Siódmy dzień MFK Wrocław 2010

Siódmy dzień Festiwalu należał do tegorocznych debiutantów, ale, dodawać wypada, debiutantów nie byle jakich. Dzień rozpoczął wykład Roberta Ziębińskiego o Kubie Rozpruwaczu. Dziennikarz na zamówienie Newsweeka podążał śladami legendarnego mordercy, którego brutalność i zuchwałość na zawsze zmieniła wiktoriańską Anglię i kulturę. Nie tylko kontynuacją, co rozwinięciem wątków poruszonych przez Ziębińskiego był wykład profesora Tadeusza Cegielskiego na temat wiktoriańskich kobiet detektywów, których, wbrew powszechnej opinii, było całkiem sporo. Na kartach powieści, w rzeczywistości już niekoniecznie. Żadna z ówczesnych gazet nie odnotowała postaci kobiety detektywa, ale już sam fakt, że pojawiały się takie postaci w powieściach detektywistycznych, właściwie równolegle do Sherlocka Holmesa, był znamienny i zapowiadał społeczne zmiany z emancypacją Brytyjek włącznie.


Na spotkaniu para na parę, w wyniku niesprzyjających okoliczności przyrody (mróz, śnieg, etc), stawiła się tylko jedna para: Marta Mizuro i Robert Ostaszewski, ale uszczuplony skład bynajmniej nie przeszkodził Tomaszowi Majeranowi dokładnie wypytać gości o kulisy wspólnego pisania kryminałów. Zaczęło się od spaceru po Świdnickiej. Przyszli autorzy „Kogo kocham, kogo lubię”, dla zabicia nudy, bawili się w wymyślanie nowych pomysłów na powieść kryminalną. Ostatecznie żaden z nich nie znalazł się w powieści, ale dał im impuls, aby przekuć improwizacje w czyn. Zaczął Robert, dlatego powieść ma akcję osadzoną w Krakowie, a nie we Wrocławiu, co po fakcie okazało się nie do końca najszczęśliwszym rozwiązaniem, bo to właśnie na Dolnym Śląsku powieść spotkała się z cieplejszym przyjęciem.

Podział ról był dość płynny, choć to Marta Mizuro zabijała, a Robert Ostaszewski bił. Autorzy podkreślili, że „Kogo kocham, kogo lubię” nie jest powieścią z kluczem, aczkolwiek nie dało się uniknąć czerpania inspiracji prosto z życia. Starali się nie załatwiać swoich porachunków, nie mniej  jednak żeńska część duetu nie odmówiła sobie przyjemności uczynienia jedną z ofiar mordercy swojej znienawidzonej nauczycielki ze szkoły podstawowej, ale mniej z pobudek personalnych, bardziej jako symbol tych wszystkich nauczycieli, których się tak okrutnie za całokształt ich działalności nie cierpi.


Jak to bywa w zespole, nie obyło się bez sprzeczek. O dziwo duet Mizuro-Ostaszewski nie kłócił się o historię, a o styl. W związku z tym, że każde z nich mieszka w innym mieście (Mizuro – Wrocław, Ostaszewski – Kraków), podstawowym narzędziem pracy był telefon. Zgodnie przyznali, że niełatwo pisze się w duecie.

Kolejni debiutanci swymi rozlicznymi publikacjami mogliby zasypać i całkowicie pogrążyć większość gryzipiórków. Każdy z nich jednak zadebiutował w gronie kryminałopisarzy ze zgoła odmiennych pobudek. Profesor Tadeusz Cegielski zaczął pisać kryminał już w szkole podstawowej. W siermiężnych latach 50-tych, po drodze do szkoły (a Tadeusz uczęszczał wówczas do 4 klasy) codziennie w witrynie antykwariatu widział książeczkę „Tajemnica pokoju numer 13”. Tytuł obiecywał wielce intrygującą zawartość, ale cena była nazbyt wygórowana, toteż jego mama zasugerowała, że skoro koniecznie chce ją mieć, to niech sobie sam napisze. Tadeusz wpierw się na mamę obraził, ale gdy któregoś dnia książka zniknęła z wystawy, postanowił przyjąć wyzwanie i napisał swój pierwszy kryminał na całe 20 stron. Przygodę kontynuował niemal przez całe życie, ale „Morderstwo w alei Róż” stało się faktem dopiero po wspólnej kolacji z profesorem Włodzimierzem Lengauerem, prywatnie przyjacielem profesora, kiedy to po sutym posiłku zabawiali się wymyślaniem fabuły kryminału. To był początek.


Paweł Goźliński wymyślił i napisał w głowie „Jula” w czasie wakacji na tropikalnej wyspie. Na tyle małej, że poza pływaniem i czytaniem właściwie nie miał nic innego do roboty. Niemalże przed chwilą obronił doktorat na temat Juliusza Słowackiego, więc nieuchronnie jego myśli krążyły wokół polskiego romantyzmu. Ale myśli stały się czynem już po powrocie do Polski.

Jeszcze inaczej było z debiutem Roberta Ziębińskiego, którego „Dżentelmen” poniekąd jest efektem zakładu z szefem wydawnictwa EMG Irkiem Grinem. Panowie założyli się, że jeśli Ziębiński zdoła napisać powieść, to Grin ją opublikuje. Grin przegrał, książkę opublikował. Powieść już wywołała mały skandal w środowisku warszawskich dziennikarzy, których autor w łatwy do zidentyfikowana i nieszczególnie pochlebny sposób sportretował w „Dżentelmenie”, przy okazji samego siebie, czyli Roberta Ziębińskiego, czyniąc głównym bohaterem. Nie jest to jednak oryginalny pomysł pisarza. Zainspirowała go lektura „Księżycowego Parku” Breta Eastona Ellisa. Ziębiński kokieteryjnie przyznaje, że nie chciał nikogo obrażać, a jak chciał to zrobił to z pobudek czysto osobistych. Kto chce i ma odwagę, niech da mi w mordę – zachęcał.

Autorzy przekonywali, że choć jeszcze do niedawna kryminał uchodził za pośledni gatunek literacki, obecnie przeżywa głęboki renesans czy rehabilitację i w pisaniu powieści detektywistycznych nie ma nic wstydliwego czy nieprzyzwoitego. Profesor Cegielski wręcz uważa, że pisanie kryminałów to rozrywka inteligentnych ludzi. Z rozbawieniem wspominał, że to nie jego kryminałopisarski debiut, a napisany w 1991 roku podręcznik szkolny do historii wzbudził święte oburzenie w środowisku uniwersyteckim. Uważano, że naukowcowi nie wypada pisać podręczników. Niewiele brakowało, aby wówczas zwolniono go z Uniwersytetu. A debiut kryminalny, dwadzieścia lat później, przyjęto jako oczywistą konsekwencję nietypowych działań profesora. Debiutowi oczywiście towarzyszyła trema, toteż profesor wspierał się opinią rodziny (włącznie z matką, lat 90, wielbicielką powieści detektywistycznej) oraz studentów. „Morderstwo w alei Róż” doczekało się około dwudziestu omówień i recenzji. Dwie były miażdżące, a jedna z nich, opublikowana na stronie fanów metalu, w szczególny sposób poruszyła profesora. Już sam fakt, że fan heavy metalu w ogóle tę książką się zainteresował, uznał za spore wyróżnienie, ale przykład jego recenzji w bardzo doniosły sposób pokazuje przepaść myślową między osobą, która żyła w opisywanych czasach, a wychowankiem wolniej Polski ze skłonnością do wydawania arbitralnych sądów co do przeszłości.

Według Pawła Goźlińskiego nobilitacja kryminału wiąże się z tym, że ten udatnie zastępując powieść realistyczną, stał się krynicą informacji na temat otaczającego nas świata. Goźliński jako przykład podał książki Andrei Camillerego oraz Henninga Mankella, które są znakomitym źródłem wiedzy na temat Sycylii i Szwecji. Jeśli boi się czyjejkolwiek opinii na temat „Jula”, to swojej promotorki i profesorki Marii Janion, z której (dosłownie) wyssał wiedzę i fascynację romantyzmem. Profesor Janion była wirtualnym czytelnikiem z myślą, o którym pisał „Jula”. Przyznał, że podrzucił jej książkę i dotąd boi się zadzwonić. Trema trwa, ale da się z nią żyć. Robert Ziębiński natomiast tremy nie miał i nie ma, bo nie ma się czego bać. Jak przyznał z tym, że jest się do d… da się żyć.

Debiutanci nie składają broni i każdy z nich zapowiada kontynuację kariery pisarskiej. Profesor Cegielski już pisze ciąg dalszy „Morderstwa w alei Róż”, w którym ma zamiar rozwinąć wątek majora bezpieki Kowadły. Paweł Goźliński ma pomysł na dwie kolejne książki, ale nie kryminalne. Kusi go inny typ prozy gatunkowej i, nie, nie będzie to romans. Robert Ziębiński zeznał, że drugą powieść ma już skończoną, że będzie to coś między horrorem, a powieścią survivalową na temat wycieczki homoseksualistów do Afryki, ale szybko sprostował, że będzie to po prostu kolejny kryminał, już bez Roberta Ziębińskiego w roli głównej, bo to cham i prostak.

Zofia Jurczak

Zdjęcia Krzysztof Łysek

Więcej zdjęć z siódmego dnia Festiwalu