Gdzieś daleko płynie rzeka... , Jan Siwmir

To był dla Waldka pechowy dzień. Nie tyle gorący ile duszny. Pełno rozbrykanych dzieciaków, na których trzeba było skupić całą swoją uwagę, zapomniał zegarka a przy wychodzeniu z domu stłukł lampkę. Niby nic wielkiego, ale kilkanaście złotych będzie to pewnie kosztowało. Idąc rano na swój samotny posterunek przy wydzielonej na dojście do kąpieliska plaży zastanawiał się, jakich użyć argumentów by Agnieszka zdecydowała się z nim zjeść kolację. Najlepiej połączoną ze śniadaniem.

Grupka rozbawionego towarzystwa mijając go zachowywała się tak, jakby był bezpańską puszką znalezioną przy śmietniku, którą można rozegrać podwórkowy mecz. Waldek wylądował na parkanie. Jasnowłosy, wysoki mężczyzna popchnął go w kierunku drzewa, ale na szczęście wysportowany Waldek zdołał zrobić unik, odwinął się i przyłożył tamtemu w zęby. Obrzucili go taką wiązanką, że z samego jadu kapiącego z każdego słowa można by porobić szczepionki dla kilku społeczeństw. Pewności nie miał, ale sądząc z opisu dołożył właśnie kręcącemu się wokół Agnieszki facetowi.

Popatrzył na niebo. No tak, nie zejdzie dziś z pracy wcześniej. Plażowicze do zmierzchu będą chcieli się kąpać.

Wyjął kamizelkę ratownika, wciągnął białą flagę i przygotował lornetkę. Czujność była wypisana tłustym drukiem w jego umowie o pracę. Nie odrywając wzroku od kilkunastu wyrostków wykonujących salta w wodzie podświadomie zarejestrował coś dziwnego pod swoimi stopami. Omiótł jeszcze wzrokiem niewysoką dziewczynkę zawzięcie pertraktującą z rodzicami o pozostanie w wodzie, popatrzył na kajaczek z dwiema biuściastymi nastolatkami wypływający zza szuwar i dopiero spojrzał w dół. Piasek zapadał się nie pod nim, ale obok. Maleńkie ziarenka samodzielnie wędrowały w dół a później wjeżdżały windą w górę. Pokręcił głową. Dziwne zjawisko. Zwłaszcza ta winda. Powrócił do obserwowania ludzi. Uderzony z tyłu nadmuchiwaną, plażową piłką westchnął i obrócił się. Dwójka chłopców z tatusiem przepraszała zawzięcie. Nic nie szkodzi. Zdarza się.

Agnieszka jak zwykle przyszła około 12:00. Zakryła mu z tyłu oczy i kazała zgadywać, kto to.
-    Caryca Katarzyna? – zaryzykował.
-    Nie. Zgaduj dalej, masz trzy szanse.
-    Jeszcze trzy, czy liczysz łącznie z tą pierwszą?
-    Łącznie, szanowny panie księgowy, łącznie.
-    Profesorka od matematyki.
-    Nie – przeczeniu towarzyszył kopniak kolanem w plecy.
-    Wiem, już wiem, to pewnie Aga, moja Pretty Woman – Waldek przyśpieszył zgadywanie, bo ratownik bez oczu kojarzył mu się z budynkiem bez okien. I nawet schronem nie można by go było nazwać.
Agnieszka przesłała mu całusa na odległość i rozłożyła obok niego ręcznik. Lodowaty wietrzyk musnął ich oboje po plecach. Waldek schował głowę w ramiona i podniósł lornetkę.

Piasek przesypywał się coraz szybciej.

-    Nie zamontujesz tego zabezpieczenia? – dziewczyna patrzyła na odpiętą od metalowej rury klamrę.
Kiedy ojciec dowiedział się, że syn zamierza pracować jako ratownik, wyłożył niemało pieniędzy na specjalistyczne urządzenie, które po przyciśnięciu jednego guzika z niezwykłą siłą wyciągało przepasanego liną człowieka na brzeg.
-    Montuję, montuję – westchnął chłopak i podniósł się z miejsca. Kolejna rzecz, o której zapomniał.
-    Możesz spojrzeć na moje plecy? – jeszcze raz zagaiła Agnieszka. - Chyba za bardzo się spiekłam.
-    Nie jest źle – Waldek był trochę rozkojarzony – ale dziś lepiej wystaw twarz do słońca. – Znowu zrósł się z urządzeniem do podglądania.
Dziewczyna zirytowała się. Cholerny pracuś. Popatrzyła wrogo na siedzącego obok chłopaka. Wyraźnie dojrzewał do powiedzenia czegoś.
-    Zdecydowałaś już, którego z nas wolisz? – pytanie padło zza parawanu lornetki. Waldek nie znał swojego konkurenta, ale słyszał o nim dużo. Głównie od Agnieszki. Teraz trochę było mu wstyd, że wypowiedział te słowa łamiącym się głosem.
-    Może – zimno odpowiedziała dziewczyna, zgarniając do torby kosmetyczkę z olejkiem. Otrzepała ręcznik. – Przyjdę, jak będziesz bardziej mną zainteresowany.
-    No coś ty, Aga – zerwał się ratownik.
-    See you – dobiegło go z drugiej strony drogi.

Waldek obrócił się w kierunku rzeki. To nie jest mój dzień.
Ziarenka piasku ułożyły się w kształt klepsydry. Nadciągnęły chmury. Krajobraz lekko poszarzał. Słońce mówiło do widzenia.

Okrągłe okna lornetki pokazywały w polu widzenia coraz więcej kajaków, rowerów wodnych, a nawet ku swojemu zdziwieniu, Waldek zobaczył ponton. Szerokie rozlewisko rzeki sprzyjało wszelkiemu rodzajowi rekreacji. Coś pacnęło na grzbiet trzymanego przez niego urządzenia. Biała, śmierdząca plama zirytowała chłopaka. Wytarł chusteczką.
Piasek wirował tworząc lejek. Wielkie cienie przemknęły cicho pod wodą, robiły rozpoznanie, węszyły w poszukiwaniu ofiar. Chmury na niebie sczerniały.

Nagła i potężna różnica temperatur dotarła do kąpiących się beztrosko ludzi. Zapadła cisza. Drobinki piasku pomknęły w górę przerażone. Rzeka spęczniała, wody stawało się coraz więcej, drgało już wszystko, wibrowały drzewa, ptaki masowo odlatywały w popłochu. Panika ogarnęła wszystko, co żyje.

Waldek przed chwilą zmienił flagę, przez megafon nakazał wszystkim opuścić wodę i jak najszybciej odjechać.
-    Zostawcie wszystko, nie zabierajcie rzeczy, nie przyczepiajcie kajaków. Musicie natychmiast opuścić to miejsce – wrzeszczał ochryple.
Spuszczony ze smyczy strach leciał na oślep, tratując po drodze wszystko. Legenda o utopcu mieszkającym w gardle starej Wiedźmy, jak nazywano rzekę, ożyła.

Samotny mężczyzna w bejsbolowej czapeczce wiosłował rozpaczliwie do przeciwległego brzegu. Waldek obserwował go przez moment, ale kiedy zauważył, że jego ponton okręca się niczym nadmuchiwany bączek, zawiązał sobie linę wokół pasa i skoczył na ratunek. Czeluść rzeki przypominała mulisty labirynt. Na nos, na intuicję, na doświadczenie, na nie wiadomo co ratownik pruł do przodu. Wiry pętały mu nogi jęcząc „ chodź, chodź, zabawimy się”. Wpłynął w bulgoczącą, rozwartą naprzeciw niego paszczę. Gorejące ślepia patrzyły na niego z wściekłością.
-    Czekaj, Stara Wiedźmo. Ja ci jeszcze pokażę – odbił się w kierunku powierzchni, żeby zaczerpnąć powietrza i  zanurkował z powrotem.
Dotknął ręką pikującego w dół pontonu. Obok wsysany jeszcze szybciej przepływał obły, bezwładny, ludzki kształt. Trochę poprawiła się widoczność. Waldkowi wydawało się, że zobaczył długie, jasne włosy chłopaka, z którym rano się bił. Rzeka zaświszczała ironicznie. Podziemny grzmot o mało nie wyrwał mu trzymanego za koszulę człowieka. Smród przetrawionego piwa zmieszał się z gardłowym rzężeniem przyrody. Woda śmiała się głosem Agnieszki. Okazja – szeptała – okazja, okazja.
-    Jak łatwo byłoby skręcić mu kark – pomyślał Waldek.
Obrócił się i owinął wokół trzymanej postaci. Wsunął rękę pod rozpuszczone, falujące w wodzie włosy. Lina napięła się przerażona. Zacisnął palce...

Piasek na brzegu rozpoczął rytualny lament.

Niedbale zamontowana w południe klamra zabezpieczenia otworzyła swoje metalowe bolce. Błysk zdumienia, akt skruchy, kropla żalu, błaganie o litość. Za późno. Stara Wiedźma parskając i bekając pochłonęła swój pierwszy od wielu lat, podwójny posiłek. Zawarczała jeszcze groźnie, zachichotała i ułożyła się wygodnie w korycie. Trawiła.

Część ludzi powoli wracała nad wypogodzoną plażę, część bezpowrotnie odjechała złorzecząc. Grupka pijanych studentów zdecydowała się pójść do namiotów. Pomyśleli, że Zbyszek z pontonem pewnie już tam jest.

W kawiarni na starówce Agnieszka popijała niezwykle słodką kawę. Koło niej siedział wysoki, jasnowłosy mężczyzna.


Jan Siwmir

Pozostałe części cyklu