Wywiad z Pawłem Goźlińskim

Autor: Ewa Dąbrowska Data publikacji: 12 lipca 2012

Chciałem zrobić coś prostego

Z Pawłem Goźlińskim, autorem kryminału romantycznego „Jul”, rozmawia Marta Łysek

Marta Łysek: Jak to się stało, że „Jul” ma taką świetną okładkę?

Paweł Goźliński: Zaprojektował ją Łukasz Mieszkowski, ale jest trochę inna niż te, które zwykle rysuje do serii „Ze strachem” odwołując się do popkultury lat 50. i 60. ubiegłego wieku. A moja powieść to jednak wiek XIX.  Trochę więc się spieraliśmy, jak ma wyglądać okładka „Jula” no i komiksowe strony, które go ilustrują. W końcu wymyśliliśmy motyw z czaszką, która na czwartej stronie okładki zmienia się w twarz głównego bohatera. I jeszcze tytuł, który jest swoistym logo - składają się na nie trzy pierwsze litery podpisu Słowackiego. Ja zresztą mam w domu cały ten podpis – w postaci wielkiego czerwonego neonu na ścianie.

M.Ł.: Po co pan napisał kryminał?


P.G.: Odpowiedzi są dwie: nieoficjalna i oficjalna. Nieoficjalna jest taka, że jak napisałem doktorat, wydałem go w postaci ciężkiej, pięciusetstronicowej cegły i miałem z tego pewną satysfakcję. Ale ta satysfakcja była ograniczona do kolegów poklepujących mnie po plecach, pochwał profesorów i jednej recenzji w „Tygodniku Powszechnym”. A jako młody mężczyzna zarażony narcyzmem chciałem w końcu zrobić coś, co przyniesie mi oszałamiająca karierę; będą mnie podziwiały tłumy i uwielbiały piękne kobiety. A kryminał wydawał mi się doskonałym sposobem, żeby to osiągnąć. To jest wersja nieoficjalna. Natomiast oficjalnie – sprzedałem pomysł składający się z pięciu zdań za dziesięć tysięcy złotych.

M.Ł.: To całkiem niezły interes.

P.G.: Tak, jeśli chodzi o inwestycję i zwrot z niej, to na początku wyglądało całkiem nieźle. A zaczęło się tak, że byłem na jakichś dzikich, fantastycznych wakacjach i nie zabrałem żadnych książek oprócz kryminałów.

M.Ł.: Jakie?

P.G.: Już nie pamiętam, pewnie to co zwykle: nową Donnę Leon, nowego Camilleriego, wtedy też akurat wyszedł „Klub Dantego”. Pomyślałem sobie zupełnie niezobowiązująco: też mógłbym coś takiego napisać. Nawet inaczej: Słowacki idealnie się nadaje, żeby stworzyć wokół niego literacki kryminał. Po wakacjach przyszedł do mnie do redakcji znajomy, który zaczynał pracę w nowopowstającym wydawnictwie. Opowiedziałem mu o swoim pomyśle, żartem. A on na to: OK., jak chcesz to napisać, to ja już wyciągam umowę, podpisujemy i daję ci zaliczkę. Dziesięć tysięcy. Policzyłem, że potrzebuję trzech miesięcy, żeby napisać „Jula”, więc powinno wystarczyć.

M.Ł.: I napisał Pan „Jula” w trzy miesiące.

P.G.: Nie, oczywiście nie dostałem urlopu, zostałem zaangażowany w jakieś inne dzikie projekty i ostatecznie pisałem ze trzy lata. Trzy lata – czyli trzy zestawy urlopów, wyjazdów weekendowych i zarwanych nocy. Jak pokazałem w wydawnictwie efekt, to się za głowę złapali, bo wydają na ogół celebrytów oraz diety. Powiedzieli: O matko! To nie jest dla nas, ale zaliczkę pan zachowuje. Więc posłałem książkę do Beaty Stasińskiej z W.A.B. i do Moniki Sznajderman z Czarnego. Przy czym do Beaty Stasińskiej wysłałem ją na nieistniejący adres, więc nie wiem, czy by „Jula” przyjęła czy nie. Nie sprawdzałem, bo po dwóch dniach dostałem wiadomość od Moniki Sznajderman z trzema wykrzyknikami: Wydajemy!!! No i tak „Jul” z wakacyjnego pomysłu zmienił się w książkę, ale jeśli chodzi o  liczbę fanów i kobiet w moim życiu niewiele zmienił. Dzięki Bogu po drodze pozbyłem się tego cholernego, gówniarskiego narcyzmu i teraz mi już nie przeszkadza, że nie sprzedał się w stu tysiącach egzemplarzy i nie przyniósł mi fanklubu oraz  gruppies.

M.Ł.: Nie bał się Pan, że zostanie wyklęty przez środowisko poważające wieszczy narodowych?

P.G.: Bałem się tylko dwóch osób: profesor Marii Janion, która była opiekunką mojego doktoratu i jej duch krąży nad tą książką. Dałem jej zresztą egzemplarz, ale bałem się zapytać, czy czytała.  Drugą osobą był Krzysztof Rutkowski – bo to on otworzył w polskiej literaturze pewną możliwość tworzenia fantasmagorii na gruncie romantycznych biografii. Uwielbiam zresztą jego książki o Mickiewiczu i Towiańczykach. Bałem się, że uzna mnie za intruza, który wlazł mu do ogródka i robi krecią robotę, snując własne historie. Ale niedawno go spotkałem, a że wcześniej się nie znaliśmy, przedstawiłem mu się. Na to on: „O, to pan napisał „Jula”? Świetne, właśnie piszę recenzję z dla PiSFu, żeby go przerobić na scenariusz.” Recenzja jest super! Więc mam wrażenie, że nie zostałem wyklęty. Miałem tylko raz bardzo nieprzyjemną sytuację podczas spotkania na Uniwersytecie Warszawskim, kiedy jedna z badaczek Słowackiego zaatakowała mnie, ale mam wrażenie, że w tym wypadku na „Jula” nałożyła się moja praca w „Gazecie” i gorączka po 10 kwietnia 2010.  Zrobiło się przez moment nieprzyjemnie, ale jak się zaczepia wielkich, nawet martwych, trzeba być przygotowanym, że można oberwać po głowie. Całe szczęście nikt jeszcze do pisarzy nie strzela, więc nie ma się czego bać.

M.Ł.: Camillierim i Donną Leon chyba się pan za bardzo nie inspirował – nikt w „Julu” nie gotuje. Chciał się pan odciąć od takiego kryminału?
 
P.G.: Wręcz przeciwnie, ja naprawdę chciałem zrobić coś prostego: wypełnić  kryminalny schemat romantyczną treścią. Ale okazało się, że z polskim romantyzmem nie jest tak łatwo. Jego duchy ciągle wyprawiają z nami dziwne rzeczy. Mnie zaczęły rozsadzać głowę. I strukturę powieści.
Rzeczywiście w „Julu” nie ma zbyt wiele gotowania, tylko zupa z rybich łbów, ale wśród emigrantów polistopadowych w Paryżu, zwłaszcza tych biedniejszych, nie  panowały wyszukane zwyczaje kulinarne. Za to jeden z bohaterów przez chwilę był znawcą wina. Ale wyciąłem cały ten wątek, wydawał mi się sztucznie doklejony. Intuicyjnie wiedziałem, że muszę pisać swoiście anty-life’stylowy kryminał. Przy czym oczywiście uwielbiam, jak Camilleri i inni wpisują przepisy kulinarne do swoich powieści. Uwielbiam papierowe smaki.

M.Ł.: A co z biednym Podhoreckim? Czytelnik ma cały czas dylemat: czy ma mu współczuć, czy nie, czy go lubić, czy go nie lubić. To nie jest normalny, szablonowy bohater kryminału, tylko facet, który nas porusza, nawet boli.


P.G.: No i dobrze! Okazuje się, że czasami warto włożyć do kryminału kawałek prawdziwej historii.
Adam Podhorecki ma swój realny odpowiednik, Wincentego Migurskiego, który miał nie tylko bardzo interesujące życie, ale jeszcze bardziej interesujące życie pośmiertne. Można go odnaleźć Wikipedii, tylko że nota o nim mówi tyko połowę prawdy. Dowiemy się z niej m.in., że stał się nawet bohaterem opowiadania Lwa Tołstoja „Za co”.  Tylko że Tołstoj też znał tylko część faktów.
Migurski był powstańcem listopadowym, potem emigrantem, który wrócił do Polski w ramach tak zwanej partyzantki Zaliwskiego. Został pojmany, zdegradowany i wcielony do carskiej armii, służył na Uralu.  Za nim pojechała jego żona, ikoniczna matka Polka, która mu tam urodziła dwoje dzieci, które  po kolei umarły. Żeby wrócić do kraju, Migurski symulował samobójstwo. Prosił w liście pożegnalnym, żeby puszczono jego żonę do kraju. Więc żona z trumienkami na wozie i Migurskim pod wozem wyruszyła do Polski. Po drodze ucieczka została jednak wykryta. Ale rosyjska opinia publiczna  pokazała swoją moc. Ostatecznie po czterech latach pozwolono Migurskiemu i jego żonie wrócić do kraju.
To jest ta lepsza, heroiczna połowa prawdy. Ale okazuje się, że Migurski, po aresztowaniu, bez żadnych tortur, złożył zeznania, dzięki którym rozbito związki rewolucyjne w całej Galicji.  Mało tego, kiedy Migurski był już na Uralu, z kancelarii Metternicha przez kancelarię carską szły do niego zeznania, a on je uzupełniał i dopisywał szczegóły. No i o co chodzi? Zdrajca, czy bohater? Co to za dziwna figura?
Oczywiście, jak się popatrzy z perspektywy naszych lustracyjnych historii, ocena wydaje się prosta.  Ale tak nie jest, bo w przypadku Miulskiego nie można popełniać grzechu anachronizmu. Migulski był w sytuacji podwójnej lojalności: najpierw, jako oficer armii Królestwa Polskiego złożył przysięgę jego władcy. Potem złożył przysięgę karbonariuszom, na śmierć i życie, że nie wyda  ich tajemnic. Po pojmaniu próbował pięciokrotnie popełnić samobójstwo. Arszenik nie zadziałał, potem próbował się pchnąć nożem – nie wyszło, więc widocznie poczuł się zwolniony z jednej przysięgi. Ale druga nadal obowiązywała, dlatego Migurski składając zeznania zachował się jak lojalny poddany króla polskiego, który przypadkiem był również carem Rosji.
Tak to dziwnie i paradoksalnie wyglądają historie Polaków. Zależało mi na tym, żeby w „Julu” pokazać te skomplikowane losy i nieszablonowe figury. Ale co my mamy z nimi zrobić? Nie wiem, wiem tylko, że historia Migurskiego poszerza pole walki z hipokryzją i  narodową mitologią.

M.Ł.: Pana następna książka - „Dziady 2012” - to będzie ciąg dalszy „Jula”?

P.G.: Nie do końca, bo robienie klasycznego kryminalnego cyklu, pisanie o tych samych bohaterach w tych samych czasach, by mnie śmiertelnie znudziło. Więc wymyśliłem sobie, że ekipę z „Jula”  przemieszczę w czasie. „Dziady”, które ukażą się mam nadzieję pod koniec października, rozgrywają się w 2012 roku. Oczywiście w noc dziadów.
Mam teraz większy luz i dystans, więc będzie to trochę inna książka i jakby trochę innego autora. Co prawda profesor Janion twierdzi, że to kobiety mają zdolność do całkowitej regeneracji, ale mam wrażenie, że mężczyznom też się czasami coś takiego udaje.

M.Ł.: To też będzie kryminał?


P.G.: Tak, też kryminał literacki, ale tym razem rozgrywający się na tle życia salonowego, kulturalnego i politycznego Polski AD 2012.  Giną pisarze. Prawdziwi pisarze. Zamieszana jest córka premiera. Więcej nie zdradzę.
Tym razem nie muszę tracić wzroku w archiwach i bibliotekach.

M.Ł.: Książka napisana z prasówki?

P.G.: I z życia.
 
M.Ł.: Pana debiut został od razu dobrze przyjęty, nagrodzony Warszawską Premierą Literacką, nominowany do Nagrody Wielkiego Kalibru. Jak się pan z tym czuje?

P.G.: Nie mam czasu się z tym specjalnie poczuć: rok po „Julu” urodził mi się mały Julek, piszę „Dziady 2012”, działam w fundacji Instytut Reportażu, którą założyłem z Mariuszem Szczygłem i Wojtkiem Tochmanem, poza tym pracuję intensywnie nad kwartalnikiem „Książki”. Wydaje mi się, że to większe osiągnięcie niż „Jul” – robić w Polsce czasopismo o książkach i sprzedawać je w trzydziestu tysiącach egzemplarzy.
„Jul” bardzo wiele mnie emocjonalnie i fizycznie kosztował. Kiedy teraz na to patrzę, wydaje mi się kompletnie niemożliwe, że byłem w stanie go napisać. Kiedy? Skąd miałem energię, skąd w mojej głowie wszystkie wariackie fantazje, z których powstał? Swoją drogą nie czekałem na nominacje do NWK. Myślałem raczej, że „Jul” się nie załapuje, bo nie nie mieści w ścisłym rozumieniu kryminału.  

M.Ł.: A tu niespodzianka. Solidna praca się opłaciła.


P.G.: Chyba tak. Kiedyś zażartowałem, że przepraszam wszystkich przyjaciół, których mogłem mieć, a których nie mam, bo pisałem „Jula”.  

Udostępnij