniarek. Siadam za biurkiem i włączam komputer, żeby sprawdzić listę pacjentów. Osiem osób. Dwa badania piersi. Trzy pobrania krwi. Trzy szczepienia na podróż. Kiedy wzywam brzęczykiem pierwszego pacjenta, cień, który zaczął podążać za mną na wakacjach, ciemnieje.

Nie znika, gdy kończę dyżur i ruszam na spotkanie z tobą, Jenni. Czekasz na mnie po pracy w kawiarni przy przystanku autobusowym w centrum miasta. Widzę cię przez szybę, kiedy mijam kolejkę do autobusu – wysyłasz esemesa z iPhone’a, lśniące włosy opadają ci na twarz. Gdy tylko wchodzę do kawiarni, podnosisz wzrok i promieniejesz na mój widok, jakby to była dla ciebie najważniejsza część dnia. Jenni, zawsze się starasz, żeby ludzie tak się czuli. Że są ważni. To jedna z twoich sztuczek. Teraz to wiem. Kiedy się poznałyśmy, dałam się na to nabrać.

Znałyśmy się na studiach pielęgniarskich, prawda, Jenni? Ale tylko z widzenia. Nie byłaś w moim typie. Związek Chrześcijański. Zero makijażu. Żadnych spojrzeń mężczyznom w oczy. Podobno nigdzie nie wychodziłaś w sobotnie wieczory, tylko zostawałaś na miejscu, żeby przygotować umysł dla Boga w niedzielę. Taka byłaś?

Nasze drogi znów się skrzyżowały prawie sześć lat temu podczas spotkania dla małżeństw w domu lokalnej koordynatorki porodów naturalnych. Spoczęłyśmy razem jak wyrzucone na brzeg wieloryby na niskiej kanapie, tak ciężarne, że ledwo mogłyśmy pozycje się ruszać. Mark i John rozwijali się w nas, prawie gotowi do narodzin. Znałam się na tym, bo miałam już Pippę. Ty byłaś chuda jak patyk, z wyjątkiem brzucha, który cię przytłaczał. Wyglądałaś na zaniepokojoną, kiedy koordynatorka porodów naturalnych ględziła o skurczach Braxtona Hicksa, aparatach do przezskórnej elektrostymulacji nerwu i o tym, czy to działa. Patrzyłam na ciebie, gdy słuchałaś z oczami zamkniętymi ze strachu i miałam ochotę cię chronić. Trzymać cię przy sobie i mówić ci, że nie jest tak źle. (Chociaż z Pippą było dużo gorzej.)

Po spotkaniu poszliśmy do pubu. Nie pamiętam, kto z naszej czwórki to zaproponował, ale wszyscy uznaliśmy to za dobry pomysł. Poszliśmy do White Swan nad rzeką na końcu naszej ulicy. W zimny październikowy wieczór siedziałyśmy przy kominku i piłyśmy sok pomarańczowy i tonik, a mężczyźni piwo. Byłyśmy tak pochłonięte rozmową, że prawie nie odzywałyśmy się do nich. Jenni, tyle czasu zajęło mi znalezienie pierwszej przyjaciółki, na której naprawdę mi zależało. W szkole i na uniwersytecie towarzystwa dotrzymywali mi mężczyźni. Kobiety potrafią być takie wredne, prawda? Takie kapryśne. Mężczyźni są milsi. Prostsi. Do tego momentu zadawalam się z nimi bardziej dla zasady. Ale wtedy nastał zdominowany przez kobiety świat ciąży i niemowlęctwa, który doprowadził mnie do ciebie.  

Dziś, kiedy Mark i John są w szkole, i obie mamy za sobą kolejne porody, obejmujemy się niezgrabnie przez drewniany stolik w kawiarni naprzeciwko przychodni. Nad kawą, którą już do połowy wypiłaś. Nad okruchami czyjegoś ciastka. Siadam na niewygodnym drewnianym stołku, zgrzyta o podłogę, gdy go ustawiam.

- Jak wakacje? – pytasz.

- Straszne.

- Rob mówił co innego.

Twoje słowa zadają mi ciosy.

- Widziałaś się z Robem? – pytam.

- Nie widziałam się. Przysłał mi esemesa.

- Przysłał ci esemesa?

- Bo martwił się o ciebie.

Przywołujesz gestem kelnerkę i uśmiechasz się do niej. Rusza do naszego stolika.

Zamawiamy następną kawę dla ciebie, torcik czekoladowy i cappuccino dla mnie. Kelnerka wprowadza nasze zamówienie do małego ręcznego urządzenia i odchodzi do innego stolika.

- Dlaczego Rob tak się o mnie martwi?

- Powiedział, że na wakacjach nie byłaś sobą. Najwyraźniej nie cieszyłaś się, że spędzasz czas z dziećmi.

- A ty na wakacjach się cieszyłaś?

Twoje oczy koloru toffi rozszerzają się, gdy patrzysz na mnie.

- Tak.

- Tak?

Jenni. Świętoszkowata suko, kradnąca mi męża.


W domu panierowane kawałki kurczaka i frytki zaczynają skwierczeć w piecyku, a matka słucha, jak Pippa czyta. Chłopcy robią dziwne przedmioty z ciastoliny Play Doh. Od chwili otwarcia drzwi czuję się zbędna. Nie lubię tego uczucia. Uczucia, z którym obecnie często muszę żyć.

- Cześć, mamusiu – mówią chłopcy, nie odwracając się od swoich tworów.

- Jak minął dzień? – pyta Heather, nie podnosząc wzroku znad książki Pippy. Pippa czyta dalej dziwnie monotonnym, cienkim i dumnym głosem. Dwie małpy utknęły na drzewie. Kto pomoże im zejść? Najwyraźniej ich matka. Niezainteresowana wygłupami małp, idę na górę do sypialni, żeby się przebrać. Kiedy rozpinam pielęgniarski uniform, żeby wrzucić go do kosza z praniem (który znów jest pełny), dzwoni moja komórka. Odbieram.

- Cześć, Carly. Tu Craig.

Craig. Mąż Jenni. Craig. Przystojny.  Z gatunku przystojniaków, którym niezbyt ufam. Zbyt łatwo może mieć, co chce, ze zbyt wieloma kobietami. Przynajmniej tak mi się zdaje. Ale ty tak nie uważasz, prawda, Jenni? Kochasz go. Ufasz mu. Nie wolno mi osądzać go po wyglądzie. Tylko dlatego, że może, nie oznacza, że to robi. A może robi?

- Planuję przyjęcie-niespodziankę na urodziny Jenni w piątek wieczorem w pubie. Dacie radę przyjść? – pyta Craig.

- Super.

Tańce, żeby zrobić przyjemność Jenni. Super, Craig, super. Wszyscy zatańczymy, żeby zrobić przyjemność wrednej suce Jenni.


Piątkowy wieczór. Idę do pubu pod rękę z Robem i niosę lilie, które kupiłam dla Jenni. Chłodny letni wieczór i chodnik jeszcze mokry po deszczu sprawiają, że świat wygląda szaro. Lilie przywodzą mi na myśl pogrzeb mojego ojca, płatki kwiatów na jego trumnie, które wkrótce zniszczy żar pieca. Moja matka stoi obok trumny i stara się nie płakać. Matka, wciąż taka samotna bez ojca, siedem lat po jego śmierci tuż przed narodzinami Pippy. Siedem lat koncentrowania jej życia na nas.

Gdy tylko wchodzę do pubu, odsuwam od siebie śmierć. Otacza nas hałas i ciepło. Jenni rusza ku mnie z uśmiechem. Taka zadowolona, że mnie widzi. Stara się, żebym się dobrze czuła. Stara się, żebym się czuła wyjątkowa.

Wręczam jej lilie i kartkę okolicznościową, którą wybrałam, a ona piszczy z zachwytu. Słaby pisk z głębi krtani.

Jenni. To tylko lilie.

Kilka minut później nie możemy się nawet zbliżyć do Jenni i Craiga, tyle życzliwych osób się pojawiło. Siadam przy rozchwianym stoliku obok prawdziwego kominka, który właściciel zapalił mimo lata, a Rob idzie do baru. Jenni otaczają ludzie, głowę odrzuciła do tyłu. Śmieje się. Wygląda świetnie, faliste kasztanowe włosy opadają jej na ramiona, prosta sukienka podkreśla jej szczupłość i delikatność. Delikatność, która sprawia, że ludzie chcą ją chronić.

- Myślałam, że po prostu Craig i ja wpadniemy na szybkiego drinka – podsłuchuję osoby jak mówi do kogoś, kogo nie rozpoznaję.

Rob wraca od baru z kieliszkiem czerwonego wina dla mnie i dużym piwem Doom Bar dla siebie.

- Iluż ona zna ludzi – mówi Rob i także patrzy na Jenni.

- Z chóru.

- Z kościoła.

- Może dlatego, że jest miła – podsuwa Rob.

- Miła to takie zwyczajne słowo.

- W Jenni nie ma nic zwyczajnego.

- Nie zaczynaj.

- To nie ja zacząłem.


Sobota rano. Jestem w samochodzie z Johnem i Mattem. Pippa spędza dzień w domu przyjaciółki, bez wątpienia wśród różu. Sypialnia z różowymi ścianami, różowe stroje baletowe, lalki ubrane na różowo. Uduszenie watą cukrową.

- Gdzie jedziemy, mamusiu? – pyta Matt.

- Do Snakes and Ladders.

- Dlaczego tatuś nie jedzie z nami?

- Dziś jest jego kolej na wylegiwanie się.

- A Jenni i inni Gospele? – pyta z nadzieją John.

Krzywię się na słowo „Gospele”, głupie przezwisko wymyślone przez Jenni dla naszych dzieci – Matthew, Marka, Luke’a i Johna, wspólne produkty naszej przyjaźni ze szkoły rodzenia.  

- Pomyślałam, że moglibyśmy spędzić miło czas sami – odpowiadam.

- Mamusiu, proszę. Zadzwoń do Jenni. Porozmawiasz z nią sobie, jak wszyscy będziemy się bawili na zjeżdżalniach – błaga Matt.

Jenni. Trzyma mnie za rękę i śmieje się. Jenni. Zanim zaczęła robić cielęce oczy do Roba. Odsuwam od siebie to wspomnienie.

- Będzie wam musiała wystarczyć mamusia – warczę.

Sygnalizuję zjazd z głównej drogi i skręcam na parking supernowoczesnego placu zabaw. Jaskrawo kolorowe plastikowe zjeżdżalnie i siatki wspinaczkowe, wszystko ukryte przed wzrokiem rodziców za ogromnymi plastikowymi ścianami. Prosto i drogo. Płacisz, żeby twoje dzieci weszły. Zdejmują buty, zostawiają je z tobą i znikają. Siedzisz i pijesz kawę. Czytasz książkę albo gazetę. Wracają kilka godzin później zziajane, spocone i żądają picia, ale są zbyt zmęczone, żeby sprawiać ci kłopot przez resztę dnia. Doskonały sposób na zapewnienie dzieciom rozrywki w sobotni poranek. Maksimum kosztów. Minimum wysiłku. Moja ulubiona przyjemność dla nich.

Błyskam kartą kredytową i moi synkowie znikają za żółto-niebieskimi plastikowymi drzwiami, które prowadzą do gigantycznego kompleksu. Kupuję duży kubek kawy i kruche ciastko maślane w kawiarni i siadam przy stoliku. Wkładam do uszu zatyczki (małe, piankowe, kupiłam je wczoraj), rozkładam gazetę i skupiam się na dodatku do magazynu.

Musiałam zasnąć, bo otwieram oczy i widzę Johna, który potrząsa moim ramieniem. Jest czerwony, blond loki ma przyklejone potem do głowy.  

- Dać ci coś do picia? – pytam rutynowo.

- Jak znajdziemy Matta.

- Jak go znajdziemy? Myślałam, że jest z tobą.

- Był, ale jak zjeżdżałem wężykowatą zjeżdżalnią, myślałem, że jest za mną, ale go nie było.

- Pewnie po prostu jest w innej części kompleksu. Chodźmy zapytać.

Trzymam Johna za rękę, ryzykuję wejście żółto-niebieskimi drzwiami do świata, gdzie brzdące koziołkują i obracają się z dudnieniem w pędzie przez siatki i rury z przerażającą szybkością. Ale tylko ja się boję. Oni śmieją się i cieszą, kiedy ich pulchne ciałka ślizgają się i odbijają. Na dole każdej rury czy siatki jest duża ilość niebieskich mat i strażnik, młody człowiek w kanarkowo żółtej bluzie Snakes and Ladders. Podchodzę do najbliższego, ściskając mocno rękę Johna, żeby go przytrzymać przy sobie.

- Przepraszam – mówię do mniej więcej szesnastoletniego chłopaka z nalaną twarzą i wysypką na prawym policzku. – Nie mogę znaleźć mojego drugiego syna.  

- Jak jest ubrany? Poszukam go.

Waham się.

- W czarne dżinsy i T-shirt – odpowiada John, zanim sobie przypomnę.

- A jak się nazywa?

- Matthew Burton. W skrócie Matt – odpowiadam.

- Niech pani mi powie coś więcej o jego wyglądzie.

- Wygląda na około pięć lat, ale ma tylko trzy i pół. Jest blondynem, jak jego brat.

- To ja – informuje dumnie John pryszczatego nastolatka.

- Niech pani zaczeka w kawiarni, pójdę go poszukać i przyprowadzę go do pani, jak tylko go znajdę – mówi dość ostro. Patrzy na mnie krytycznie, ale go ignoruję.

Jeszcze nie skończył zdania, gdy John wyrwał mi się i wspiął na purpurową siatkę. Zanim wróciłam przez plastikowe drzwi do kawiarni na następną kawę, John był już w połowie drogi na górę ogromnej konstrukcji.


Pół godziny później jakiś mężczyzna w garniturze i ze słuchawką w uchu staje przede mną, trzymając Johna za rękę. Do koszuli ma przypięty plastikowy identyfikator, który mówi mi, że to kierownik Snakes and Ladders. Tylko dzięki identyfikatorowi i słuchawce nie wygląda jak przedsiębiorca pogrzebowy ze spuszczonym wzrokiem i ponurą miną.

- Przykro mi, ale nie możemy znaleźć pani syna Matta w głównym kompleksie – oznajmia.

Żołądek mi się ściska ze zdenerwowania.

- Wszedł do środka. Musi tam być – odpowiadam.

- Sprawdziliśmy nagrania ze wszystkich kamer z ostatnich dwudziestu pięciu minut. – Pauza. – Mógł przebiec obok pani i wydostać się na zewnątrz?

- Nie przyszłoby mi do głowy, że zrobiłby coś takiego.

- Jest to możliwe?

- Zasnęłam. Mogło tak być. To nieprawdopodobne, ale możliwe.

- Mamy drugi kompleks na zewnątrz. Może tam poszedł?

- Dlaczego miałby to zrobić, nie mówiąc o tym nikomu? Jeszcze nigdy tam nie był.         

John zaczyna płakać.

Biorę go na ręce.

- Znajdziemy go. Nie może być daleko – mówię.

Wychodzimy za kierownikiem z głównej krytej części Snakes and Ladders na dwór i przecinamy parking w kierunku wielkiej drewnianej konstrukcji wspinaczkowej w kształcie fortecy z chodnikami na ścianach. W zamku roi się od dzieci biegających wokół ścian. Staję obok kierownika, przytulam wciąż płaczącego Johna i nagle ogarnia mnie panika. Gdzie jest mój syn? Gdzie się podział? Co się z nim stało? Prawie w tym samym momencie, gdy zaczynam już wpadać w panikę, coś w kąciku oka, drażniące jak drobina pyłu, powoduje, że odwracam się w stronę narożnika budowli wspinaczkowej i przez ułamek sekundy wydaje mi się, że widzę chłopca mniej więcej wzrostu Matta z kręconymi blond włosami.

- O co chodzi? – pyta kierownik. – Zobaczyła pani coś?

- Chyba go widziałam. – Kręcę głową. – Ale może nie.

I wtedy znów go widzę.Jasne włosy. Czerwona buzia. Czarne dżinsy i nowe błyszczące adidasy. Zbiega po stopniach zamku ku mnie. Udaje mi się zachować spokój przy kierowniku – który już nie wygląda pogrzebowo –tłumie dzieci i ich nadmiernie czujnych rodziców, kręcących się niespokojnie obok konstrukcji. Ale gdy tylko przypinam go w foteliku w samochodzie, żeby zawieźć go do domu, wymierzam mu mocny policzek. Płacze, John wtóruje mu współczująco. Jadę do domu z dwoma chłopcami, którzy wyją i ryczą, i żałuję, że nie wiem, gdzie posiałam swoje zatyczki do uszu. Zatrzymuję auto na podjeździe i wyłączam silnik, wyciągam się do tyłu i policzkuję Matta jeszcze raz. Mocno, z drugiej strony.