Magia kości

Kto się lubi... bać? 

Ręka do góry!

Mamy dla Was niespodziankę!

Pani Fiona E. Higgins - angielska autorka kryminałów - napisała książkę. Książka nosi tytuł Magia kości. Z języka  angielskiego przetłumaczyła ją dla Was pani Agnieszka Waliluk.

Być może czytaliście inną książkę pani Higgins: nazywa się Czarna księga sekretów. Jeśli tak, pewnie nie możecie się doczekać kolejnej książki!

Magia kości w księgarniach pojawi się dopiero za 9 dni. Na pewno jesteście ciekawi, co będzie w środku! Dlatego specjalnie dla Was przygotowaliśmy do przeczytania fragment książki!

Dla tych, którym się spodoba i będą chcieli przeczytać całą książkę, mamy konkurs!

Tym razem nie trzeba będzie odpowiadać na pytania. 

Trzeba będzie za to ruszyć głową... i piórem! 

Ogłaszamy konkurs na najlepszą recenzję Magii kości!

Wśród tych z Was, którzy napiszą swoje opinie o książce i przyślą je do nas do 15 października, autorzy trzech najlepszych recenzji otrzymają Czarną księgę sekretów!

Recenzje należy przysyłać na adres: marta.stasiak@portalkryminalny.pl. W temacie wiadomości wpiszcie: "Recenzja Magii kości" - wtedy od razu będziemy wiedzieć, że chcecie wziąć udział w konkursie! Nie zapomnijcie o swoim imieniu, nazwisku i adresie. Podajcie też wiek. 

Najlepsza recenzja zostanie dodatkowo wyróżniona - będzie opublikowana w Portalu Kryminalnym oraz na stronie internetowej Wydawnictwa W.A.B.!

Czekamy na Wasze recenzje.

A teraz czas na fragment Magii kości !

F. E. Higgins

Magia kości

Przełożyła Agnieszka Walulik

 

Rozdział pierwszy

Dziwna kompania

 

Niemal rozkładające się zwłoki trudno uznać za najprzyjemniejsze towarzystwo na zimowy wieczór, lecz Pin Carpue nie podjął się swojej pracy ze względu na rozkosze konwersacji. Robił to dla pieniędzy. Dzisiejsza noc była jednak nieco inna. Gdyby zmarła kobieta, której pilnował – za życia nazywała się Sybil – powstała nagle i spróbowała wciągnąć go w rozmowę, chłopak nie byłby w stanie odpowiedzieć, nawet gdyby chciał.

Znajdował się bowiem pod wpływem środka usypiającego.

Ledwo mógł się ruszać i całkowicie utracił zdolność mówienia. Leżał spowity w mgiełkę otępienia na ławce w kącie ciemnego pokoju. Ostatnią rzeczą, jaką przypominał sobie jego zamroczony umysł, był fakt wyjścia z domu. Natomiast miejsce, w którym Pin się obecnie znajdował, było tajemnicą.

Z niezwykłym wysiłkiem zdołał wreszcie unieść ociężałe powieki. Wytężył wzrok, lecz trudno mu było zorientować się w otoczeniu, ponieważ wszystko widział podwójnie. Jego myśli sunęły niczym chmury po niebie: bezkształtne i leniwe. Jednak ogólnie rzecz biorąc, uznał w końcu, że to dziwne uczucie, to senne brzęczenie w uszach, nie było właściwie nieprzyjemne.

Gdzieś w pomieszczeniu szeptały jakieś ciche głosy – gdyby Pin im na to pozwolił, na powrót ukołysałyby go do snu. Jednak jakaś część niego była na tyle przytomna, by wiedzieć, że pragnął pozostać świadomy. Utrzymanie otwartych oczu w tak trudnych okolicznościach z pewnością przerosłoby każdego innego chłopca, lecz Pin przywykł już do całonocnego czuwania. Była to część jego pracy.

Pracy, która polegała na pilnowaniu zwłok.

Ponadto w kieszeni miał potężnego sprzymierzeńca: szklany flakonik, wypełniony aż po brzegi wodą ze Smrodnicy. Zbieranie jej cuchnących płynów było odstręczającym zadaniem, teraz jednak chłopiec cieszył się w duchu, że napełnił wcześniej buteleczkę. Gdyby tylko mógł jej dosięgnąć! Jego palce, zazwyczaj tak zręczne, były niczym miękka guma. Już samo uniesienie klapki kieszeni płaszcza przyszło mu z trudem. W końcu zdołał pochwycić flakonik i go wyjąć. Odpoczął chwilę, zanim stawił czoło następnemu wyzwaniu – wysunięciu zatyczki. Nie był w stanie dokonać tego ręką, zatem z ogromnym wysiłkiem podniósł buteleczkę do ust, choć miał przy tym wrażenie, jakby przesuwał ramieniem w głębokiej wodzie, po czym wyciągnął korek zębami. Zaciągnął się głęboko i natychmiast zaczęło go szczypać w oczach i ostro kłuć w nosie, jakby przegryzł ziarno gorczycy.

Rety! – wykrzyknął w myślach i zamrugał. Płyn wywołał jednak pożądany skutek i po drugim niuchu Pin z wolna powrócił do przytomności. Nieco ożywiony, choć całkowicie wyczerpany, mógł wreszcie ogarnąć umysłem sytuację.

Teraz przypominał już sobie, gdzie się znajdował. Była to Cella Moribundi, poczekalnia zmarłych w piwnicy pana Gaufridusa. Z jakiegoś powodu Pin został czymś nafaszerowany przez tamtych ludzi; trzy cieniste postaci krzątające się wokół stołu na środku pomieszczenia. Nawet przez myśl mu nie przeszło uciekać – jego odrętwiałe członki by na to nie pozwoliły. Poza tym miał wrażenie, że cienie nie były zainteresowane nim samym, lecz leżącym na stole ciałem.

– Budzi się.

Głos dziewczyny napełnił go paniką. Chłopak zobaczył, jak z ciemności powoli podchodzi do niego jakaś postać. Ogarnęło go przerażenie i spróbował krzyknąć, lecz nie był w stanie. Zamiast tego zacisnął powieki. Może jeśli dziewczyna uzna, że spał, zostawi go w spokoju. Wyczuwał, że stanęła tuż obok niego. Pachniała jałowcem i środkiem usypiającym – aromat ten miał mu utkwić w pamięci. Poczuł na twarzy jej słodki oddech.

– Daj mu jeszcze – polecił jakiś męski głos.

– Nie, chyba środek wciąż działa – powiedziała w końcu dziewczyna. Potem wszystko ucichło.

Powoli, ostrożnie, Pin odważył się na powrót uchylić powieki. Woda ze Smrodnicy i resztki narkotyku tworzyły potężną mieszankę, przez którą znalazł się jakby na granicy dwóch światów. Zauważył, że na powrót zapalono świece, a po głosach zorientował się, że w pokoju poza starszym mężczyzną i dziewczyną znajdował się jeszcze jakiś młodzieniec (mówił z akcentem z południowego brzegu). W obecnym stanie Pin niewiele mógł zrobić. Leżał zatem spokojnie i zafascynowany przyglądał się dziwnemu przedstawieniu, które miało właśnie rozegrać się na jego oczach.

 

 Rozdział drugi

Ważkie sprawy

 



Zaledwie kilka godzin wcześniej Pin w pełni panował nad swoimi zmysłami. Po skromnej kolacji złożonej z piwa, chleba oraz kawałka ryby z rożna opuścił wynajmowany przez siebie pokój w Alejce Starokoźlej i mozolnie ruszył przez miasto, walcząc z zacinającym gradem, który szybko zmieniał się w śnieg. Zawsze z przyjemnością opuszczał swoją okolicę. Alejkę Starokoźlą uważano za najgorszą ulicę na południowym brzegu Smrodnicy – co było dość przerażające, jeśli człowiek wiedział, jak wyglądały wszystkie pozostałe. Inne ulice posiadały jakieś cechy, które przemawiały na ich korzyść, jak chociażby lekkie nachylenie, dzięki któremu wszechobecna breja mogła gdzieś spłynąć, albo nieco lepiej rozmieszczone wyboje. Lecz o Alejce Starokoźlej nie dało się powiedzieć nic dobrego.

Wysokie, wąskie budynki były źle zaprojektowane, wzniesione w pośpiechu i wciśnięte w każdy możliwy skrawek przestrzeni. Pokoje dzielono raz za razem do tego stopnia, że każdy dom mieścił w sobie prawdziwy labirynt. Bardzo utrudniało to pracę funkcjonariuszom straży podczas pogoni za przestępcami. Podobnie zresztą jak liczne wyjścia i wąskie alejki na tyłach. Budynki nachylały się lekko do przodu, co sprawiało niepokojące wrażenie, kiedy człowiek podnosił wzrok, a także oznaczało, że na ulicę regularnie obsuwały się z dachów duże ilości śniegu. Lecz niewielu ludzi spoglądało tam w górę. Zbyt przygniatały ich troski (ponadto musieli ciągle uważać na kieszonkowców). Alejka Starokoźla była źle oświetlona, co czyniło ją rajem dla wszelkiego rodzaju kryminalistów. Czasami zapalacz latarni w ogóle się nie zjawiał, a choć stanowiło to dużą niedogodność dla co poniektórych mieszkańców, to trzeba przyznać, że wielu innych z radością brało się do roboty w ciemności.

Co do reszty Miasta, a przynajmniej jego południowej części, większość chodników wymagała naprawy, same ulice zaś były właściwie tylko stertą śmierdzącego gnoju, ubijanego codziennie przez konie, koła powozów oraz stada bydła, świń i owiec, prowadzonych w dzień targowy na rynek. Co wieczór breja ta zamarzała w potwornym mrozie, który utrzymywał się już od jakiegoś czasu. Była to zima, jakiej nikt nie pamiętał.

Stancja Bartona Gumbroota mieściła się przy końcu Alejki. Była to podła dziura, którą Barton podzielił na jak najwięcej pokojów, by zwiększyć dochód z wynajmu. Pin zawsze miał obawy przed powrotem do domu, niezależnie od pory dnia. Jego współlokatorzy tworzyli bez wyjątku dziwną zgraję, a każdy z nich wyróżniał się jakąś szczególnie przykrą cechą lub zwyczajem, często i jednym, i drugim. Co się tyczyło Bartona Gumbroota, Pin nie pozwoliłby mu się zbliżyć na odległość kija. Powszechnie wiedziano, że Barton prowadził w piwnicy praktykę dentystyczną – kolejna dochodowa robótka. Dniem i nocą słychać było dochodzące z dołu wrzaski, lecz nikt nie miał ochoty sprawdzać, co się tam działo. Zresztą sam Barton sugerował już parokrotnie, że chętnie wyrwałby ząb albo dwa w zamian za tygodniowy czynsz, lecz Pin odmówił. Wszystkie te myśli, i wiele innych, obracały się w głowie chłopca, kiedy szedł pospiesznie wzdłuż rzeki. Tuż przy Moście przystanął na szczycie kamiennych schodków, które prowadziły do wody.

Bogaci naprawdę się od nas różnią – pomyślał z żalem, spoglądając na drugi brzeg. Smrodnica od zawsze cuchnęła, lecz po północnej stronie odór był ledwo wyczuwalny ze względu na stale wiejące wiatry. Zatem nawet powietrze, którym oddychali zamożni, było lepsze. Z miejsca, w którym stał, Pin widział zarysy ich pięknych domów. Nie potrzebował dziennego światła, by wiedzieć, jak wyglądały: fasady z oknami po obu stronach wejścia, z lśniącym szkłem, wymyślną snycerką i błyszczącymi drzwiami, wypolerowaną miedzią, czerwonymi dachówkami oraz gargulcami o groźnych minach.

Pin wiedział też, jacy ludzie w nich mieszkali: tacy, którzy wydawali pieniądze na frywolne drobiazgi, na byle rozrywkę, która miała urozmaicić im nudę. Pieniądze te były zresztą niezapracowane. Niech Bóg broni, by ci wypomadowani paniczykowie zza rzeki, z ich koronkowymi mankietami i jedwabnymi spodniami, mieli przepracować uczciwie choć jeden dzień. Co do ich lubych małżonek o nosach zadartych wysoko do góry i spódnicach tak szerokich, że nie mieściły się w drzwiach – cóż, podobno całymi dniami nic tylko leniuchowały, popijały herbatę i pobierały lekcje rysunku lub śpiewu. Nie, fortuny tych ludzi były zwykle dziedziczne, lecz nie oznaczało to, iż zdobyto je uczciwie. Bogaci dziedziczyli nie tylko pieniądze. Dwulicowość minionych pokoleń mieli zapisaną we krwi. Być może nie popełniali zbrodni tak, jak co noc miało to miejsce nad rzeką – w końcu nie lubili brudzić sobie rączek – ale mimo wszystko też okradali i mordowali swoich bliźnich, tyle że w bardziej wyrafinowany sposób i zwykle z uprzejmym uśmiechem na twarzy.

Może i dobrze by się żyło po drugiej stronie rzeki – myślał Pin – ale nie jestem pewien, czy lepiej jest mieszkać w pięknym domu i patrzeć na brzydki, czy też w brzydkim i patrzeć na piękny.

Owszem – uznał w końcu, schodząc ostrożnie w kierunku lepkiego, czarnego błota na dole – życie po tej stronie było trudne, brudne i hałaśliwe, lecz pomimo wszystkich jego braków mieszkańcy południowego brzegu mieli w sobie jakąś uczciwość. Jednym spojrzeniem można było poznać, jacy naprawdę są. Nie kryli się za pięknymi strojami i słówkami.

Trwał jeszcze odpływ, ale już się kończył. Pin pospiesznie przedostał się do krawędzi wody. Czasami w błocie można było znaleźć drobiazgi marynarzy, które wypadły im ze statków. Tej nocy jednak Pin nie miał czasu i za niczym się nie rozglądał. Wyjął z kieszeni mały szklany flakonik z dwoma uchwytami i wyciągnął koreczek. Ostrożnie przytrzymując uszko kciukiem i palcem wskazującym, zanurzył buteleczkę tuż pod powierzchnię i pociągnął do przodu, póki nie napełniła się ciemną wodą. Potem dokładnie ją zatkał i pobiegł z powrotem do schodków.

Sława odoru Smrodnicy niosła się daleko i szeroko, lecz człowiek może się przyzwyczaić do wszystkiego, jeśli codziennie ma z tym styczność. W Urbs Umida rzadko więc zdarzały się dni, kiedy smród był tak dotkliwy, że ludzie zwracali na niego uwagę. Istnieje teoria, że z biegiem czasu rodowici Urbs Umidianie rozwinęli w sobie swego rodzaju odporność na ten zapach. Teoria ta mogłaby również wyjaśnić ich rzekomą zdolność do spożywania nadgniłego jedzenia bez żadnych konsekwencji. Czego nie wyczuwasz nosem, tego nie posmakujesz językiem. Pin jednak był wypadkiem specjalnym. Miał wrażliwe powonienie i wyraźnie odczuwał nawet najsubtelniejsze zmiany w odorze rzeki.

Zanim dotarł do cmentarza, śnieg sypał już na dobre. Przeszedł furtkę, z głową wciśniętą w ramiona, nieomal wpadając na dziewczynę, która właśnie wychodziła. Podniosła ze strachem blade ręce. Mijając ją, Pin wyczuł leciutki zapach, nadspodziewanie przyjemny, i coś kazało mu mruknąć do niej „przepraszam”, nim ruszył dalej.

Cmentarzyk Świętej Mildred stanowił miejsce pochówków niemal od czasów, kiedy powstało samo Miasto. Był niczym dziura bez dna. Spoczywało na nim o wiele więcej ludzi, niż wskazywałyby na to nagrobki. Dość łatwo można to zrozumieć, gdyż grunt był tam niezwykle wilgotny i kwaśny. Połączenie tych dwóch czynników sprawiało, że proces rozkładu stawał się znacznie szybszy. A ponieważ cmentarz leżał na wzgórzu, wszystkie soki sączyły się w dół zbocza prosto do Smrodnicy. Kolejny składnik, który wzbogacał toksyczną zupę rzeki. Zdarzały się przypadki, kiedy zwłoki zmieniały się w szkielet w przeciągu zaledwie kilku miesięcy – był to fenomen często omawiany przez znawców z Oberży pod Zręcznym Palcem.

Pin jednak, przechodząc między nierównymi rzędami nagrobków, wcale nie myślał o gnijących ciałach. Szedł zdecydowanym krokiem, póki nie dotarł do małego, nieoznaczonego, drewnianego krzyża. Był on nieco przechylony na lewo. Pin spróbował go wyprostować. Nie było to łatwe, gdyż ziemia zmarzła na kamień. U podstawy krzyża leżał bukiecik wyschniętych białych kwiatków, sztywnych od zimna. Pin podniósł je, po czym przykucnął.

– Cóż, matulu – powiedział cicho. – Nie odwiedzałem cię już szmat czasu i bardzo cię za to przepraszam, ale mam pełne ręce roboty u pana Gaufridusa. Dzisiaj znowu pracuję. Wiesz, wolę już to niż spędzać noc u Bartona Gumbroota. Przebiegły lis, zawsze wypytuje o ojca. Czy wróci? Czy naprawdę to zrobił? Nie wiem, co mu odpowiadać.

Po każdym pytaniu robił krótką przerwę, jakby spodziewając się odpowiedzi, lecz żadna odpowiedź nie nadchodziła. Siedział więc i trząsł się z zimna, nie zważając na gęstniejący śnieg i raz za razem obracając w dłoni kwiaty.


Rozdział trzeci

Zgon w rodzinie

 

Zdarzyło się to już prawie dwa miesiące wcześniej, na początku stycznia, ale Pin wciąż pamiętał tamten powrót do domu, jakby to było wczoraj. Gdy tylko wszedł na schody, zorientował się, że coś się działo. Słyszał podniesione głosy i przesadnie głośny płacz, a gdy dotarł do podestu, ujrzał zebrany pod swoimi drzwiami tłumek. Niektóre twarze rozpoznawał – pani z pokoju obok, kominiarz z drugiej strony korytarza, praczka z dołu. Kiedy zobaczył ich miny, zmroził go strach. Przepchnął się do pokoju i jego oczom ukazała się martwa postać, leżąca na podłodze przed pustym kominkiem. Nad ciałem nachylał się mocno zbudowany mężczyzna w ciemnym ubraniu.

– Ojcze? – Głos Pina zadrżał.

Mężczyzna podniósł wzrok i zapytał służbiście:

– Ty jesteś Pin Carpue?

Pin kiwnął głową.

– A czy to jest twój ojciec? – Nieznajomy odsunął się na bok, odsłaniając twarz zmarłego mężczyzny. Pin z trudem przełknął ślinę i zmusił się, żeby spojrzeć.

– Nie – powiedział. – To mój wuj, wuj Fabian. Ale nie bardzo go lubię.

– Widać nie ty jeden – stwierdził mężczyzna, prostując się, po czym odkaszlnął ważnie. Wyjął mały czarny notes i kawałek węgielka. Pin zorientował się, że był to pan George Coggley, miejscowy konstabl.

– Co mu się stało? – spytał.

– Zdaje się, że go uduszono – powiedział Coggley. – Oczy niemal mu z głowy wyłażą. Gdzie twój ojciec, synku?

– Nie wiem – odparł ostrożnie Pin. Potoczył wzrokiem dokoła. Wszyscy się na niego gapili.

– Jeśli wiesz, gdzie on jest, musisz mi powiedzieć, inaczej będziesz miał kłopoty.

– Dlaczego?

– Bo coś nam się zdaje, że musi to on zrobił – wtrąciła praczka niemal z satysfakcją. – Widzielim, jak uciekał.

Nigdy nie lubiła ani Pina, ani jego ojca – mieli się za nie wiadomo kogo. Co do matki chłopca, niech Bóg się nad nią zlituje, to za kogo ona się uważała? Przyszła sobie zza Mostu, żeby tu mieszkać. Po tej stronie rzeki nie było miejsca dla tych z północy. Po prostu tu nie pasowali.

– Uciekał z miejsca zbrodni – powiedział surowo konstabl Coggley. – To musiał być on.

– Wiedziałem, że źle skończy – mruknął ktoś inny. – Z nimi zawszeć to samo, uroi się coś takiemu w głowie, nikt jeszcze dobrze na tym nie wyszedł.

Pin, oniemiały i oszołomiony, stał wśród szeptów i oskarżeń. W tej chwili nienawidził ich wszystkich, z tymi ich przebiegłymi minami i pogardliwymi uwagami. Wiedział, co myśleli o jego ojcu. Było to równie oczywiste, jak krzywe nochale i zezowate oczka na ich brzydkich mordach. Pin wcześnie odkrył, że był inny. Dzieci na ulicy nieustannie z niego szydziły, bo jego matka pochodziła z zamożnej rodziny, bo mówił miękko jak ludzie z północnego brzegu, a nie szorstko i nieprzyjemnie jak na południu. Ale najbardziej drażniło ich to, że rodzina Carpue twierdziła, iż jest uboga, dokładnie tak samo, jak oni wszyscy. Bzdura! – mówili. Jak damulka z takimi manierami i fochami mogłaby nie mieć pieniędzy? A gdyby nawet tak było, to po co taki Oscar Carpue w ogóle by się z nią żenił? W niczym nie pomagał fakt, że ciągle przychodził do nich wuj Fabian, wystrojony niczym paw (mimo iż jego kieszenie świeciły pustkami). Oscar raz za razem odsyłał go z kwitkiem.

– Nic dla ciebie nie mamy – powtarzał.

Drwiny sąsiadów nie ustały nawet po śmierci matki Pina przed rokiem. Wtedy na powód do urazy ludzie wybrali sobie fakt, że Oscar nie chciał podzielić się spadkiem.

– Nie mam żadnego spadku – powtarzał im raz za razem. – Jestem zwykłym stolarzem. Nie mamy grosza przy duszy.

Ale nigdy nie zdołał ich przekonać, a teraz Fabian leżał martwy, zamordowany, i wszystkie palce ponownie wskazywały na Oscara Carpue. Przez kolejne siedem dni Pin poświęcał każdą chwilę na przeczesywanie ulic, ale nie znalazł żadnego śladu po ojcu i nie dostał od niego żadnych wieści. W następnym tygodniu musiał wyprowadzić się z domu. Nie tylko nie mógł sobie pozwolić na wynajem pokoju, ale też był tam niemile widziany. Dziesięć ponurych dni zajęło mu znalezienie pracy, aż w końcu przyjął go pan Gaufridus. Dzięki temu Pin był w stanie wynająć stancję u Bartona, choć marzył jedynie o tym, by ją opuścić...

 

 

Zadrżał. Duży płatek śniegu, który wpadł mu za kołnierz płaszcza i wylądował na szyi, przywołał go z powrotem do rzeczywistości. Zegar wybił kwadrans i chłopiec poderwał się na nogi.

– Muszę już iść, mamo – powiedział. – Nie mogę się spóźnić do pracy, bo pan Gaufridus zgodzi innego chłopca na moje miejsce. Mówi, że na ulicy jest mnóstwo chętnych, a ja mu wierzę. W tym mieście ludzie zrobią wszystko dla pieniędzy. Następnym razem nie będę się tak ociągał z odwiedzinami, obiecuję.

Dotknął przelotnie krzyża, po czym odwrócił się i pobiegł lekko między grobami, za bramę cmentarza. Pędził całą drogę aż do Uliczki Melancholii, gdzie w końcu przystanął zziajany pod szyldem, który głosił:

 

Goddfrey Gaufridus

 MISTRZOWSKIE TRUMNY I USŁUGI POGRZEBOWE

 

 

Rozdział czwarty

Goddfrey Gaufridus

 

Można uczciwie powiedzieć, że w mieście, gdzie sam fakt narodzin uważano za pierwszy krok na drodze ku śmierci, Goddfrey Gaufridus, trumniarz i przedsiębiorca pogrzebowy, miał z zaświatami bliższy kontakt niż większość ludzi.

Choć usługi pogrzebowe uważano za dochodowy interes (klienci byli gwarantowani), Goddfrey nie zawsze marzył o tak bliskiej styczności ze zmarłymi. Gdy miał piętnaście lat, złożyła go jednak tajemnicza choroba, która na prawie trzy miesiące pozbawiła go mowy i ruchu. Te trzy miesiące przeleżał na plecach w łóżku. Po pierwszym tygodniu jego rodzice, pojąwszy, że stan ich syna może już nigdy się nie poprawić, uznali, że najlepiej będzie żyć tak, jak gdyby nigdy nic.

Pewnej nocy Goddfrey, umęczony ciągłym rozmyślaniem, które było jego jedynym zajęciem w tych ponurych miesiącach (i cóż to za myśli nachodziły go w tym okresie!), zasnął i nie przebudził się. Po upływie trzech dni jego matka doszła do wniosku, że umarł.

Zawołała do pokoju ojca chłopca i oboje stali nad nim przez jakieś dziesięć minut.

– Moim zdaniem odszedł – uznał pan Gaufridus. Wezwali sąsiada, by potwierdził ich opinię – lekarze byli na to zbyt drodzy – po czym zajęli się organizacją pogrzebu.

Szczęśliwie dla Goddfreya przedsiębiorca pogrzebowy, jak to się często zdarzało w owych czasach, nie grzeszył uczciwością: po cichu odsprzedał ciało chłopca Szkole Anatomii i Procedur Chirurgicznych Urbs Umida, do grobu zaś złożył trumnę wypełnioną piaskiem. Piątego dnia od zaśnięcia Goddfrey, wreszcie wypoczęty, obudził się i odkrył, że leży rozpostarty na chirurgicznym stole w auli uczelni. Nad jego głową wisiał lśniący skalpel, którym chirurg zamierzał właśnie rozciąć mu klatkę piersiową (co ciekawe, to właśnie sposób, w jaki światło odbijało się od ostrza, wywarł na Goddfreyu największe wrażenie i w późniejszych latach podobne migotanie przywodziło mu na myśl nieprzyjemne wspomnienia). Ten widok pobudził go do działania: Goddfrey zebrał wszystkie siły, jakie jeszcze posiadał, i w końcu zdołał wydać z siebie gwizd.

– Pańskie zwłoki chyba ożyły – krzyknął ktoś z audytorium, student medycyny, który tym samym potwierdził swoją reputację osoby lubiącej stwierdzać oczywistości. Goddfreya zabrano do domu, do opłakujących go właśnie rodziców, którzy nie potrafili zrozumieć, w jaki sposób dostał się z mogiły na stół chirurgiczny. Niemniej jednak powitali syna z otwartymi ramionami. Jego powrót był co prawda niespodziewany, lecz woleli nie rozwodzić się nad tym zbyt długo i w ciągu kilku dni Goddfrey całkowicie ozdrowiał.

No, może nie do końca. Dziwna przypadłość pozostawiła po sobie jeden ślad: paraliż twarzy. Biedny Goddfrey tylko do pewnego stopnia mógł posługiwać się mimiką, a jego ostatnia mina (rozespana) na stałe zagościła. Nie był w stanie ani uśmiechnąć się, ani skrzywić, wybuchnąć śmiechem czy płakać – a w każdym razie kiedy robił te wszystkie rzeczy, nie było to oczywiste dla otoczenia – mówić zaś mógł tylko przez zaciśnięte zęby.

Po tym, jak ledwo uszedł z życiem ze Szkoły Anatomii, postanowił, że los, którego sam o włos zdołał uniknąć, nie przypadnie w udziale nikomu innemu. Wstąpił do terminu u miejscowego przedsiębiorcy pogrzebowego i po jego śmierci przejął interes. W ciągu następnych kilku lat zyskał sobie reputację człowieka, który nikogo nie pochowa żywcem. Zawdzięczał ją głównie faktowi, że poświęcał dużo czasu i wysiłku na upewnianie się, iż jego podopieczni rzeczywiście nie żyją.

Może się to zdawać nieco dziwne, lecz należy pamiętać, że w czasach Goddfreya stwierdzenie, czy ktoś na dobre odszedł z tego świata, wcale nie było takie proste, jak mogłoby się wydawać. Lekarzowi co najwyżej pozostawało szukanie mgiełki oddechu na lusterku czy nasłuchiwanie często słabego pulsu. Leżąc zatem w stanie pozornej nieświadomości, Goddfrey nie raz myślał sobie, że gdyby tylko ktoś wymyślił jakiś mechanizm, jakieś narzędzie, które pokazałoby, że wciąż żył, nie musiałby tak cierpieć. Poprzysiągł sobie, że jeśli kiedykolwiek wróci do zdrowia, sam tego dokona.

I to właśnie próbował osiągnąć. Lecz działalność wynalazcza i prowadzenie usług pogrzebowych okazały się dość absorbujące. Goddfrey uznał więc, że potrzebny mu pomocnik, i wywiesił w oknie niewielkie ogłoszenie. Jedynym kandydatem okazał się Pin, a to dzięki temu, że posiadał umiejętność czytania, którą przekazała mu matka.

Wyznaczonego dnia pan Gaufridus oprowadził chłopca po wszystkich pomieszczeniach. Zakład na parterze miał na wystawie zarówno najdroższe, jak i najtańsze z oferowanych modeli trumien – łatwo je było odróżnić po połysku lub matowości drewna i elementów metalowych. W dużym przeszklonym regale znajdowały się przykładowe rekwizyty do wynajęcia na pogrzeb, jak całuny, ciemne garnitury, woalki i czarne rękawiczki, pióra do ozdoby dla koni, zaproszenia na ceremonię oraz tacki z pierścieniami żałobnymi w kształcie – jakżeby inaczej – trupiej czaszki.

Następnie pan Gaufridus zabrał Pina na dół do pomieszczenia piwnicznego, gdzie pod ścianami rozstawione były pozostałe trumny wszelkich możliwych kształtów, rozmiarów i kolorów, w różnych stadiach ukończenia. Na środku pokoju stał duży stół roboczy, zawalony młotkami, gwoździami, tokarkami i najróżniejszymi narzędziami stolarskimi. Podłoga zasłana była ścinkami drewna i trocinami. Ściany zdobił ogromny wybór miedzianych oraz metalowych mocowań, zawiasów, obramowań, tabliczek, uchwytów, a także wszelkich innych trumiennych elementów, jakie tylko można sobie wyobrazić.

Wszystko to wydało się Pinowi zupełnie normalne i nie można go winić, że kiedy pan Gaufridus poprowadził go do kolejnego pomieszczenia, chłopiec spodziewał się czegoś podobnego.

– Jesteśmy na miejscu – powiedział Goddfrey z dumą, otwierając drzwi. – Cella Moribundi. Poczekalnia zmarłych.

Pin stanął w progu i zajrzał do środka. Idea Celli Moribundi, pomieszczenia, gdzie składano zmarłych w oczekiwaniu na pogrzeb, nie była wcale obca ani jemu, ani żadnemu innemu mieszkańcowi Urbs Umida. Odwieczna miejscowa tradycja, której pochodzenie zostało już zapomniane, głosiła, że ciało musi przed pochówkiem przeleżeć trzy dni i trzy noce. W Urbs Umida krążyło nawet przysłowie: „Wszelkie wahanie po trzech dniach ustanie”. Pin przypomniał sobie śmierć matki i długie godziny, jakie spędził wraz z ojcem na czuwaniu przy jej zwłokach w ich mieszkanku. Nie stać ich było na usługi pana Gaufridusa.

Samo pomieszczenie było mniejsze od pracowni i znacznie od niej chłodniejsze. Na środku znajdował się wysoki stół (w tamtej chwili pusty), nad którym podwieszono dziwne urządzenie skonstruowane ze sznurków, trybików, kółeczek, dźwigni oraz świeżo naoliwionego łańcucha. Były tam również liczne półki i szafka z wąskimi szufladkami, z rodzaju tych, jakich używają naukowcy, nad nią zaś znajdowała się kolekcja przedmiotów, które można było opisać jedynie jako narzędzia tortur.

– Czym to wszystko ma być? – spytał Pin, rozglądając się w oszołomieniu. Było to zupełnie niepodobne do jakiejkolwiek Celli Morbundi, o której w życiu słyszał.

Goddfrey skrzywił się, co oznaczało, że jego lewa i prawa brew minimalnie się do siebie zbliżyły.

– „To wszystko”, jak mówisz, to rezultat wielu lat mojej pracy dla dobra żywych i umarłych.

Wyjaśnienie to w żaden sposób nie rozjaśniło Pinowi w głowie.

– Hm, a pod jakim względem?

– Mój drogi chłopcze – powiedział Goddfrey przez swoje zaciśnięte zęby. – Wyobraź sobie najstraszniejszą rzecz, o jakiej jesteś w stanie pomyśleć, a potem spróbuj pomnożyć to przez dziesięć.

Pin zastanawiał się przez chwilę.

– Wpaść do Smrodnicy i nałykać się wody – powiedział, jakby tknięty jakimś przeczuciem.

– Hmmm – mruknął pan Gaufridus – to rzeczywiście byłoby straszne, ale czy możesz sobie wyobrazić coś jeszcze gorszego?

Pin mógł – miało to związek z Bartonem Gumbrootem – i głośno wyraził swoją myśl, lecz nadal nie było to dostatecznie potworne. W końcu pan Gaufridus nachylił się ku niemu i wyjawił odpowiedź w postaci pytania.

– Chłopcze, czy potrafisz wyobrazić sobie coś gorszego niż pogrzebanie żywcem?

Pin poczuł przebiegający w dół kręgosłupa dreszcz i potrząsnął głową. Pan Gaufridus chyba tego nie zauważył, gdyż ciągnął nieprzerwanie, obchodząc stół dookoła i mocno gestykulując rękami, co stało w dziwnej sprzeczności z jego nieruchomą twarzą.

– Wyobraź sobie, że budzisz się ze spokojnego snu i odkrywasz, iż spowija cię nieprzenikniona ciemność. Wyciągasz rękę po świeczkę, która, jak wiesz, stoi na stoliku obok, ale twoje dłonie ze wszystkich stron zatrzymywane są przez coś twardego. Próbujesz się podnieść, ale ledwo możesz się ruszyć. Nie jesteś w stanie nic z tego zrozumieć, aż nagle dochodzi do ciebie, że to wcale nie sen, że nie leżysz w łóżku, lecz we własnej trumnie.

Pin zaczął szczękać zębami. Temperatura w pokoju rzeczywiście była o wiele niższa niż w pozostałych pomieszczeniach. Lecz wyglądało na to, że pan Gaufridus nie miał żadnego zamiaru kończyć przemowy. Na jego twarzy nie widać było śladu emocji, lecz jego oczy zdawały się lśnić. Nie dało się ukryć, że czerpał jakąś dziwną przyjemność z ponownego przeżywania w wyobraźni swego młodzieńczego koszmaru.

– W jakiej agonii byś tam leżał, ledwo mogąc się ruszyć. Bez wątpienia usiłowałbyś zachować spokój, oszczędzać powietrze, bo wciąż liczyłbyś na to, że ktoś cię znajdzie. Ale w miarę upływu godzin i dni zrozumiałbyś, że nikt nie słyszy twoich krzyków, twoich wrzasków, twojego łkania. Wyobraź sobie świadomość, że masz do wyboru tylko dwa zakończenia: śmierć z braku tlenu lub śmierć głodową. Chwytałbyś się za gardło i walczył o każdy oddech. A potem, w miarę upływu ostatnich godzin, ogarnąłby cię głód i pragnienie, jakich nie da się zaspokoić.

Odwrócił się do Pina.

– Powiedz mi, czy możesz sobie wyobrazić cokolwiek gorszego?

Chłopiec, przekonany już, że pan Gaufridus zamierza pochować go żywcem, zaczął się wycofywać w kierunku drzwi.

– Nie... nie mogę – powiedział.

– I dobrze – stwierdził pan Gaufridus. – W takim razie zrozumiesz, po co zbudowałem „to wszystko”. Owszem, są tacy, co budują trumny z dzwonkami i chorągiewkami, ale nie ja. Za późno na dzwonienie, kiedy już cię pochowają. Krzywda już się stała; nie twojemu ciału, lecz twojej głowie. Ja, Goddfrey Gaufridus, zająłem się samym sednem problemu.

– To znaczy? – spytał drżącym głosem Pin, wciąż przyglądając się podejrzliwie swemu dziwnie opanowanemu rozmówcy.

– Że człowiek powinien być martwy, zanim go pochowają.

– Ach – powiedział chłopiec. A zatem jednak nie pogrzebie mnie żywcem, pomyślał sobie, lecz nie bardzo go to pocieszało.

Pan Gaufridus ciągnął dalej.

– Pracując dla mnie, będziesz musiał nauczyć się korzystania z tego aparatu – mówiąc to, wziął Pina za ramię i poprowadził do stołu. – Jeśli łaska – powiedział, po czym pomógł mu wdrapać się na blat i położyć.

– Oto jedna z pierwszych maszyn, jakie kiedykolwiek zaprojektowałem, i muszę powiedzieć, że jestem z niej bardzo zadowolony.

Ściągnął chłopcu but i skarpetkę, po czym wsunął na jego duży palec skórzany pierścień i zacisnął go. Biedny Pin! Jego podejrzliwość ustąpiła teraz kompletnemu osłupieniu. Spróbował podnieść się na łokciach, lecz pan Gaufridus, nie zwracając uwagi na jego dyskomfort, pchnął go z powrotem do pozycji leżącej.

– Myślisz, że gdybyś po prostu spał, to by cię obudziło?

Mówiąc to, sięgnął do góry i zaczął rytmicznie pociągać za uchwyt nad głową. Trybiki i kółeczka poszły w ruch i nagle stopa Pina zaczęła podskakiwać gwałtownie do góry, wybijając jakiś okropny rytm.

– Prawdopodobnie – powiedział chłopiec, podnosząc głos, by usłyszano go ponad skrzypieniem zawiasów i pobrzękiwaniem łańcucha. – Ale jestem pewien, że musiałbym spać niezwykle głęboko, by ktoś w ogóle pomyślał, że umarłem.

– Hmmm – mruknął pan Gaufridus zamyślonym tonem. Rzadko miewał okazję przetestować swoje wynalazki na żyjącym organizmie i teraz zamierzał w pełni wykorzystać sposobność. – W takim razie spróbujmy tego – stwierdził. Otworzył wąską szufladę w regale za swoimi plecami i wyciągnął z niej dość długą igłę, którą dźgnął – trzeba powiedzieć, że dość mocno – gołą stopę Pina.

– Aj! – wrzasnął Pin i zerwał się ze stołu, zapominając, że wciąż był przywiązany do urządzenia szarpiącego za palce. Rezultaty mogły być katastrofalne, lecz pan Gaufridus zdążył złapać go, nim chłopiec wyrwał całą maszynerię z sufitu. Bez słowa, jedynie mlaskając od czasu do czasu językiem, dobył go z plątaniny skóry, sznurków i łańcuchów. Po tym doświadczeniu Pin odmówił udziału w jakichkolwiek dalszych demonstracjach, stanowczo zamykając usta przed szarpaczem języka i nalegając, by pan Gaufridus objaśnił mu działanie swoich przyrządów słownie. Po twarzy wynalazcy nie dało się ocenić, czy był on rozczarowany, zły, czy może po prostu takie rozwiązanie nie przyszło mu do głowy. Tak czy inaczej, przystał na propozycję Pina i następną godzinę spędzili na przyglądaniu się wszelkiego rodzaju instrumentom oraz urządzeniom mającym potwierdzić, że zmarły jest zdecydowanie martwy, a nie po prostu pogrążony we śnie czy śpiączce lub pijany.

Przyrządy były liczne i zróżnicowane. Wyglądało na to, że pan Gaufridus świadczył pełen zakres bolesnych usług, za pomocą których można by obudzić zmarłego. Obejmowały one od nieprzyjemnych: ciąganie za palce u nóg i szarpanie za ucho – poprzez dość bolesne: walenie po kłykciach i wrzeszczenie do ucha – aż po niewiarygodnie potworne, których szczegóły można znaleźć w książce pana Gaufridusa poświęconej temu zagadnieniu Żywy czy martwy? (zachowało się kilka czytelnych kopii). Nawet woda ze Smrodnicy znalazła pożyteczne zastosowanie. W stanie zabutelkowanym nabierała mocy oraz zapachu i pan Gaufridus był całkowicie przekonany, że jeden niuch starczyłby do obudzenia zmarłego. Przechodząc od jednego przyrządu do drugiego, wynalazca przedstawił także swoją teorię, że martwe ciało powinno być lżejsze od żywego, ponieważ opuściła je dusza.

– Ile może ważyć taka dusza? – spytał Pin.

– Wyśmienite pytanie, młodzieńcze – odparł tamten. – Oczywiście dość łatwo byłoby skonstruować wagę, ale trudność w tym, by posadzić na niej człowieka dokładnie w momencie, kiedy życie będzie uchodzić z jego ciała.

Pin zdążył już nabrać przekonania, że pan Gaufridus należy do osób, które potrafiłyby rozwiązać ten problem. Nim poranek dobiegł końca, musiał – i to pomimo swych początkowych wątpliwości – nabrać podziwu dla determinacji przedsiębiorcy, by nikogo nie pochowano żywcem. Był to w istocie wzniosły zamysł. Pan Gaufridus, zachęcony zainteresowaniem oraz inteligentnymi pytaniami chłopca, z radością zaproponował mu pracę.

– A co dokładnie – spytał w końcu Pin – miałbym robić, poza pilnowaniem zwłok?

Pan Gaufridus zastanawiał się przez chwilę.

– Wszystko po trochu, mój chłopcze, wszystko po trochu.


„Wszystko po trochu” istotnie okazało się doskonałym opisem obowiązków Pina. Chłopiec spędzał dni, szarpiąc za palce u nóg, nakłuwając stopy i ciągając za języki, nie wspominając już o dopasowywaniu części trumien – pan Gaufridus był pełen podziwu dla precyzji jego złączeń wczepinowych – a nawet szczerym pocieszaniu pogrążonych w żalu krewnych. Nocami, jeśli były jakieś zwłoki do pilnowania, drzemał na ławeczce w Celli Moribundi, kontemplując odmianę swojego losu i ciesząc się bezpieczną świadomością, że nikt nie będzie mu przeszkadzał. W miarę upływu tygodni pan Gaufridus powierzał mu coraz więcej codziennych obowiązków związanych z prowadzeniem interesu, podczas gdy sam spędzał czas na konstruowaniu swych wymyślnych maszynerii i dbaniu o nie. Pin zaczął nawet wyczuwać zmiany nastroju pracodawcy na podstawie najdrobniejszych zmian w wyrazie jego twarzy.

Jednak tego wieczoru, kiedy zjawił się na miejscu, pan Gaufridus zajmował się po prostu porządkowaniem i szykowaniem do wyjścia.

– Twoja ostatnia noc z biedną Sybil – powiedział, wskazując głową drzwi do Celli Moribundi. – Jutro już jej tu nie będzie.

Pin życzył mu dobrej nocy. Nasłuchiwał, póki nie dotarł do niego odgłos zatrzaskiwanych drzwi wejściowych, po czym ruszył przez pokój i zszedł do piwnicy. Właściwie nie przeszkadzały mu zwłoki. W Urbs Umida nie było miejsca dla strachliwych, a korzyści płynące z posiadania pracy o wiele przewyższały jej niedogodności. Może i piwniczny pokoik pana Gaufridusa nie był zbyt ciepły – w końcu zmarli lubią lekki chłodek – lecz lepsze to niż marznąć na ulicy.

Mieszkańcy południowej części miasta nie mieli problemów z czuwaniem przy swoich zmarłych przez przepisowe siedemdziesiąt dwie godziny. Tak naprawdę zmieniali trzy dni czekania w swego rodzaju zabawę ku pamięci zmarłego. Z kolei na północnym brzegu praktykę tę uważano za raczej wulgarną (nie mówiąc już o tym, że niedogodną), więc przedsiębiorcy pogrzebowi zazwyczaj zatrudniali kogoś – w tym przypadku Pina – by posiedział przy zwłokach zamiast krewnych. No i oczywiście fakt, że rodzina była w stanie pozwolić sobie na ten dodatkowy koszt, był niejako miarą zamożności. Jakże oni lubili opowiadać sąsiadom o dodatkowych wydatkach na ciąganie za język!

Jeżeli po upływie trzech dni zwłoki nadal nie przejawiały żadnych oznak życia, uważano, że można je bezpiecznie pochować. Do tego czasu fakt, że dusza opuściła ciało na dobre, stawał się oczywisty również na inne sposoby. Pin ze swym wrażliwym powonieniem potrafił szybciej niż większość ludzi zauważyć, że zwłoki zaczynają się rozkładać, więc może i słusznie trafiła mu się tego rodzaju praca. Taki dar miał swoje zalety. Czuły nos potrafi urozmaicić nudną egzystencję. Mimo wszystko, myślał sobie chłopiec, schodząc do swej martwej podopiecznej, nie mogę pozbyć się wrażenia, że moje życie byłoby nieco mniej nieprzyjemne, gdybym posiadał węch zwykłego śmiertelnika, nie zaś psa.


Rozdział piąty

Memento mori

 

Sybil leżała na miękkim kremowym materacyku na stole. Pod materacykiem rozpostarta była czarna aksamitna draperia, opadającą miękkimi fałdami na podłogę. Dziewczyna miała na sobie długą białą szatę, zawiązaną w węzeł pod stopami i mocno ściągniętą pod szyją. Jej talię przepasywała luźno szkarłatna haftowana szarfa, na lewym ramieniu zaś przypięto delikatną, połyskliwą broszę w kształcie motyla. Ręce Sybil leżały złożone na piersi, na każdej dłoni znajdowały się trzy pierścienie. Długie, ciemne włosy ułożone były tak, by okalać bladą twarz. Głowa spoczywała na aksamitnej poduszce z frędzlami. Oczy dziewczyny były zamknięte, długie rzęsy ocieniały policzki, usta nie utraciły czerwieni. Na jej ciele nie było widać żadnych śladów po równoległych wgłębieniach pozostawionych przez koła powozu, który tak brutalnie zakończył jej krótkie życie. Pan Gaufridus szczycił się wyrazem spokoju, jaki potrafił nadać twarzom klientów. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż zdanie „wygląda, jakby tylko spała” (mimo iż, oczywiście, rygorystycznie sprawdzał, że wcale tak nie jest).

Rzadko spotykało go rozczarowanie. Dokładnie te słowa usłyszał zaledwie przed dwoma dniami od rodziny tej biedaczki. Matka zmarłej znowu zalała się łzami, jej ojciec zaś przez cały czas krążył po pokoju, przeklinając powóz, który ją przejechał. Jeszcze głośniej przeklinał zaś pewnego młodzieńca, niejakiego pana Henry’ego Beldinga, który za pomocą jakichś niecnych sztuczek zdołał podbić serce ich córki i przeciągnąć ją na swoją stronę, czyli na południowy brzeg. Pan Gaufridus przyglądał się temu wszystkiemu z niewzruszonym wyrazem twarzy oraz łagodnym pomrukiem pocieszenia tam, gdzie uważał go za niezbędny.

– Jak to się mogło stać? – jeszcze raz zawołała z płaczem matka dziewczyny. – Moja kochana Sybil. Tak dobrze wychowana, a jednak zakochała się w kimś tak nieodpowiednim. Jego ojciec zamiatał ulice, a matka sprzedawała gin. Co za wstyd!

– Rzeczywiście – mruknął pan Gaufridus. – Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak to musiało panią wstrząsnąć. Przynajmniej teraz mogą się państwo pocieszać faktem, że znalazła się w lepszym miejscu niż dom potomka zamiatacza ulic.

Matka Sybil spojrzała na niego z ukosa, lecz mina pana Gaufridusa niczego nie zdradzała. W jego zawodzie paraliż twarzy bywał przydatny.

Pin stał przy stole i patrzył na spokojne oblicze dziewczyny. Powietrze było chłodne i wyczuwał znajomy aromat śmierci. Nie była to nieprzyjemna woń. W gruncie rzeczy zapachy, które najbardziej utożsamiał ze śmiercią, wcale nie pochodziły z ludzkiego ciała, lecz od ziołowych maści, za pomocą których konserwowano skórę. Pin nie był sentymentalny. W mieście takim jak Urbs Umida życie zależało od przypadku, a śmierć była na porządku dziennym. Równanie było ciekawe: w miarę, jak człowiek się starzał, prawdopodobieństwo długiego życia wzrastało. Jeśli zdołał przetrwać pierwsze dwa lata, miał spore szanse, że dożyje dziesięciu. Jeśli dotarł do piętnastu, to istniała duża możliwość, że jakoś dobije dwudziestu. A jeśli dożywał trzydziestu – cóż, wtedy dotrwanie do starości było niemal gwarantowane (wiek starczy ciągnął się od czterdziestego do czterdziestego piątego roku życia).

Pin ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął dłoni dziewczyny: okazała się tak zimna, jak zimne były w jego wyobraźni najgłębsze tonie Smrodnicy. Sybil była młoda, miała nie więcej niż siedemnaście lat, i to go zasmucało. Przypomniały mu się dwa wersy, które widział na jakimś nagrobku:

 

Ci, którzy odchodzą w rozkwicie młodości,

Zabierają swą piękność do bram nieba

 

Usiadł na ławie. Kiedy tak siedział samotnie w ciemnym i zimnym pomieszczeniu, jego myśli ponownie zwróciły się ku ojcu, jak zwykle podczas dłużących się nocy. Cała ta sprawa z wujem Fabianem była bardzo tajemnicza. Pin wiedział, co wszyscy myśleli, lecz nie mógł uwierzyć, że zabójcą był jego ojciec. I nie zamierzał się z tym godzić, póki nie usłyszy tego z jego własnych ust. Morderca? Niemożliwe. Owszem, sytuacja nie stawiała Oscara Carpue w najlepszym świetle. Nie dało się zaprzeczyć, że pozostawił za sobą zwłoki. Ale nie było żadnych dowodów. Wszystko opierało się na domysłach sąsiadów i Coggleya, którzy usiłowali dodać dwa do dwóch, choć połowa z nich nie potrafiła nawet liczyć. Pin sam zastanawiał się nad tym raz po raz i zawsze dochodził do tego samego wniosku. Jego ojciec był niewinny. Istniał jednak mały, uporczywy szkopuł. Jeśli Oscar Carpue rzeczywiście tego nie zrobił, to dlaczego jeszcze nie wrócił?

– Nie będę więcej nad tym rozmyślał – stwierdził stanowczo chłopiec i położył się na ławce z rękami pod głową, usiłując oczyścić umysł z kłopotliwych myśli.

 

Nagle ocknął się z lekkiej drzemki. Pokój pogrążony był w całkowitych ciemnościach – wszystkie świece już się wypaliły – zatem zsunął się z ławy i ostrożnie podszedł do drzwi. Ktoś kręcił się po warsztacie.

– Panie Gaufridus? – zawołał Pin.

Poczuł powiew powietrza i usłyszał furkot miękkiego materiału. Kiedy otworzył usta, by krzyknąć, jakaś dłoń zamknęła mu się na twarzy i mocno przycisnęła mu do ust wilgotną szmatkę. Poczuł, jak powieki mu opadają, a ciało drętwieje – potem zaś nie było już nic.

 

Co dalej, Drodzy Czytelnicy?

Tego dowiecie się z książki Magia kości Fiony E. Higgins.

Już 29 września pojawi się w księgarniach!


 

A w przyszły poniedziałek - kolejna niespodzianka!

Tym razem pewien polski Autor kryminałów dla młodzieży napisał coś specjalnie dla Was!

Kto to taki? Na razie to tajemnica.

 

Szukajcie kota!

Z kotem poniedziałki są fajne!