Pochwała telewizora, Gaja Grzegorzewska

Pochwała telewizora

Nie wiem, o co chodzi z tą barową pogodą – że niby jak jest ponuro, mokro i wietrznie, to najlepiej iść do baru. Ja tam wolę w takim przypadku zostać w domu i wypić przed telewizorem swojego zasłużonego browara.

W tym momencie część z was przestaje zapewne czytać i napiętnuje mnie niezmazywalną pogardą. Panuje bowiem taka moda na brak telewizora. I ja jej ulegałam falami: na zmianę go posiadałam i nie posiadałam. Ostatnimi czasy telewizornia popadła w niełaskę i jej miejsce zajął rzutnik. Ze ścian poznikały obrazy, a telewizor, smutny, odrzucony i niechciany, wylądował na podłodze, w kącie, wielki, nieporęczny, staromodny relikt czasów przedinternetowych i przedtorrentowych, kiedy to grające i migoczące pudło jeszcze coś znaczyło w życiu człowieka.

Nadszedł jednak taki wieczór ponury, mroczny, samotny, niby barowy, ale jakoś kompanów do kielicha brak. Nic tylko zostać w domu. I wrócił telewizor do łask. Razem z nim ukochana „zła telewizja”. A tam seriale różnorakie i filmy typu „Krwiożercza małpa”, „Krwawa uczta” oraz „Mutant 2”. Wszystko, co najlepsze, w tym, co najgorsze.

Nie rozumiem całej tej nagonki na złą telewizję, zwłaszcza tę, której adresatem są kobiety (potępiam potępianie „Klanu”, „Ukrytej prawdy” i „Pamiętników z wakacji”), ma ona przecież piękną i szczytną kartę w historii wizualnej rozrywki na najniższym poziomie. W latach osiemdziesiątych w USA nastąpił wysyp seriali dla kobiet, które wypełniły ważną niszę w ich życiu. Nareszcie było to coś tylko dla nich. Telenowele puszczano wczesnym popołudniem, kiedy to kobiety akurat skończyły sprzątać, dzieci wciąż były w szkole, a mężowie nie powrócili jeszcze ze swoich miejsc pracy, by przejąć władzę nad pilotem. Żądni obiadu z deserem oraz piwa i meczu. Ewentualnie serialu kryminalnego pokroju „Mission: Impossible”, „Policjanci z Miami” czy „Nieustraszonego”, powielającego stereotypy na temat kobiet. Albo czyniącego kobiety niewidzialnymi, jak w serialu „Colombo”, w którym porucznik mówi o swojej żonie, ale ta nigdy nie pokazuje się na ekranie. Oczywiście telewizja kobieca też była kopalnią stereotypów, też reprodukowała wzorce w znacznym stopniu szkodliwe, ale przynajmniej było to coś skierowane nareszcie tylko do kobiet.

W odpowiedzi na męską telewizję pojawiły się wkrótce seriale policyjne takie jak „Cagney i Lacey”, w których protagonistkami były kobiety-policjantki. A następnie, pod koniec lat osiemdziesiątych, rewolucyjna „Murphy Brown”. Ten sitcom o wyszczekanej, twardej dziennikarce, w kolejnych seriach decydującej się na samotne wychowywanie dziecka, doskonale pokazywał przemiany społeczne i był pokłosiem drugiej fali feminizmu i wprowadzeniem do trzeciej – popowej, konsumpcyjnej, stanowiącej kontrapunkt do tego, co stereotypowo męskie. W latach dziewięćdziesiątych serial „Seks w wielkim mieście” był następnym krokiem w kierunku telewizji ultrakobiecej, skupionej na rzeczywistych problemach kobiet i kłaniającej się postfeminizmowi w pas. Bohaterki, może trochę przerysowane, prezentowały pragnienia współczesnych kobiet, takie jak chęć robienia kariery, swobodny wybór partnera seksualnego czy stylu życia. Czyli takie pragnienia i potrzeby, jakie do tej pory zarezerwowane były dla mężczyzn i którym hołdowała męska telewizja.

I tak to właśnie było. Nie taka zła telewizja, jak ją malują. Dobra, kochana, poczciwa telewizja.


Reasumując, powiem wam, że nie ufam ludziom, którzy twierdzą, że nie widzieli ani jednego odcinka „Klanu” i nie są w stanie zdobyć się na chwilę refleksji nad dziwacznym zjawiskiem, jakim jest ten całkowicie oderwany od rzeczywistości twór. A zobaczywszy „Pamiętniki z wakacji” nie darzą tego kuriozalnego programu odrobiną wstydliwej fascynacji. Oglądanie tych produkcji zdecydowanie podchodzi pod kategorię guilty pleasure. Ale wciąż to jednak pleasure.

Gaja Grzegorzewska