Nie tak łatwo napisać złą książkę

Nie tak łatwo napisać złą książkę

Tak się ostatnio złożyło, że pisałam do pewnego tygodnika artykuł rozpracowujący fenomenalny sukces koszmarnego powieścidła „50 twarzy Greya”  E.L. James. Pewnie każdy z was już o tym zjawisku słyszał, więc nie będę go przybliżać po raz kolejny. Ta bardzo zła książka wciąż leży na półce obok mojego łóżka, straszy i nie daje o sobie zapomnieć. Chętnie bym ją komuś pożyczyła, ale jakoś nikt jej nie chce.

Podczas pisania artykułu i wertowania kart tego soft porno romansidła, co rusz nachodziła mnie smutna refleksja nad poziomem czytelnictwa. Pomyślałam sobie nawet, że chyba lepiej, jeśli ludzie nic nie czytają, niż jeśli wiedzę o świecie, życiu i relacjach międzyludzkich czerpią z tego typu progresywnych Harlequinów.

Na zmianę z tymi smutnymi refleksjami nachodziły mnie też takie zupełnie innej natury. Bardzo pazernej, dodam: a gdyby tak usiąść i samej spróbować sklecić takiego chwytliwego porno-gniota? Na podobny pomysł wpadli przecież Justin Young i Brian Brushwood. Skuszeni sukcesem brytyjskiej pani domu i jej sprzedającej się w milionowych nakładach sagi o przystojnym Greyu urzeczywistniającym swe sadystyczne fantazje dzięki  niewinnej Anastazji, postanowili stworzyć podobne dzieło i też się nieźle obłowić. A przy tym dobrze zabawić. Ich obliczona na czytelniczy i finansowy sukces powieść  „The Diamond Club”, wydana jako e-book pod nazwiskiem Patricia Harkins-Bradley, stała się jedną z najlepiej sprzedających się pozycji iTunes. Przecież to brzmi jak bajka!

Obawiam się, że tylko czekać na wysyp tego typu zmodyfikowanych, podrasowanych, doprawionych mocnym seksem i okraszonych tu i tam product placementem powieści w stylu Barbary Cartland. Stało się: kobiece porno wkroczyło na salony, udając poważną literaturę. Wkroczyło niczym wilk w owczej skórze na pastwisko. Czytać w tramwaju harlequina to nie lada wstyd i porażka; nie ma ona racji bytu, jeśli w miejscu wydanego na papierze ściernym kioskowego chłamu pojawia się bestseller, a zarazem „najgorętsza powieść roku”, o której mówią wszyscy.

Dlaczego by więc nie uszczknąć sobie nieco z tego lukrowanego porno tortu, pomyślałam chciwie. Żeby mieć przy tej robocie także nieco zabawy, postanowiłam dobrać sobie towarzyszy. Usiedliśmy więc z kolegą i koleżanką, ludźmi również parającymi się pisarskim rzemiosłem, w jednej z krakowskich spelun i zaczęliśmy omawiać strategię marketingową naszego przyszłego bestsellera. Ja optowałam za planem maksimum infantylizmu i fantazyjnych określeń na narządy płciowe, przy minimum dobrego smaku, logiki i oryginalności. Moi towarzysze okazali się bardziej wybredni. W nasze nienarodzone porno wdarła się brutalnie polityka. Koledzy po piórze zaczęli cynicznie dostosowywać tematykę do poszczególnych opcji politycznych. Ktoś przecież musi się nami zaopiekować. Ktoś musi nas wziąć pod swoje skrzydła i okrzyknąć dzieło nowatorskim, odważnym oraz przełomowym. Szybko stało się dla mnie jasne, że tu już nie o gniota chodzi, ale o wielką literaturę z ambicjami. Ja chciałam tylko dobrze zarobić, ale oczyma wyobraźni zobaczyłam nominację co najmniej do Nike. I nakład nie milionowy, ale tak zwany „przyzwoity”. Nie tak miało być.

Bo niestety jest tak, jak w nawiązaniu do sukcesu „50 twarzy Greya” powiedziała Inga Iwasiów: „Spróbowałaby pani napisać coś mniej cukierkowego, na pewno nie będzie bestsellerem Amazona”.

 
Gaja Grzegorzewska