W piekle lepiej być nikim: fragment

Maciej Maciejewski

W piekle lepiej być nikim

ROZDZIAŁ 5
 
Osiecki stał oparty o błotnik passata i palił papierosa. Ptasia twarz i skóra albinosa. Rozmyte i wyblakłe, wodnistoniebieskie oczka, o wiecznie zaczerwienionych spojówkach. Małe i przebiegłe, a nad nimi brwi tak jasne, że nie było ich widać. Wąskie, bezbarwne wargi, za którymi schowały się pożółkłe i nierówne zęby. Rzadkie, białe włosy o rudym odcieniu, zaczesane za uszami, opadały na kark. Srebrne kółko maleńkiego kolczyka w lewym uchu. Wysoka, chuda i sucha żyła. Miał trzydzieści pięć lat. Ohydna meduza, pomyślała, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Duże dłonie, ciężkie, sprawne i szorstkie. Obgryzione paznokcie. Brązowozgniłozielona i zupełnie niemodna kurtka z popękanej skóry, którą nosił bez względu na porę roku. Sprane dżinsy i rozdeptane buty z cholewką, niewiadomego koloru i pochodzenia. Bez żony, bez dzieci, jego życie prywatne było zagadką. Jeśli w ogóle je miał. Raz widziała go bez koszuli. Płaskie, wyraźnie odrysowane pod białą skórą mięśnie. Poczuła wtedy zapach jego potu. Czubkiem buta rozdeptał papierosa i otworzył jej drzwi. Zamknął je za nią, a sam usiadł za kierownicą. Bez słowa. Jadąc samochodem, także milczeli. Miasto wciąż tkwiło w zawiesinie gęstej mgły. Pokryte wilgocią, jakby spociło się w nieruchomym powietrzu. Klucząc ryzykownie między strumieniami blachy, widmowe sylwetki przedzierały się na drugą stronę jezdni. Bo właśnie nadjechał tramwaj. Jej wzrok zawisł na mężczyźnie w nieokreślonym wieku, który siedział za kierownicą opla na pasie obok. Zwężone oczy, spięty, usztywniony kark. Palce zaciśnięte na kółku. Tylko drgający konwulsyjnie, wysunięty podbródek zdradzał piekło, jakie nosił w środku. Ledwie na nią zerknął. Zobaczył smutne oczy i natychmiast odwrócił wzrok. Najpewniej wyrwałby swoją stalową maszyną do przodu, tyle że nie było jak. Stał w środku pęczniejącego korka, otoczony zewsząd przez unieruchomione samochody. Młody chłopak, nie więcej niż dwadzieścia lat, w grubym swetrze, przyciasnej rudej marynarce i zielonych wojskowych spodniach przebiegł tuż przed maską wyrywnego opla. Nawet nie zapytała Kaśki, czy jest jeszcze z Jackiem. Tak jak nigdy nie zapytała jej, czy nadal jest dziewicą. Chłopak lekceważąco klepnął dłonią błotnik opla i dotarł do wysepki z przystankiem. Lekko przesadził metalową barierkę. Opel warknął silnikiem i wyzwolił przynajmniej część stłumionej frustracji.
Miał stałą przepustkę. Siwy mężczyzna w sztruksowych spodniach i ręcznie szytych butach miał kartę magnetyczną. Usłyszała jej charakterystyczne piknięcie. Nie wyglądał na psa. Ani na urzędnika. Wszystko, co miał na sobie, było chyba drogie, a w jego ruchach i dołująco niskim, chrapliwym głosie była jakaś nonszalancja i ostentacyjna pewność siebie, z którą rzadko się spotykała. I wszedł jak do domu.
– Jak się czujesz? – zapytał wreszcie Osiecki. Od tamtej nocy często zadawał to pytanie. To była taka jego troska. Nieco chamska i zdawkowa, ale jednak. Spojrzała na niego. Patrzył na ulicę przed sobą, ale dopiero co zagapił się, nieco zdziwiony, na jej kolana, które wysunęły się spod czarnej spódnicy. Zawstydzony pospiesznie odwrócił wzrok. Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.
– Normalnie – odparła po chwili. – Dlaczego pytasz?
Trochę trwało, nim się odezwał.
– Dobili Budzika tej nocy. Słyszałaś już o tym?
Pokręciła przecząco głową.
– Gdzie?
– Tam, gdzie leżał. Na Szaserów.
– Jak to się stało?
– Na bezczelnego. Pielęgniarka, która miała tej nocy dyżur, usłyszała nagle dwa strzały. Było ich dwóch. Wyszli z sali. Jeden nawet nie schował klamki. Pełen luz. Zaczęła wrzeszczeć dopiero, jak wsiedli do windy. Tak ją zatkało.
– Nie dali mu ochrony w szpitalu?
Samochody wreszcie ruszyły. Z mgły wyłoniły się ramiona koparek. Łoskot młotów pneumatycznych, potężnych wierteł i bluzgi robotników w pomarańczowych strojach na chwilę wyparły wszystkie inne dźwięki. Wciąż prują to miasto. Kopią, wiercą, wylewają betonem, wznoszą jakieś monstrualne ściany. Plac budowy, który zdawał się nie mieć końca.
– Podobno sam nie chciał, ale jak było naprawdę, nie wiem. – Osiecki przyspieszył i przejechał na żółtym. – Może to i lepiej, że sami się wytłuką? – dodał.
Nie odpowiedziała. Zjechali z placu Trzech Krzyży pod pomnikiem Witosa, uciekając przed skowytem karetki pogotowia, która pomknęła dalej, w Aleje Ujazdowskie. I tam roztopiła się we mgle, choć jej zawodzenie słyszeli jeszcze przez kilka chwil. Skąd tyle karetek dzisiaj? Głowa pęka od tego wycia.
Samochód przetoczył się wzdłuż ściany Sheratona i zatrzymał pod szarą bryłą dawnej YMCA. Teraz mieściły się tutaj dwa teatry, restauracja i coś jeszcze, ale nie pamiętała co. Osiecki zaparkował obok radiowozu. Od narożnika budynku do latarni, która kończyła chodnik, ciągnęła się granica wytyczona policyjną taśmą. Wzdłuż niej przechadzało się dwóch znudzonych młodzieńców w mundurach i kamizelkach odblaskowych. Jeden przystanął na chwilę. Skupiony zapatrzył się w ekran telefonu, wpisując treść SMS-a. Na skwerze wciśniętym między Frascati, Prusa a Konopnickiej gęstniał tłumek ospałych gapiów na kacu. Fioletowe twarze w chińskich kurtkach. Kobieta z retrieverem na smyczy, jedyna, która miała normalną twarz, może nawet z pretensjami, patrzyła na nich podejrzliwie. Osiecki podniósł taśmę, żeby Agata nie musiała się za bardzo schylać i schodami zeszli w dół, na dno doliny poniżej skarpy. Naliczyła czterdzieści cztery stopnie, dokładnie tyle, ile miała lat. Wszystkie były nierówne. Z trudem stawiała na nich stopy w czarnych, zakrytych pantoflach na obcasie. Wąska spódnica krępowała ruchy. Zbocza i dno wąskiej doliny wyścielał gruby dywan żółtych i brązowych liści. Tu mgła była jeszcze gęstsza. Dwa wąskie chodniki, które biegły środkiem, ginęły z oczu po dziesięciu metrach. Tylko monotonny, przytłumiony pomruk sunących nieprzerwanie samochodów zaświadczał, że gdzieś tam, w odległości zaledwie kilkuset metrów, opadała w dół Książęca. W zagłębieniu między schodami a zboczem skarpy, nad którą wznosił się gmach YMCA, leżały dwa ciała. Trzech techników w milczeniu zabezpieczało ślady, fotograf robił zdjęcia. Kilka metrów dalej Gruda, przyciszonym głosem, jak to miał w zwyczaju w takich sytuacjach, przepytywał parę strażników miejskich. Skwapliwie wszystko zapisywał w notesie. Pochyliła się nad tym z brzegu. Leżał na brzuchu, z twarzą odwróconą tak, że prawy policzek przywarł do gnijących liści. Szeroko otwarte oko. Rozwarte usta. Brudne, zlepione w strąki, skołtunione włosy i wielomiesięczna broda. Młoda, choć pobrużdżona twarz. Wszystko w nim było brudne, chude i wycieńczone. Brudna, zielona flajerka, spod której wystawał też brudny, czerwony kaptur bawełnianej bluzy. Grube paski czarnej żałoby pod paznokciami. Poczuła duszny smród niemytego ciała. Drugie zwłoki leżały kilka metrów dalej, też na brzuchu, z twarzą wciśniętą w ziemię, kompletnie nagie. Kobieta. Blada, nieopalona skóra silnie kontrastowała z czarnymi, równo przystrzyżonymi włosami, które sięgały ramion i zaczynały siwieć. Białe pasma, czarne pasma, znów białe i znów czarne. Agata wyciągnęła lewą dłoń w stronę Osieckiego, a ten bez słowa podał jej parę gumowych rękawiczek. Nakładała je na dłonie, nie odrywając wzroku od nagiej kobiety. Była wysoka i zgrabna. Miała ładne plecy, łagodnie zaokrąglone szerokie biodra i kształtne pośladki. Długie nogi o szczupłych łydkach i wąskich, zgrabnych kostkach były złączone ze sobą. Obie drobne stopy wyprostowane. Ramiona pokornie wzdłuż ciała. Otwarte dłonie. Ktoś ją tak tutaj po prostu ułożył, pomyślała. Potem spojrzała na technika, a ten przyzwalająco kiwnął głową. Kucnęła i po raz kolejny przeklęła to, że jest w spódnicy.
– Ona nie ma twarzy – uprzedził Osiecki.
Nie odpowiedziała. Delikatnie ujęła głowę, uniosła znad ziemi i ostrożnie obróciła w swoją stronę. Różowoczerwona miazga, do której przykleiły się jesienne liście i źdźbła wciąż jeszcze zielonej trawy. Końcem wskazującego palca prawej dłoni rozsunęła włosy na karku. Był biały, bez jakichkolwiek śladów. Gładka skóra na szyi. Ledwie zarys jednej, poprzecznej bruzdy. Włosy były gęste i miały swój ciężar. Przekręciła głowę na lewy policzek i tym samym palcem przesunęła je tak, by zobaczyć drobne ucho. Ledwie pół centymetra dalej zaczynała się różowoczerwona, krwista i bezkształtna pustynia. Oszczędził uszy. Zatem mogło chodzić tylko o oczy, nos i usta. Maleńkie, ciemne wgłębienie w małżowinie. Dziurka po kolczyku. Ułożyła głowę na prawym policzku i już bardziej bezceremonialnie, całą dłonią odsunęła włosy. W małżowinie lewego ucha był ten sam drobny ślad. Nie założyła kolczyków? Ona sama je nosiła i zakładała zawsze. Jeśli zdejmowała, to tylko na noc. Wyjął kolczyki? Skoro tak postąpił z jej twarzą, to dlaczego ich po prostu nie wyrwał, wraz z kawałkiem ucha? To nie jest jakieś wielkie halo. Jedno mocne szarpnięcie. Skóra w tym miejscu nie stawia wielkiego oporu. Dlaczego zadał sobie ten trud, w nocy, we mgle? Wcale nie tak łatwo wyjąć kolczyk z cudzego ucha.
– Zabezpieczyliśmy ślady, które wskazują, że obrobił jej buźkę na miejscu – powiedział technik.
– Jakie ślady?
– Krew, kawałki skóry, trochę tkanki mięśniowej. Jutro ci potwierdzę, czy należały do niej. Kto będzie ją kroić?
– Mam nadzieję, że Bogdański.
Najpierw usłyszała odgłos silnika, a potem z mgły wyłonił się ambulans, który, statecznie kolebiąc się na boki, sunął bezceremonialnie po trawie, od Książęcej. Lekarz wysiadł pierwszy, po nim dwóch sanitariuszy z noszami i plastikowymi, czarnymi workami. Lekarz mamrotał coś do telefonu. Końcami palców obleczonych w gumę delikatnie przesunęła po jej plecach. Skóra pośladków była miękka. Mimo tej gumy, która rozdzielała jej skórę od tamtej, czuła jej gładkość. Nie mogła być bardzo młoda, skoro miała tyle siwych włosów. Obejrzała jej dłonie. Długie, smukłe palce. Starannie wypielęgnowane, o krótkich, równo przyciętych paznokciach. Pod paznokciami nic się nie ukryło. Nie walczyła o życie. Oddała je ot tak, po prostu. Ciało kuliło się w sobie. Choć ułożone w prostej linii, to jednak się kuliło. Niewiele mówiło.
– Zdjąć im odciski i sprawdzić, czy mamy je w bazie krajowej. Kto ich tu znalazł?
Gruda ruchem głowy wskazał na parę strażników miejskich. Nie byli tu już nikomu potrzebni, a wciąż jeszcze stali.
Chudy, drobny chłopak o trójkątnej twarzy i odstających uszach, i niska, przysadzista dziewczyna. Jej twarz miała grube rysy, a spod czarnej czapki z daszkiem wystawał koński ogon jasnych włosów. W ich szeroko otwartych, wciąż jeszcze przerażonych oczach, którymi patrzyli to na trupy, to na Agatę, Osieckiego i Grudę, czaiło się zagubienie i brak pewności.
Agata spojrzała do góry na porowatą ścianę gmachu, który zawisł nad jej głową na szczycie skarpy. Ściana rozwijała się, załamując się w trzech, chyba równomiernych odsłonach. Ta przylegająca do Prusa i schodów z czterdziestoma czterema stopniami była ślepa. W załamaniu, mniej więcej na wysokości pierwszego piętra, jedno wąskie okno, raczej brudne, schowane za grubą, żeliwną i przerdzewiałą kratą. Trzy ogromne, prostokątne okna w środkowej ścianie, wysoko pod dachem, jak w sali gimnastycznej lub treningowej. Takie przynajmniej odniosła wrażenie. Niżej było kilka pojedynczych, wąskich okien, nie policzyła ich, też schowanych za żeliwnymi kratami. Jeszcze dalej dwa wielkie, tuż nad ziemią, zlepione z nieprzejrzystych luksferów, dodatkowo zasłonięte drucianą siatką, i dwie pary metalowych drzwi. Te większe, podwójne, mogły prowadzić do magazynów teatralnych albo wprost na zaplecze sceny. Teatry mają dziwną topografię. Przekonała się o tym jedenaście lat temu, gdy prowadziła śledztwo w sprawie o zabójstwo w jednym z warszawskich teatrów. Ten gmach był masywny, brudny i ponury. Dziwny. Ze spadzistego zbocza skarpy wyrastały grube i wysokie pnie starych drzew. Jedno z nich niebezpiecznie pochyliło się nad płytami chodnika.
– Wiemy już, do kogo należą te okna? – zapytała, wskazując na te zakratowane.
– Do teatru – odparł Gruda.
Odwróciła się, żeby popatrzeć na eklektyczną bryłę ni to willi, ni to małego pałacu, usadowioną po przeciwnej stronie doliny, po przekątnej. Sześć kolumn, szybko policzyła, stylizowanych na antyczne, które podparły taras, a do tego jeszcze to dziwaczne ogrodzenie, które wyglądało tak prowizorycznie, że mogło rozsypać się w każdej chwili. Do połowy solidnie otynkowany mur, ale wyżej konstrukcja z dziwnych, czerwonych pustaków z okrągłymi otworami w środku. Może to nie były zresztą pustaki, ale tak wyglądały.
– Co tam jest, bo nie pamiętam? – zapytała.
– Muzeum ziemi – powiedział Gruda. – W nocy nikogo tam nie ma. To znaczy jest jakiś cieć, ale nie sądzę, żeby robił regularny obchód posesji. Jego pokój jest od drugiej strony, od wejścia. Od alei Na Skarpie.
– Nikt niczego nie widział.
Tylko sapnął głośno, przez nos. Miał mięsistą, ciężko ociosaną twarz, o ciemnych, siwiejących i przerzedzonych nad wysokim czołem, lekko kręconych włosach. On jeden nie jadał u Chińczyka, Turka, Araba czy Wietnamczyka. W zniszczonej, urzędniczej teczce przynosił do pracy kanapki, które robiła mu żona. Jeszcze kilka lat temu pracowała w hipermarkecie, ale wysiadł jej kręgosłup. Trzy lata tułała się po lekarzach, żeby wreszcie dali rentę. Dręczyły ją potworne, nie do zniesienia bóle w krzyżu. Miała opuchnięte, rozdeptane stopy, wykoślawione od ciągłego stania nogi. Zgarbione plecy. Dwójka dzieci. Syn skończył socjologię, ale do tej pory nie znalazł żadnej stałej pracy. Córka w ogóle nie dostała się na studia. Matka załatwiła jej robotę w tym samym hipermarkecie, ale było za ciężko i mało płacili. Poza tym, do cholery, ma jednak maturę. W tym roku została kelnerką w kawiarni. Top trendy. Jazzy. Cool. Mamo, nawet nie masz pojęcia, kto tam przychodzi. Wygryzła ją ta kurew, co niby miała lepiej doszlifowany język. Ale wiadomo, że zrobiła loda komu trzeba. Grudzie niewiele już zostało do emerytury. Był wysoki, zwalisty, zawsze w przyciasnej koszuli w kratę zapiętej pod szyję, opinającej coraz większy brzuch, który rósł od tych zrobionych przez żonę kanapek z szynką, pasztetową i baleronem. Koniecznie liść sałaty i plastry kiszonego ogórka. Koszule też mu kupowała żona. Przez lwią część swego dorosłego życia nigdy sam nie zadecydował o swoim wyglądzie. Wszystko i zawsze wybierała mu żona. Także te okropne workowate spodnie z obowiązkowym mankietem, marszczone w rybkę, których lewą kieszeń wypychał wielki jak cegła, archaiczny telefon komórkowy. I koszmarne buty z ciemnobrązowej skóry, ni to letnie, ni zimowe, toporne, pełne grubych naszyć. Bezbarwną marynarkę kupiła mu co najmniej piętnaście lat temu. Ale to on jeden w całej komendzie na Powiślu miał rok w rok najlepsze wyniki w strzelaniu.
– Widzisz tu jakąś logikę? – zapytał Osiecki.
Agata pokręciła przecząco głową. Lekarz właśnie skończył wstępne oględziny i spojrzał na nią.
– Do wora.
Sanitariusze, którzy zawzięcie o czymś dyskutowali, zabrali się do pracy. Osiecki zapalił papierosa. Tam, gdzie zbiegała w dół Książęca, wisiała przerzucona górą kładka dla pieszych.
– O pół do jedenastej wieczorem wyszedłem z psem – powiedział Gruda. – Widoczność była najwyżej na pięć metrów.
Zapomniała, że do tego wszystkiego miał jeszcze psa. Małą, jazgotliwą kundelkę.
– Więc nawet jeśli ktoś szedł górą, to niczego nie widział – dokończył.
– Tu stoją latarnie – wtrącił się Osiecki.
– Wiesz, jak wygląda światło latarni w takiej mgle? W środku nocy? – zapytał Gruda.
– Niemniej należy ustalić, kto był w nocy w obu tych budynkach – powiedziała Agata – I wstępnie ich przesłuchać. Na miejscu. Także tego, jak mówisz, ciecia z muzeum. Trzeba pogadać z personelem restauracji. Może ktoś zapamiętał kobietę.
– Ona nie ma twarzy – powtórzył Osiecki.
– Ale takie ciemne, posiwiałe włosy są charakterystyczne. Jest wysoka i szczupła. To już coś. Może była w towarzystwie kilku mężczyzn, może jednego mężczyzny.
– A ten drugi? – Gruda wskazał na wychudzone ciało w brudnej flajerce.
– Nie wpuściliby go do żadnej knajpy – powiedział Osiecki.
– Czeka nas przepytanie mieszkańców – ciągnęła. – Może ktoś gdzieś ich widział w okolicy i zapamiętał. Jest goła, ale to jednak dosyć egzotyczna parka. Tak mi się przynajmniej wydaje. I poszukajcie kamienia ze śladami krwi. Może nie był aż tak inteligentny i gdzieś go tutaj porzucił. Nie sądzę, ale spróbujmy. Trzeba przepytać personel w hotelu.
– Od chuja roboty.
– Zgadza się. Przyślę Suskiego, żeby wam pomógł. I Marciniaka, jeśli będzie wolny. Może jutro dostaniemy więcej ludzi. I pieski. Zaraz wydębię nakazy z prokuratury. Musimy mieć listę gości w hotelu. Przejrzę raporty naszych patroli z tego miejsca. Ich patroli też. – Głową wskazała na parę strażników miejskich, która wciąż stała jak wmurowana. – Muszą tutaj tak stać?
Gruda poruszył się i ciężko powlókł w ich stronę. Było coś bezczelnie ostentacyjnego w tych nagich zwłokach kobiety bez twarzy, która leżała tak po prostu w takim właśnie miejscu. Przez te okna przecież nikt nigdy nie wyglądał. Nawet w dzień, a co dopiero nocą.
Agata wysunęła otwartą dłoń w stronę Osieckiego, a ten bez słowa położył na niej kluczyki samochodu. Od dobrych pięciu minut czuła, że jeśli zaraz nie znajdzie toalety, to zsika się w majtki.
Portier w liberii, który przechadzał się bez sensu przed obrotowymi drzwiami hotelu Sheraton, spojrzał na nią zdziwiony. Wszyscy patrzyli na nią zdziwieni. Także elegancka kobieta w damskiej toalecie, ubrana na biało, szczegółów nie zapamiętała, która poprawiała makijaż przed dużym lustrem. Szminka w dłoni zawisła w powietrzu, gdy zaskoczona zapatrzyła się na rozpędzoną kulkę w policyjnym mundurze, która przemknęła obok, by zniknąć za drzwiami kabiny. Agata zadarła wąską spódnicę do góry, ściągnęła rajstopy i majtki i z rozkoszą opadła na deskę klozetową. Zrobiła ogromne i strasznie głośne siku, które przetoczyło się echem po wysoko sklepionym wnętrzu wystawnej toalety. Potem stanęła przed dużym lustrem, żeby umyć dłonie. Kobiety na biało już nie było. Z góry padało blade, nierzeczywiste światło. Popatrzyła na swoją twarz. Zdjęła czapkę, ale to na nic się zdało. Jestem stara i brzydka. I mam okropny charakter. Dlaczego nie potrafię się zmienić?