Odkrycie stulecia!

Dwaj dziennikarze Newsweek.pl i PK, podróżując w zeszłym roku podczas urlopu po Stanach Zjednoczonych, pozyskali sensacyjną informację. Tak sensacyjną, że początkowo wydała im się wyssana z palca. W jednym z barów Nowego Jorku natknęli się przypadkowo na Terry Lennoxa, sprawującego pieczę nad prawami autorskimi Chandlera, który podczas długiej rozmowy (z pobrzękującymi szklaneczkami whisky w tle) stwierdził ni mniej, ni więcej, że odkrył nieznaną powieść mistrza czarnego kryminału. Dziennikarze Newsweek.pl i PK postanowili jednak sprawdzić informację i okazała się ona prawdziwa.

Dziś już możemy podać szczegóły. Nieznana powieść Chandlera nosi tytuł Joey Chill i prawdopodobnie powstała w okolicach roku 1950. Wszystko wskazuje na to, że pisarz nie był z niej zadowolony i schował ją w szufladzie. A potem zawieruszyła się na dziesięciolecia w papierach pozostałych po autorze.

Co ciekawe, w powieści Joey Chill nie występuje postać detektywa Marlowe’a. Głównym bohaterem książki jest starzejący się policjant Delaguerra, który tropi wielką aferę korupcyjną w Los Angeles. Lennox zapewnia jednak, że zmiana bohatera wcale nie wpłynęła na jakość prozy Chandlera.

Polskie tłumaczenie powieści Joey Chill ukaże się już 13 sierpnia tego roku. O szczegółach tego wydania poinformujemy niebawem.

Znajomość dziennikarzy Newsweek.pl i PK z Lennoxem zaowocowała tym, że oba te portale, jako pierwsze media w Polsce, otrzymały zgodę na publikację fragmentów nieznanej powieść Chandlera.

Zapraszamy do lektury!

Oto fragment powieści Joey Chill:

"6.

- Ten człowiek dzwonił do pana trzy razy, poruczniku, ale nie chciał zostawić numeru – poinformowała recepcjonistka w hotelu „Kenworthy”. – Dwa razy dzwoniła jakaś pani. Nie podała ani numeru, ani nazwiska.

         Delaguerra wziął od niej trzy kartki z napisem „Joey Chill” i trzema różnymi godzinami. Zabrał dwa listy, uchylił kapelusza i wsiadł do windy samoobsługowej. Na czwartymi piętrze przeszedł cichym, wąskim korytarzem i otworzył drzwi. Nie zapalając świateł, podszedł do wielkich drzwi balkonowych, otworzył je na oścież i popatrzył na ciemne niebo, światła neonów i ostre błyski reflektorów na bulwarze Ortega, dwie przecznice dalej.

        Stojąc tam, wypalił pół papierosa. W panującym mroku jego twarz wydawała się bardzo smutna, bardzo zmartwiona. W końcu przeszedł do małej sypialni, zapalił stojącą lampkę i rozebrał się do rosołu. Wziął prysznic, wytarł się, zmienił bieliznę i w maleńkiej kuchni przygotował sobie szklaneczkę. Popijając i paląc następnego papierosa, skończył się ubierać. Właśnie dopinał kaburę, kiedy w salonie zaterkotał telefon.

        Dzwoniła Belle Marr. Głos miała niewyraźny, zachrypnięty, jak gdyby od wielu godzin płakała. 

- Jak to dobrze, Sam, że cię wreszcie złapałam. Ja… ja nie mówiłam wtedy poważnie. Byłam wstrząśnięta, roztrzęsiona, kompletnie rozbita. Chyba wiedziałeś?

- Jasne, dziecino. Nie myśl o tym więcej. Zresztą, miałaś rację. Właśnie wróciłem znad jeziora. Wygląda na to, że wysłali mnie tam tylko po to, żeby się mnie pozbyć.

- Tylko ty mi teraz zostałeś, Sam. Nie pozwolisz, żeby ci zrobili coś złego, prawda?

- Kto?

- Dobrze wiesz kto. Nie jestem taka głupia. Sam. Ja wiem, że to był spisek, nikczemny polityczny spisek, żeby się go pozbyć.

        Delaguerra mocniej chwycił słuchawkę. Przez chwilę nie mógł wydobyć głosu.

- Możliwe jednak, że pozory nie mylą, Belle – rzekł w końcu. – Mogli się pokłócić z powodu tych zdjęć. Było nie było, Donny miał prawo powiedzieć takiemu facetowi, żeby wycofał swoją kandydaturę. To nie szantaż… Pamiętaj, że on też trzymał broń.

- Postaraj się wpaść do mnie jak najszybciej, Sam. – W jej przeciągłych słowach odżyło wygasłe uczucie, zadawniona tęsknota.

        Wahał się, bębniąc palcami po stole. Wreszcie odparł:

- Jasne… Kiedy ostatnio ktoś był w waszym domku nad jeziorem?

- Nie mam pojęcia. Nie zaglądałam tam od roku. On… on jeździł tam beze mnie. Może się z kimś tam spotykał? Nie wiem.

        Zmienił temat i wkrótce pożegnał się. Siedział zapatrzony w ścianę nad biurkiem. Jego oczy rozbłysły jakimś twardym blaskiem. Twarz miał skupioną, nie żywił już najmniejszych wątpliwości.

        Wrócił do sypialni po płaszcz i kapelusz. Przed wyjściem wziął trzy kartki z nazwiskiem Joeya Chilla, podarł je na strzępy i spalił w popielniczce. " 

 

Tym materiałem inaugurujemy współpracę między Newsweek.pl i PK, która - mamy taką nadzieję - przyniesie wiele lekturowej satysfakcji czytelnikom obu portali. 

O tym wydarzeniu czytaj także na Newsweek.pl